TOMASZ NAŁĘCZ - JÓZEF PIŁSUDSKI A PARLAMENT Część II
2011-03-20 18:53:53


http://1917.net.pl/?q=node/4608

Ułatwił marszałkowi działanie sam sejm, godząc się z zamachem i podejmując ze zwycięzcą konstruktywną współpracę. Swego rodzaju aktem odkupienia dotychczasowych win i zgodą na zajęcie przeznaczonego dlań miejsca było ze strony parlamentu wybranie Piłsudskiego na wakujące po dymisji Wojciechowskiego stanowisko prezydenta Rzeczypospolitej. Otrzymał marszałek 292 głosy — lewicy, mniejszości narodowych, części centrum. Jego konkurent, zgłoszony przez prawicę hrabia Adolf Bniński skupił tylko 193 elektorów. Łatwo przyszła ta wiktoria, tym bardziej, że sam elekt o nią zbytnio nie zabiegał. 29 maja, na dwa dni przed posiedzeniem Zgromadzenia Narodowego, mówił do przedstawicieli stronnictw, które jak się potem okazało w większości poparły jego kandydaturę:
„Warunki tak się ułożyły, że mogłem nie dopuścić was do sali Zgromadzenia Narodowego, kpiąc z was wszystkich, ale czynię próbę, czy można jeszcze w Polsce rządzić bez bata. [...] Wydałem wojnę szujom, łajdakom, mordercom i złodziejom i w tej walce nie ulegnę. Sejm i senat mają nadmiar przywilejów i należałoby, aby ci, którzy powołani są do rządów, mieli więcej praw. Parlament winien odpocząć. Dajcie możność rządzącym odpowiadać za to, czego dokonają. Niech Prezydent tworzy rząd, ale bez nacisku partii. To jest jego prawo. Z kandydaturą moją róbcie, co się wam podoba. Nie wstydzę się niczego, skoro się nie wstydzę przed własnym sumieniem. Jest mi obojętnym — wiele głosów otrzymam. Dwa, sto, czy dwieście. Nie robię jednak żadnego nacisku co do wybrania mojej osoby. Wybierajcie tego, kogo będziecie chcieli, szukajcie jednak kandydatów apartyjnych i godnych wysokiego stanowiska. Gdybyście tak nie postąpili — widzę wszystko w czarnych dla was kolorach, a dla siebie w barwach przykrych, bo nie chciałbym rządzić batem. Rządzenie batem obrzydziłem sobie w państwach zaborczych"27).
Niecodzienna to była mowa wyborcza, tym bardziej jeśli zważyć, że kierował ją Piłsudski do swoich zwolenników. Odzwierciedlała obowiązującą linię postępowania w kontaktach z parlamentem, w której ustępliwość i dyplomacja dawno już zastąpiona została przez ubliżającą partnerowi brutalność w formułowaniu ocen.
Policzkiem dla parlamentu była również odmowa przyjęcia godności prezydenckiej. I tym razem marszałek nie bawił się w grzeczności. Wśród argumentów uzasadniających jego stanowisko znalazł się i taki: „zbyt silnie w pamięci stoi mi tragiczna postać zamordowanego Prezydenta Narutowicza" 28). Innymi słowy mówiąc, nie chciał Piłsudski godności z rąk izby, której prawą część obwiniał o spowodowanie wypadków z grudnia 1922 r.
Rozegrał partię po mistrzowsku. Sama elekcja bardzo mu odpowiadała, oznaczała bowiem usankcjonowanie zamachu. Nie odmówił sobie tej przyjemności i cytowaną już odmowę rozpoczął stwierdzeniem: „Po raz drugi w moim życiu mam w ten sposób zalegalizowanie moich czynności i prac historycznych". A jednocześnie nieprzyjęcie godności pozwalało trwać niezłomnie w oddaleniu od prac i decyzji sejmowych, jak gdyby kontakt z nimi groził pohańbieniem.
Brutalność nie zraziła jednak posłów i senatorów. Niemalże identycznym stosunkiem głosów prezydentem obrany został wskazany przez Piłsudskiego profesor Politechniki Lwowskiej Ignacy Mościcki. Tłumaczenie tej ustępliwości obawami przed zapowiadanymi przez zamachowca dalszymi represjami byłoby wyjaśnieniem zbyt prostym, wręcz obrażającym ludzi, wśród których, jak przyszłość pokazała, znajdowały się jednostki zdolne do najwyższych poświęceń. Niewątpliwie wśród długiego szeregu przyczyn znajdowała się również i wiara, że marszałkowi rzeczywiście nie chodzi o wprowadzenie w Polsce rządów dyktatorskich, nie pozostawiających miejsca dla autentycznego parlamentaryzmu.
