Po wizycie w norweskiej szkole
2013-02-23 21:32:49
W ramach wizyty studyjnej w Norwegii zawitaliśmy do jednej ze szkół, w miejscowości Drammen – pół godziny drogi od Oslo. Ta krótka wizyta przyniosło szereg inspiracji, ale tez jedno zaskoczenie.

Współdecydowanie i bezpośredniość

To co stanowi źródło inspiracji to bezpośrednie stosunki wśród kadry, w tym między dyrektorem a pracownikami. Dotyczy to nie tylko szkół, ale stosunków pracy. Raczej dąży się do skracania dystansu a także współdecydowania w miejscu pracy przez pracowników. W przypadku nauczycieli strona pracownicza jest dobrze zorganizowana - poziom uzwiązkowienia sięga 90% ( w całej gospodarce to około 50%, co jest wskaźnikiem istotnie niższym niż w pozostałych krajach nordyckich, ale - na tle Polski z jej uzwiązkowieniem rzędu kilkunastu procent - i tak imponującym ).

To jednak nie poziom uzwiązkowienia świadczy o tutejszej specyfice, ale ugruntowana tradycja dialogu ( na który składają się informowanie, konsultowanie i negocjowanie) w miejscu pracy a także na poziomie branżowym . Pod względem przywiązania do tradycji współdecydowania ( znajdującego silne umocowanie także w zapisach prawnych) Norwegowie zdają się wyróżniać nawet na tle pozostałych krajów skandynawskich. Mimo że gospodarze różnych zakładów pracy i instytucji, które odwiedzaliśmy, niekontestowani owych reguł, w wypowiedziach części z nich dawało się odczuć przekonanie, że nieraz podchodzi się do tych reguł aż zbyt sztywno i przez to spowalnia procesy decyzyjne. Zarządzanie jest tu bardziej nastawione na implementowanie zasad negocjacyjnych niż na ich efekt.

Być może to przegięcie w drugą stronę, jednak pewien zwrot w kierunku większej partycypacji w miejscu pracy zapewne nad Wisłą by się przydał. Także, a może zwłaszcza, w sferze oświaty. Dzięki temu tworzy się podstawy dla pozytywnego środowiska pracy, można rozładować napięcia, lepiej artykułować pojawiające się w życiu szkolnym problem i tym sam podnosi jakość działania instytucji. Z korzyścią dla uczniów.

Dowartościować zajęcia techniczne i domowe


Choć nasza wizyta w szkole – podobnie jak cały pobyt, który odbywamy z ramienia OPZZ – poświęcony jest zasadniczo stosunkom pracy, głównie zbiorowym, w kontekście akurat tego miejsca warto powiedzieć coś na inny temat – zadań poznawczych, opiekuńczych i wychowawczych jakie na siebie bierze ta instytucja. Gdy oprowadzano nas po salach ,w części z nich trwały akurat zajęcia stolarskie, z zakresu szycia czy gotowania. I dodam, że nie byliśmy w progimnazjalnej szkole technicznej czy zawodowej, ale w szkole ogólnokształcącej gdzie uczyły się młodsze dzieci. W Polsce tego typu zajęć się nie prowadzi a i w czasach gdy ja uczęszczałem do szkoły były marginalne.

Sam w dzieciństiwe radziłem sobie z zajęciami manualnymi nad wyraz marnie ( kto mnie zna, wie o czym mówię) ale patrząc ogólnie,
wydaje mi się, że ten wzorzec edukacyjny warto importować do naszego kraju. Zajęcia takie dowartościowują z jednej strony pracę manualno-fizyczną, z drugiej także „pracę” związaną z praktycznym prowadzeniem gospodarstwa domowego. To ważne gdyż – na przykład w polskim systemie społecznym – praca ta jest niedostrzegana i niewyceniana, a zdaje się stanowić konieczny składnik systemu dobrobytu który bez niej nie mógłby się rozwijać.

