Nieszczęść z Kudrycką ciąg dalszy
2012-12-05 22:21:40
Bohaterem tygodnia jest agent Tomek. Ale to nie pajacowaniu mało rozgarniętego pana o wyglądzie rodem z serialu z lat 80. należy się szczególna uwaga, a Barbarze Kudryckiej. Jej resort ogłosił właśnie plany względem drugiej fazy reformy szkolnictwa wyższego. Jeżeli wierzyć opublikowanym przez Ministerstwo założeniom kolejnych nowelizacji, nie ma tu mowy o rewolucji. Chodzi ponoć o to, aby dopracować przepisy, dostosowując je do obranego już wcześniej kierunku zmian. Nowe propozycje wpisują się zatem w trend utowarowienia wiedzy, czyli większej komercjalizacji uczelni i nadania im bardziej biznesowego charakteru. Jeszcze więcej przeliczników na procenty i klasyfikacji punktowych.

W planach MNiSW znalazło się kilka punktów, którym nie sposób nie przyklasnąć. Teoretycznie, bo na czym ma polegać realizacja tych postulatów, nie wiadomo. Tak jest np. w przypadku pozbawionego konkretów opisu pobudzenia kształcenia ustawicznego pracowników powyżej 25 r.ż. Cieszy też nieco konkretniejszy pomysł wprowadzenia ewidencji uczelni łamiących prawa studentów, tzw. „listy ostrzeżeń”. Regulacje dla rządu liberałów z ZChN są największym złem, ale po Amber Gold nawet im trudno od nich uciec. Uczelnie prywatne padają i będą dalej tak czynić, nie radząc sobie w warunkach niżu demograficznego. Zdaniem Ministerstwa w 2022 r. zamiast obecnych 46% studentów na studiach stacjonarnych (dziennych) na uczelniach publicznych, będzie ich aż 80%. Może i dobrze, dostęp do studiów będzie bardziej egalitarny. Dzisiaj na bezpłatne kierunki dostają się najbogatsi, których rodzice swoimi majątkami najlepiej rekompensowali niedoskonałości publicznej oświaty, a ubodzy „wybierają” płatne fakultety. Kudrycka zwiększa wprawdzie stopień odpłatności, ale tej pozytywnej tendencji na szczęście generalnie odwrócić nie zdoła.

Nie bądźmy jednak optymistami. Projekt kolejnych zmian zawiera głównie niejasności, zapewne po to, aby w procesie konsultacji nie można mu było zbyt wiele wytknąć. Głównym hasłem jest wprowadzenie podziału na uczelnie „badawcze” i „zawodowe”. W dobie postmodernizmu ucieka się od etykietowania na siłę, ale jak widać nawet wolny ponoć od ideologii rząd z uporem maniaka podchwytuje z dyskusji o szkolnictwie wyższym pomysły na kreowanie obligatoryjnych podziałów. Jak instruuje rządowy dokument, doprowadzi to do pojawienia się dwóch typów uczelni: „przygotowujących absolwentów do potrzeb rynku pracy, oraz uczelni, koncentrujących się na ogólnoakademickich programach kształcenia”.

Co to są potrzeby rynku pracy? Studiując IV rok i pracując jednocześnie wiem, że z pewnością są one inne od tego, co znam z zajęć na uniwersytecie. Ale zdefiniować to pojęcie trudno. W pewnych badaniach pracodawcy wykazywali, że mają żal np. o nieumiejętności w obsłudze pakietu Office. Czy chodzi zatem o taki kierunek reformy? Wygląda na to, że podział nie doprowadzi do niczego nowego, poza stygmatyzacją studentów z gorszych ośrodków. Akademickimi zawodówkami mają być uczelnie bez prawa do nadawania tytułów doktorskich. Czy przykład porażki liceów zawodowych w zestawieniu z ogólniakami nie jest tutaj pouczający? Ministerstwo na siłę rzuca hasła o konieczności stworzenia ośrodków flagowych, ale i tak nic z tego nie wychodzi. Jakiś czas temu przyznawano specjalne dotacje najlepszym placówkom ze wszystkich kierunków. Zamiast finansować najlepszych, resort starał się jednak nikomu nie podpaść i obdzielał z grubsza wszystkich poza UW i UJ. Jakim cudem filozofia na KUL miała być najlepsza, to już pozostanie słodką tajemnicą władzy…