Mówił wprawdzie w sejmie 25 czerwca 1926 roku poseł komunistyczny Jakub Wojtiuk: „Armaty Piłsudskiego obaliły nie tylko rząd Witosa, w gruzach leży również demokracja parlamentarna. Niezależnie od tego, czy konstytucja na papierze pozostanie ta sama, czy też będzie zmieniona w duchu żądań obecnego rządu, sejm pomajowy w rzeczywistości nie jest już tym, czym był przed majem"29). Z perspektywy czasu analiza ta okazała się ze wszech miar słuszna, ale w 1926 roku większość izby uważała ją za przesadzoną i mało prawdopodobną. Dlatego też, bez większych oporów poparła zaproponowane przez rząd poprawki do konstytucji.
Uchwalona 2 sierpnia 1926 r. nowela konstytucyjna uprawniała prezydenta do rozwiązywania sejmu i senatu, pozbawiając jednocześnie parlament prawa rozwiązywania się na mocy własnej decyzji. Głowa państwa otrzymała także prawo wydawania rozporządzeń z mocą ustawy, pod tym wszakże warunkiem, iż akty te winny być przedstawione sejmowi przy najbliższej okazji do zatwierdzenia. W ten sposób ulegała wyraźnemu wzmocnieniu władza wykonawcza, kosztem ustawodawczej. Temu też celowi służyło postanowienie, iż wniosek sejmu o votum nieufności dla rządu nie może być głosowany na tym posiedzeniu, na którym został zgłoszony. Dawało to prezydentowi i samemu gabinetowi czas i okazję wywierania zakulisowych nacisków na parlament. Dalsze uniezależnienie rządu od sejmu zapewniał artykuł mówiący, iż projekt budżetu, o ile nie zostanie uchwalony w ściśle określonym terminie, bez dalszego postępowania sejmowego, tylko po ogłoszeniu go przez prezydenta, nabiera mocy ustawy. Oznaczało to wydatne ograniczenie funkcji kontrolnych parlamentu, a także podważało jego prawo do decydowania w tak istotnej kwestii, jak dochody i wydatki państwa.
Równocześnie z nowelą konstytucyjną sejm uchwalił ustawę o pełnomocnictwach dla prezydenta. Do końca kadencji izby głowa państwa otrzymywała prawo wydawania dekretów służących „uporządkowaniu stanu prawnego" w kraju. Ogólne to sformułowanie otwierało szerokie pole działania dla stojącego za prezydentem rządu. Z szansy tej nowa ekipa skwapliwie skorzystała.
O tych tylko pamiętając ustępstwach nie można było posądzić sejmu o brak dobrej woli w kontaktach z Piłsudskim, tym bardziej jeśli zważyć, iż nowela sierpniowa przeszła 246 głosami, przy zaledwie 95 głosach sprzeciwu. Marszałek nie chciał jednak lojalnej współpracy z parlamentem. Nie partnera potrzebował a powolnego wykonawcy swych decyzji. W tym to czasie ustalił linię postępowania, którą tak scharakteryzował w rozmowie z Władysławem Baranowskim: „W tej chwili uchwalą, co zechcę, zatwierdzą, co każę, bo tchórzą [...], a jeśliby nie, to będę łamał łamał..."30).
W takiej atmosferze musiało dojść do konfliktu. Sejm bowiem nie zamierzał być kwiatkiem przy kożuchu dyktatury. Korzystając z pierwszej, może nie najlepiej wybranej okazji, parlament zamanifestował swoją niezależność. We wrześniu 1926 roku, znaczną większością głosów, poparł zgłoszony przez klub chrześcijańskiej demokracji wniosek o votum nieufności dla ministra spraw wewnętrznych Młodzianowskiego i ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego Sujkowskiego. Premier Bartel, solidaryzując się ze współpracownikami, zgłosił dymisję gabinetu, którą prezydent zgodnie z konstytucją przyjął.
Następnego dnia, 25 września, Bartel udał się do przebywającego na wypoczynku w Druskiennikach Piłsudskiego. Cała Polska mogła się przekonać na własne oczy, że chociaż decyzje państwowe sygnuje prezydent, to podejmuje je zupełnie inna osoba. W Druskiennikach zapadła bowiem decyzja o dosyć niecodziennym sposobie rozwiązania przesilenia gabinetowego. Otóż w dwa dni później, 27 września, Mościcki ponownie powierzył urząd premiera Bartlowi, zatwierdzając jednocześnie na jego wniosek skład rządu w niezmienionym składzie, to jest z obu ministrami, którzy parę dni wcześniej otrzymali na Wiejskiej votum nieufności.
„Był to pierwszy przypadek — pisze historyk tego okresu Andrzej Ajnenkiel — z serii tzw. precedensów konstytucyjnych, to jest działania zmierzającego do naruszenia konstytucji poprzez wykrętne i niezgodne z jej treścią interpretacje poszczególnych przepisów, bądź też przez mechaniczne jej stosowanie w celu uszczuplenia praw parlamentu. Zgodnie z konstytucją bowiem Rada Ministrów i każdy minister ustępują na żądanie sejmu. Cała instytucja traciła sens, gdy wbrew logice i dobrym obyczajom, ministrowie oddaleni, przez sejm byli mianowani ponownie na swe stanowiska. Piłsudski i ci, którzy mu takie metody działania podsunęli, chcieli zmusić sejm do milczenia bądź wyrażenia votum nieufności całemu już gabinetowi, co — jak poufnie grożono z kół rządowych — miało pociągnąć przedterminowe rozwiązanie izb"31).