Ponadto praca ta jest głównie scedowana na barki kobiet, które nie otrzymują za to odpowiedniej gratyfikacji ani symbolicznej ani materialnej, a wręcz przeciwnie podział obowiązków często petryfikuje ich zależność i czyni podatnymi na różne rodzaje dominacji, czy wręcz przemocy ( w tym także ekonomiczną). W zajęciach które widzieliśmy brały dzieci obojga płci, co pokazuje, że socjalizacja nie musi usztywniać podziałów gen derowych, a może je przełamywać. Chłopcy powinni mieć możliwość nauczenia się podstaw gotowania czy szycia ( o tym ostatnim mówię przez zęby, bowiem nie idzie mi to zbyt sprawnie) a dziewczynki także czynności które kojarzymy raczej jako ”męskie”. Ponadto, abstrahując nawet od kwestii genderowych tego typu zajęcia dostarczają praktycznych kompetencji, które mogą ułatwić dalsze życie a także sprzyjają krzewieniu kooperacji i stymulowaniu interakcji o które nieraz trudniej w przypadku typowo „ książkowych” przedmiotów.

Bez stołówki, ale z owocami dla wszystkich

To co mnie natomiast rozczarowało to brak stołówki na terenie szkoły. Wydaje mi się, że jej istnienie stanowi wyraz opiekuńczej funkcji szkoły, która powinna być integralną częścią jej misji. Myślałem, że to co zobaczę w norweskiej szkole będzie kolejnym cennym kamyczkiem do dyskusji wokół likwidacji stołówek w Polsce i że kraj ten dostarczy podobnego przykładu co Szwecja i Finlandia – gdzie wszystkie dzieci ( nie tylko te najuboższe) otrzymują w szkole darmowy ciepły posiłek i mogą razem go spożywać. Tymczasem w szkole norweskiej nie ma zagwarantowanej nawet stołówki! Wprawdzie jej nieobecność tam niesie o wiele mniejsze zagrożenia niż niosła by w Polsce, ze względu na to, że w kraju tamtym problem niedożywienia jest niewspółmiernie mniejszy niż u nas ( podobnie jak ubóstwo dzieci). Pamiętajmy, jednak, że uniwersalna, powszechna dystrybucja posiłków w szwedzkiej czy fińskiej szkole nie służy tylko zaspokojeniu żołądka, ale także socjalizacji – oswojenia dzieci z ideą równych gwarantowanych praw socjalnych w zakresie przynajmniej podstawowych potrzeb i budowanie wspólnoty oraz promocja zdrowego żywienia, na które składa się ciepły posiłek w regularnych porach. W norweskiej szkole którą odwiedziliśmy jest jednak rozwiązanie połowiczne – wszystkie dzieci otrzymują owoce. Warto to odnotować.

Zresztą zwyczaj jedzenia owoców w przerwach między posiłkami chyba się w Norwegii zadomowił. W większości instytucji, które gościliśmy od centrali związkowej przez sąd pracy po publiczne zakłady pracy na stole obok kawy i herbaty, stał talerz owoców. Myślę, że to również zwyczaj wart promocji. Zwłaszcza w rzeczywistości edukacyjnej.


Owoce w polskiej szkole

W polskiej szkole owoce są z jednej strony bardziej obecne niż niegdyś w związku z uruchomionym przed trzema laty czterema laty programem „ Owoce w szkole” współfinansowanym ze środków unijnych. Polega on na dostarczaniu szkołom owoców, warzyw lub soków dzieciom ( bez względu na kryterium dochodowe) ze szkół, które przyłączą się do programu. Jest to inicjatywa słuszna, ale ma dwie słabości (o których nieraz już pisałem) sprawiające, że nie jest ona w pełni uniwersalna. Po pierwsze, korzystają z nich tylko dzieci ze szkół które dołączą się do programu, a nie wszystkich. Po drugie zaś jest to dedykowane tylko do dzieci klas I-III, a już nie starszych. Wydaje się, że zakres dystrybucji owoców w polskich szkołach należałoby rozszerzyć.

Swego czasu podczas konferencji prasowej zapowiedział program „Kosz owoców w każdej szkole” zgodnie z którym każde dziecko miałoby otrzymać codziennie w szkole owoc. Gdyby się to udało wprowadzić, byłby to słuszny krok ( choć bynajmniej nie rozwiązujący ani problemu niedożywienia uczniów ani nie rekompensujący negatywnych skutków przekształcenia stołówek szkolnych). Czy SLD pójdzie ze ciosem i przedstawi bardziej konkretną propozycję – z określeniem zasad dystrybucji i oszacowaniem kosztów oraz społecznych korzyści – czy też ówczesna zapowiedź była kolejnym, nieznaczącym faktem medialnym?



poprzedninastępny komentarze