Z tego podziału będą najwyżej nieszczęścia. Po co go robić? Był już kiedyś taki pomysł, w przewodniku Krytyki Politycznej Uniwersytet Zaangażowany, wyjątkowo zresztą mizernym. W tym rzekomo inspirującym do zmian na uczelniach vademecum można było poczytać o konieczności demokratyzacji w gimnazjach czy historie tajnych kompletów za caratu, problemom współczesnych uczelni poświecono natomiast raptem jeden tekst. Jego autorka postulowała wprowadzenie odpłatności na kierunkach stricte zawodowych, jako nierozwijających. Jak je wyznaczyć? Każde czasy mają swoje paradygmaty. Polska nauka porzuciła niczym gorącego ziemniaka niemodny w nowej rzeczywistości marksizm, nowego szuka jednak po omacku. Co kolejna propozycja, to coraz głupsza. Nie dziwne, że w dyskusjach o szkolnictwie wyższym rodzimy (bez)ruch studencki nie ma wiele do zaoferowania, łatwo oddając pole zatroskanym „ekspertom” organizacji pracodawców.

Niepokój budzi coraz większe oddawanie pola biznesowi. Uczelnia traci autonomię w coraz większym stopniu stając się polem zabaw kapitału. Jeszcze niedawno informacja o prowadzeniu zajęć przez Kasię Tusk na jednej z prywatnych uczelni wzbudzała powszechne kpiny. A co teraz oferuje MNiSW? „Zmiany (…) będą dawały możliwość zastąpienia dwóch samodzielnych nauczycieli akademickich oraz dwóch nauczycieli spośród posiadających stopień naukowy doktora, osobami posiadającymi znaczne doświadczenie zawodowe zdobyte poza uczelnią”. Czy słynna blogerka nie mogłaby zastąpić akademików dzięki „doświadczeniu zawodowemu, zdobytemu poza uczelnią”?

Ponadto, szokująca jest propozycja wprowadzenia obowiązku organizowania trzymiesięcznych praktyk zawodowych, czyli ich wydłużenia. Rząd nie tylko nie chce walczyć z prekaryzacją młodego pokolenia (70 proc. zasuwa na śmieciówkach), ale chce ją pogłębić. Bez praktyk i tak ani rusz, już zupełnie zdołały wyprzeć unormowany prawnie i płatny okres wstępny. Uczelnie już dzisiaj nie tyle organizują, co wymagają odbycia praktyk. Studencie radź sobie sam, a o ile już takie propozycje wysuwają, to są to warunki skandaliczne. Może nie na tyle niestosowne, co opisywana przeze mnie bezpłatna praca w Muzeum Narodowym w Warszawie (praktykant miał wyszukiwać dotacji zagranicznych!), ale czy to na pewno fajnie, że mój wydział promował np. darmową pracę dla Kancelarii Prezydenta? Czy Bronisław Komorowski jest jednym z tych, tak uciskanych prawem pracy polskich przedsiębiorców? Przyuczanie do zawodu to konieczność, ale dostarczanie przymusowej, taniej siły roboczej to nic innego jak prozaiczny wyzysk.

Resort zdecydował się rozesłać swoje pomysły do grupy instytucji. O dziwo oceniać będzie nie tylko Jeremi Mordasewicz, ale i np. „Sierpień 80” czy ZNP. Szkoda natomiast, że wśród wymienionych partnerów zabrakło mojej organizacji: Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego. DZS działa na kilkunastu uczelniach w całej Polsce (m.in. Warszawa, Kraków, Katowice, Trójmiasto i Białystok), a nie jak np. zapytane przez resort ZSP, organizacja właściwie martwa, zajmująca jedynie poprzez zasiedzenie pewne kanciapy nie niektórych uczelniach. Czyżby w interesie władzy było to, aby nikt z samodzielnie wybranych przez nią „ekspertów” (tak jakby konsultacje społeczne mogły być procesem zamkniętym), nie kwestionował jej pomysłów? Tyle wygadywania o innowacyjności szkolnictwa wyższego, a reformatorzy żyją przeszłością i nie mają pojęcia kto aktualnie działa na uczelniach.

Z tymi ostatnimi jest źle. To fabryki nędznych dyplomów, które pod górnolotnymi hasłami (studiowanie jako proces samodzielnego nauczania) obok obsesji przeliczników przyjmują konwersatoryjne formuły zajęć. Maskują tak w istocie słabość kadry, która nie jest w stanie ułożyć programu zajęć, o realizowaniu samych założeń nawet nie wspominając. Nikt jej nie motywuje do rozwoju, nie piętnuje plagiatorów na stanowiskach, utrudniając tylko życie młodszym generacjom naukowców. Studia działają, ale działają źle. Tyle, że pomysł na akademicki przemysł tych problemów nie rozwiąże. Szkoda, bo gospodarka oparta nie wiedzy ucieka nam pędząc tuż za państwem opiekuńczym. Niestety ludzie Kudryckiej nie mają zielonego pojęcia, jak ją gonić.

poprzedninastępny komentarze