W sytuacji, kiedy rząd jawnie, choć w majestacie prawa, kpił z konstytucji, parlament nie posiadał innego wyjścia, jak uchwalenie mu votum nieufności. Uczynił to w formie pośredniej — akceptując prowizorium budżetowe w odmiennym, niż proponował gabinet kształcie. Za takim rozwiązaniem głosowało 204 posłów prawicy, centrum, mniejszości narodowych i lewicy rewolucyjnej. Broniło rządu zaledwie 96 reprezentantów lewicy oraz drobnych ugrupowań piłsudczykowskich. Prezydent, a w rzeczywistości Piłsudski, miał teraz do wyboru: bądź udzielić dymisji Bartlowi, bądź rozwiązać izby. Wybrał to pierwsze rozwiązanie, co parlament odczytał jako cofanie się przed jego stanowczością. Nie była to jednak diagnoza trafna. Marszałek jedynie odraczał rozgrywkę, bynajmniej z niej nie rezygnując.
Tymczasem trwała wojna podjazdowa, w której chodziło i o zastraszenie i o wyprowadzenie w pole przeciwnika. Brutalnym jej przejawem było bestialskie pobicie przez „nieznanych sprawców" w oficerskich mundurach posła Zdziechowskiego. Skatowano go we własnym mieszkaniu, twierdząc, że jest to kara za wtrącanie się do budżetu wojskowego. Być może, jak przypuszcza Wł. Pobóg-Malinowski, Piłsudski nie wiedział o przygotowaniach do napadu. Nie uczynił jednak nic, by sprawcy ponieśli karę. Co więcej, ochronił ich przed wymierzeniem sprawiedliwości. „Niech sobie Zdziechowski sam szuka winowajców — oświadczył proszącemu o interwencję Ratajowi — ja nie będę stróżem jego... (tu użył dosadnego określenia — TN). Dla jakiegoś łajdaka mam pozwolić na to, żeby mi stawiano wszystkich oficerów pod podejrzeniem" 32).
Jednocześnie marszałek jako premier — on to bowiem osobiście zastąpił Bartla — uszanował wolę sejmu i zrezygnował w swoim gabinecie z udziału dwu niemile widzianych na Wiejskiej ministrów.
Już wkrótce jednak konflikt wybuchł na nowo i to z dosyć błahego powodu. Otóż omawiając z marszałkiem Ratajem szczegóły otwarcia nowej sesji sejmowej Piłsudski zaproponował, by posłowie wysłuchali orędzia prezydenta stojąc. Rataj zgodził się, ale pod warunkiem, że Mościcki osobiście przybędzie na Wiejską. Sytuację, w której posłowie staliby tylko dlatego, że właśnie czytane jest pismo głowy państwa, Rataj uważał za upokarzającą dla izby. Stanowisko to następnego dnia poparła większość klubów poselskich. Spór przeciągał się, bowiem Piłsudski twierdził, że napotyka na trudności w przygotowaniu ewentualnego przyjazdu prezydenta na Wiejską. Ostatecznie Mościcki otworzył osobiście sesję sejmową na Zamku w dniu 13 listopada 1926 roku, przy czym posłowie stali, bowiem na sali w ogóle nie było krzeseł.
Rychło jednak okazało się, że całe to zamieszanie było jedynie zasłoną dymną dla przeprowadzenia akcji o znacznie donioślejszych dla sejmu konsekwencjach. Otóż konstytucja przewidywała, że parlament winien być zwołany do końca października każdego roku celem odbycia sesji budżetowej. Piłsudski dyskusję na temat „wstać czy siedzieć" rozpoczął na trzy dni przed upływem tego terminu. Brak ustaleń groził złamaniem powyższego przepisu ustawy zasadniczej. W tej sytuacji Rataj i Konwent Seniorów zaaprobowali propozycję szefa kancelarii cywilnej prezydenta — Stanisława Cara, by Mościcki oddzielnym aktem przed 31 października zarządził zwołanie sejmu, po czym odrębnym zarządzeniem, już po tym terminie ogłosił jego otwarcie.
Tak też się stało, ale była to pułapka, mająca na celu stworzenie kolejnego precedensu konstytucyjnego. Dysponując raz już udzieloną zgodą Konwentu Seniorów rząd uznał, że postanowieniom konstytucji staje się zadość, kiedy prezydent zarządza zwołanie sesji sejmowej, bez dalszego jej otwierania. W ten sposób parlament formalnie był zwołany, a w rzeczywistości nie mógł obradować i podejmować uchwał. Z biegiem czasu interpretację tę „udoskonalono" do tego stopnia, że prezydent zwoływał sesję, otwierał ją na chwilę, ale jeszcze przed przyjęciem porządku dziennego odraczał na dni 30, do czego miał konstytucyjne prawo, po czym zamykał obrady, które w gruncie rzeczy, w ogóle nie miały miejsca. Za te kpiny w majestacie prawa urządzane z konstytucji główny ich pomysłodawca Stanisław Car otrzymał ironiczne przezwisko — „Jego Interpretatorskoje Wieliczestwo".
Chodziło nie tylko o ośmieszenie sejmu, ale też o uniemożliwienie mu działalności. Tak było latem 1927 r., kiedy prezydent po raz drugi wydał, unieważniony przez sejm przed kilku miesiącami, dekret prasowy. Szybkie zamknięcie sesji przeszkodziło parlamentowi w powtórzeniu jego poprzedniej decyzji. Wobec tego, w sierpniu 1927 roku, przeważająca większość posłów złożyła wniosek domagający się zwołania sesji nadzwyczajnej. Prezydent owszem zwołał sesję, ale jej nie otworzył. Po ostrych protestach, między innymi Rataja, uczynił to ostatecznie 19 września. Już pierwszego dnia obrad sejm uchwalił dekret prasowy, ale nazajutrz, jeszcze przed przyjęciem porządku dziennego sesja została odroczona na dni 30, po czym zamknięta.
Farsa trwała dalej. 31 października, tak jak chciała ustawa konstytucyjna, otwarto jesienną sesję budżetową. Jeszcze przed przystąpieniem do obrad o głos poprosił wicepremier Bartel. Oświadczył:
„«Na podstawie [...] odraczam sesję do 28 listopada» [...] (Wrzawa, różne okrzyki, stukanie w pulpity. Głosy: Skandal, wstyd, hańba). Maaszałek — «Przywołuję posła Żuławskiego do porządku». (Wrzawa trwa).
Poseł Diamand do ministra spraw wewnętrznych — «Poślij Pan po policję». Poseł Marek — «Komedia z państwa. Komedianci». (Głos — «Banda łobuzów»). Marszałek — «Przywołuję posła Żuławskiego po raz drugi do porządku»"33).
Odnotowana przez stenografa sejmowego irytacja posłów niczego zmienić nie była w stanie. Działalność parlamentu została sparaliżowana. Wkrótce zresztą, w związku z zakończeniem kadencji, został on rozwiązany.
Dalszy stosunek Piłsudskiego do sejmu miał zależeć od tego, jak licznie będą w nim reprezentowani jego zwolennicy. Na razie pełną parą przystąpiono do agitacji wyborczej. Z początkiem roku 1928 powołany został do życia Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem. Niezależnie od nazwy był niczym innym, jak organizowaną przez piłsudczyków partią polityczną, pomyślaną jako lokomotywa wyborczego sukcesu. „Jedynka", bo taki numer listy zarezerwował sobie BBWR w czasie zbliżającej się elekcji, obiecywała rozwiązanie wszystkich konfliktów, usunięcie wszelkich trudności. Rozlepiana na murach rymowanka głosiła:
Jedynka to na partie bat.
Jedynka to w Ojczyźnie ład.
Jedynka próżnowanie skraca.
Jedynka to usilna praca.
Jedynka w sejmie ład i trud.
Jedynka zbawi polski lud. 34).

Nie pomogła jednak prowadzona z nadzwyczajną energią i kosztem olbrzymich nakładów finansowych propaganda wyborcza. Na nic zdały się tu i ówdzie dokonane „cuda nad urną". 4 marca 1928 r., w wyborach sejmowych sanacja zdobyła zaledwie 1/4 oddanych głosów. Zyskiwała dzięki temu w 444 — osobowym parlamencie 122 mandaty, co czyniło z BBWR klub najpotężniejszy, ale nawet nie mogący marzyć o zmajoryzowaniu izby. Lepiej powiodło się piłsudczykom w wyborach do senatu, ale i tu do upragnionego sukcesu brakowało kilkunastu procent głosów. Zważywszy zresztą na nikłe uprawnienia senatu rezultat elekcji posiadał przede wszystkim propagandowe znaczenie.
Parlament pozostał twierdzą opozycji. Nie uległa więc zmianie wrogość, jaką darzył go Piłsudski. Coraz bardziej dojrzewała też myśl o ostatecznej rozprawia z sejmowymi adwersarzami. Mówił marszałek na poufnej naradzie przywódców BBWR w dniu 13 marca 1928 r.: „Sejm nie jest od tego, by zamęczał rząd. Zresztą, o ile sejm nie będzie chciał z rządem współpracować, to będzie rozpędzony"35). Nic dobrego nie wróżyły te słowa, będące w gruncie rzeczy zanegowaniem podstawowej zasady parlamentaryzmu, stosownie do której to rząd współpracuje z ciałem przedstawicielskim, a nie odwrotnie, jak by tego chciał stawiający się ponad narodem dyktator.
Pierwszą naukę sejm odebrać miał już w chwili otwarcia. „Na parę dni przed początkiem obrad sejmowych — wspominał ówczesny minister spraw wewnętrznych gen. F. Sławoj-Składkowski — wezwany zostałem do Pana Marszalka, który oświadczył mi co następuje: «Otwarcia nowego Sejmu dokonam osobiście, w imieniu Pana Prezydenta. Mają tylko złożyć przysięgę i wybrać przewodniczącego (Piłsudski od dawna już nie używał określenia — marszałek sejmu — uważając, że hańbi to jego stopień wojskowy — TN). Nic więcej. Jeżeli będą mi chcieli przeszkadzać to wprowadzę do Sejmu policję... Co to jest!...»"36)
Oczywiście, w czasie inauguracyjnej sesji, mogły zdarzyć się jakieś incydenty, ale jedynym organem przewidzianym do ich pacyfikowania była straż marszałkowska. Użycie policji oznaczało zniewagę dla sejmu. Ale właśnie o to Piłsudskiemu chodziło.
Obrażający parlament scenariusz został z całą konsekwencją zrealizowany. 27 marca, kiedy marszałek zjawił się na sali, by odczytać orędzie prezydenta, powitały go okrzyki posłów komunistycznych: „Precz z faszystowskim rządem Piłsudskiego". Do działania przystąpił gen. Składkowski. Na jego rozkaz pojawili się policjanci, chcący siłą wyprowadzić demonstrujących komunistów. Użycie mundurowej policji zamiast straży marszałkowskiej, oburzyło jednak innych posłów, którzy przyszli z pomocą zaatakowanym. Uczynił się tumult, spacyfikowany dopiero przez odsiecz kolejnego oddziału policyjnego, tym razem już z karabinami w rękach.
Sejm na własne oczy mógł się przekonać, iż uzbrojony w karabin policjant więcej znaczy od posła. Na razie jednak nie wyciągnął z tej lekcji właściwych wniosków. Kipiał oburzeniem. Nie uspokoiły posłów słowa odczytanego przez Piłsudskiego orędzia, by „z najlepszą wolą, licząc się z realnymi potrzebami życia, szukali rozwiązania wielkiego zagadnienia harmonijnego współdziałania władz państwa [...] przez zdrowe obyczaje codziennego życia"37). Po tym co zdarzyło się na sali, brzmiało to jak szyderstwo.
Szybko też pokazali posłowie, że groźby i połajanki nie skłaniają ich do ustępliwości. Na tym samym posiedzeniu wybrali marszałkiem sejmu przywódcę PPS — Ignacego Daszyńskiego. Posunięcie to było szokiem dla sanacji. Wszyscy bowiem wiedzieli, że na zebraniu klubu BBWR Piłsudski zaproponował na to stanowisko Kazimierza Bartla. Kandydatura wybrana została trafnie — Bartel uchodził za rzecznika współpracy z parlamentem i powszechnie oczekiwano zaakceptowania go przez większość izby, tym bardziej, że krok taki odpowiadałby znaczeniu BBWR — klubu posiadającego największą liczbę posłów. Ale Piłsudskiemu chodziło nie tylko o obsadzenie zaufanym człowiekiem kluczowej godności sejmowej. Życzył też sobie, by stało się to „na rozkaz". Dlatego BBWR nie podjął żadnych pertraktacji z innymi klubami — miały one bez dyskusji zastosować się do woli marszałka.
Sejm wiedział jednak, że tego typu posunięcie oznaczałoby dobrowolne wkroczenie na równię pochyłą. Na to zaś nie miał ochoty i Bartel przepadł sromotnie w głosowaniu. Nastąpiła konsternacja. Posłowie BBWR demonstracyjnie opuścili salę obrad i zbojkotowali wybory prezydium sejmu. Może liczyli, że zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią Piłsudskiego krnąbrny parlament, nie chcący najwyraźniej współpracować z rządem, zostanie rozpędzony? Dyktator nie zdecydował się jednakże na takie posunięcie. „Wyniki wyborów — pisze Andrzej Garlicki — ujawniające słabość poparcia dla sanacji zmuszały Piłsudskiego do działań ostrożnych. Uważał za konieczne zachowanie pozorów systemu demokratycznego, choćby nawet istotnie ograniczonego. Rozpędzenie parlamentu, trudne w tym momencie opinii do wyjaśnienia, powodowało konieczność nowych wyborów, a wcale nie było wiadomo, czy ich wyniki okażą się dla obozu rządowego korzystniejsze. Mogło być odwrotnie" 38).
Ponownie więc odraczał Marszałek rozgrywkę z sejmem, oczekując stosowniejszego momentu. Tymczasem zapanował między przeciwnikami stan zbrojnego zawieszenia broni, przerywany od czasu do czasu orężnymi wypadami to jednej, to drugiej strony.
Pierwszy zaatakował Piłsudski. W czerwcu 1928 roku podał się do dymisji ze stanowiska premiera. Na posiedzeniu Rady Ministrów motywował ten krok m.in. niemożnością ułożenia stosunków z parlamentem. „Ostatnim motywem podania się Komendanta do dymisji jest sejm — notował Sławoj Składkowski — jego praca i zachowanie się, oraz stosunek rządu i premiera do sejmu. «Nie jestem w stanie ... się długo i znosić szubrastwa sejmowe, to dla mnie fizycznie niemożliwa rzecz!» Jako przykład może służyć ostatnie uchwalenie budżetu przez sejm. Na całym świecie w pracy parlamentu jest dwa «aut»: albo budżet przedłożony przez rząd jest przyjęty przez sejm, albo nie jest przyjęty. Na te dwa «aut» jednak w Polsce znaleziono trzecie — całkowita zmiana budowy budżetu, czyli rozmiękczenie mózgu. Komendant nie może tego znieść. Cieszy się, że był chory w czasie uchwalania budżetu przez sejm, inaczej «gnaty byłyby połamane»..." 39).
Na razie o tej mało sympatycznej perspektywie traktowania posłów poinformowane zostało wąskie grono najbliższych współpracowników. W kilka dni potem udzielił jednak marszałek wywiadu jednemu ze stołecznych dzienników, w którym przypuścił bezprecedensowy atak na sejm. Jego zdaniem parlament w odrodzonej Polsce nigdy nie reprezentował dodatnich wartości. Już jako Naczelnik Państwa nosił się więc z zamiarem likwidacji tego zła. „Wahania zaś moje tyczyły się rozstrzygnięcia pytania: czy mam sejm, tak zwany suwerenny, sejm ladacznic — rozpędzić i nacisnąć go nogą zwycięzcy tak, jak na to zasługiwał — czy też wybrać tę drogę, którą istotnie historycznie wybrałem, pozostawić Polskę samą sobie" 40).
Równie mało miłymi słowami charakteryzował Piłsudski kolejny skład izby — sejm I kadencji. „Przy przeszłym sejmie, który zawsze nazywałem sejmem korupcji, nieraz musiałem się przygotowywać do przemówienia, jako szef rządu, z góry będąc przygotowany, że gdy przemówię publicznie z tej sali, będzie to ostatni dzień posiedzenia sejmu. Miałem wtedy przygotowanych parę określeń metod pracy sejmowej, które tu powtórzę. Gdy byłem przygotowany mówić o metodzie pracy sejmu za pomocą stałych i ustawicznych przemówień, chciałem stwierdzić, że atmosfera w sali przesiąka stopniowo nudą bardzo silnie i do tego stopnia, że staje się trującą. «Nawet lotne muchy nie wytrzymują waszego, panowie posłowie, gadania, do tego stopnia, iż żadna na inną muchę już nie skacze, a gdy która leniwie to uczyni, to tamta nawet skrzydełek nie podnosi, na pół już zdechła z nudów»" 41).
Wszystkie te inwektywy kierował również marszałek pod adresem aktualnie funkcjonującego parlamentu. „Gdy więc trzeci sejm Rzeczypospolitej rozpoczął swą pracę i ja miałem możność, jako szef gabinetu, widzieć nowe tryumfy metody pracy sejmu, tak sprzeczne z moją duszą, która nie znosi pracować bez efektu widocznego, i tak sprzeczne z moim organizmem, który kwadransu jednego nie może sobie upodabniać do owej małej, nędznej, na pół zdechłej muchy, zdecydowałem, że mam do wyboru raz jeszcze — zaniechać wszelkiej współpracy z sejmem i stanąć do dyspozycji Pana Prezydenta, aby oktrojować nowe prawa w Polsce, albo ustąpić ze stanowiska szefa gabinetu polskiego, który musi z sejmem współpracować. Wybrałem to drugie i dlatego przestałem być szefem gabinetu polskiego. [...] Z drugiej strony dodałem — kończył groźbą wywiad — że przy każdym cięższym kryzysie stoję do dyspozycji Pana Prezydenta, jako szef gabinetu, biorący śmiało decyzję na siebie i wyciągający równie śmiało konsekwencje ze swoich decyzji”42).
Dwa lata minęły, nim groźba ta stała się faktem. Tymczasem obie strony zdobywały się na działania coraz bardziej stanowcze. Większość klubów poselskich zdecydowanie potępiła urągający legalizmowi i demokracji wywiad — paszkwil. „Ustępy istotne wywiadu b. prezesa Rady Ministrów, dzisiejszego zaś ministra spraw wojskowych, marszałka Piłsudskiego — stwierdzało oświadczenie klubu PPS — ustępy mówiące o możliwości oktrojowaria nowych praw w Polsce, zawierają groźbę zamachu stanu przeciw konstytucji, na wierność której marszałek Piłsudski przysięgał parę dni temu wraz z całym rządem w charakterze ministra spraw wojskowych. [...] PPS bronić będzie z całą bezwzględnością demokracji i przedstawicielstwa ludowego, wybranego w głosowaniu powszechnym" 43).
W atmosferze zagrożenia postępowała konsolidacja oddzielnie dotąd występujących stronnictw lewicy i centrum. W listopadzie 1928 roku utworzona została Komisja Porozumiewawcza Stronnictw Lewicowych dla Obrony Republiki, w skład której weszły kluby sejmowe PPS, PSL „Wyzwolenie" i Stronnictwa Chłopskiego. W lutym 1929 roku parlament zdecydował się, na wniosek „Wyzwolenia", pociągnąć do odpowiedzialności ministra skarbu Czechowicza, obwiniając go o wydatkowanie wielu milionów złotych poza budżetem. W gruncie rzeczy nie chodziło o pieniądze, a o zamanifestowanie wrogiego stosunku do dyktatury i pokazanie, że sejm coraz bardziej ma dosyć łamania przez nią prawa.
Piłsudski przyjął wyzwanie i całą winę wziął na siebie, jako premier gabinetu, w skład którego wchodził Czechowicz. Co więcej, 23 czerwca 1929 roku, zjawił się przed sądzącym byłego już w tym momencie ministra skarbu Trybunałem Stanu i ostro zaatakował konstytucję: „Niestety — mówił — Polska odziana jest w szatę konstytucyjną [...]., która jest budowana tak nonsensowo i tak sprzecznie, że niestety często to, co ludzie trzymają odkryte, tu jest zakryte, a to, co jest wstydliwie chowane, tu jest obnażone. Nie chcę wchodzić w historię naszej konstytucji. W owym czasie byłem Naczelnikiem Państwa i Naczelnym Wodzem i wiem, co za panowie czynili tę konstytucję, panowie, którzy zasługiwali na szubienicę raz po raz. Jedną z hańbiących prawd naszego życia jest nasz pierwszy sejm i ten nonsens zrobiony historycznie trwa dotąd, ubliża on Rzeczypospolitej i czyni hocki-klocki z Polski" 44).
Przeciwnicy nie zaryzykowali jednak ostatecznego starcia. Trybunał Stanu uchylił się od wydania werdyktu, który zważywszy na oczywistość złamania ustawy zasadniczej, mógł być tylko skazujący.
Zachęcony tym Piłsudski kontynuował politykę gróźb, zmierzającą do zastraszenia sejmu. 31 października 1929 r., kiedy otwarta zostać miała sesja budżetowa, w gmachu sejmowym zjawiło się kilkudziesięciu uzbrojonych oficerów. Tłumaczyli, iż przybyli powitać wodza. Po co w rzeczywistości zgromadzono ich na Wiejskiej — nie sposób z całą pewnością stwierdzić, ponieważ dalszy bieg wypadków przesądziła nieoczekiwana decyzja Daszyńskiego. Oświadczył on, że „pod karabinami i szablami" posiedzenia nie otworzy. Słowa dotrzymał. Ewentualny cios, bo nie można wykluczyć, iż zadaniem oficerów było sterroryzowanie posłów, wymierzony został w próżnię. Prezydent odroczył sesję na 30 dni, ale kiedy ostatecznie doszła ona do skutku, 5 grudnia 1929 roku, nie dosyć, jak widać, poskromiony sejm zdymisjonował gabinet Kazimierza Świtalskiego, uchodzący za rząd „silnej ręki"45).
Piłsudski cofnął się raz jeszcze. Ponownie premierem został najbliższy idei demokracji parlamentarnej Kazimierz Bartel.
Konflikt wkraczał w nową fazę. Do tej pory przypominał zmagania harcowników, bacznie ale spokojnie obserwowane przez stojące naprzeciw siebie armie. Bo też w istocie rzeczy, to co się działo na Wiejskiej nie do końca rozumiane było przez społeczeństwo. Pamiętało ono rozdzierające parlament konflikty, jakże częste przed majem 1926 r. Było pod wrażeniem gospodarczych sukcesów sanacji. Wprawdzie stanowiły one rezultat obiektywnych zmian w koniunkturze światowej, ale rządowa propaganda z hałasem przypisywała je wyłącznie nowej ekipie ministerialnej. W tej sytuacji demagogia uprawiana przez Piłsudskiego trafiała do wielu umysłów, szczególnie tych, zbyt płytko oceniających wydarzenia, by dostrzec, że toczy się wyrafinowana walka dyktatora z ostatnią przeszkodą dzielącą go od pełni władzy.
Rok 1930 przyniósł jednak istotne zmiany. Od wiosny coraz bardziej widoczne stały się symptomy kryzysu gospodarczego. Zmniejszała się produkcja, a wraz z tym zatrudnienie. Policja krwawo tłumiła coraz bardziej gwałtowne demonstracje bezrobotnych. Pryskał mit o „cudzie gospodarczym" sanacji, rosło społeczne rozczarowanie. Nieuchronnie potężniała opozycja. Coraz śmielej też atakowała reżim.
W początku maja 1930 roku, dzięki znanym już sztuczkom konstytucyjnym rząd nie dopuścił do odbycia żądanej przez posłów nadzwyczajnej sesji sejmowej. Stronnictwa powstałego przed kilku miesiącami Centrolewu (PPS, Stronnictwo Chłopskie, PSL „Wyzwolenie", Narodowa Partia Robotnicza, PSL „Piast" i chrześcijańska demokracja) oświadczyły wówczas, iż gabinet uniemożliwia wybrańcom społeczeństwa podjęcie środków zwalczających kryzys. Jednocześnie opozycja, co było niespotykane w jej dotychczasowych starciach z sanacją, zdecydowała się na przeniesienie walki na ulicę. Prawdę mówiąc, nie miała innego wyjścia, skoro władze całkowicie sparaliżowały działalność parlamentu.
W czerwcu 1930 roku, Centrolew zwołał do Krakowa wielki Kongres Obrony Prawa i Wolności Ludu, który uchwalił rezolucję piętnującą dyktaturę Piłsudskiego i zapowiadającą walkę o przywrócenie systemu demokratyczno-parlamentarnego. Na 14 września zapowiedziano zorganizowanie 21 wieców w głównych miastach Polski, animujących społeczeństwo do walki z dyktaturą, w imię poszanowania praw sejmu i sformułowania programu przezwyciężenia kryzysu ekonomicznego.
W kraju wzmagały się protesty ludności dotkniętej narastającym załamaniem gospodarczym. W tej sytuacji nie wystarczały szyderstwa i obelgi rzucane pod adresem posłów. Nastał czas realizacji dawnej zapowiedzi szefa BBWR Walerego Sławka: „lepiej połamać kości jednemu posłowi niż wyprowadzić na ulicę karabiny maszynowe". Nie chodziło zresztą tylko o przestraszenie posłów. Całe społeczeństwo miało otrzymać lekcję pokory, patrząc na poniewierkę tych, których konstytucja uznawała za jedynych włodarzy kraju.
W dniu 25 sierpnia Piłsudski objął stanowisko premiera. W dwa dni później, w półoficjalnej „Gazecie Polskiej" ukazał się pierwszy jego wywiad z serii poświęconej parlamentowi, która gwałtownością zadziwić musiała nawet osoby przyzwyczajone do politycznej brutalności. Obowiązującą konstytucję aktualny prezes Rady Ministrów nazywał „konstytutą", dodając: „wymyśliłem to słowo, bo ono najbliższe jest do prostituty"46). Po tej przygrywce, 29 sierpnia prezydent rozwiązał sejm i senat, zapowiadając na listopad 1930 roku nowe wybory.
W nocy z 9 na 10 września, na polecenie premiera a z rozkazu ministra spraw wewnętrznych, z pogwałceniem procedury sądowej, całkowicie bezprawnie aresztowano 18 posłów stronnictw opozycyjnych. Wywieziono ich do więzienia wojskowego w Brześciu, gdzie poddano szykanom, torturom i udręczeniom.
„W nocy z 9 na 10 października — pisze opierając się na sejmowej interpelacji Adam Próchnik — wprowadzono Popiela (jeden z przywódców NPR-TN) do ciemnego pokoju; jeden z żandarmów chwycił go za głowę, drugi na nogi, po czym powalono go na stołek, rzucono na krzyże mokrą płachtę i wymierzono około 30 uderzeń jakimś żelaznym narzędziem [...]. Podczas egzekucji Popiel zemdlał. Po jej zakończeniu kapitan kierujący nią oświadczył, że pobity ma «cieszyć się, że tak mało, następnym razem marszałek Piłsudski każe kulę w łeb»"47).
Zapełniło się nie tylko więzienie w Brześciu. Ogółem aresztowano około 50 posłów i senatorów, co stanowiło blisko 30% opozycyjnych klubów parlamentarnych. Spośród działaczy opozycyjnych uwięziono ponadto aż kilka tysięcy osób. Terror i niespotykane dotąd w Polsce akty bezprawia towarzyszyły całej kampanii wyborczej. Nie wolna od administracyjnych nacisków była i sama elekcja. To z tego właśnie okresu pochodzą groteskowe, otwierane przez popów a zamykane przez policjantów, pochody mieszkańców kresowych wsi, którzy z BBWR-owską „jedynką" w ręku zmierzali do urn wyborczych.
W tej atmosferze gróźb, nacisków i zwykłych oszustw BBWR osiągnął w końcu upragniony sukces. W 444-osobowym sejmie zdobył 249 mandatów, w 111-osobowym senacie — 75. Było to jednak zwycięstwo odniesione nad własnym narodem, którego prawdziwa wola bez wątpienia wyglądała inaczej.

Wielkie nadzieje w tym pokładam...

Sukces wyborczy odmienił stosunek Piłsudskiego do parlamentu. Jeszcze 13 września 1930 roku, w trzecim wywiadzie dla Miedzińskiego mówił, iż „niewątpliwie parlamentaryzm wszędzie na świecie jest chory". W dziesięć tygodni później zapomniał o tej diagnozie. 26 listopada, w ósmym i ostatnim wywiadzie dla Miedzińskiego dowodził: „Jesteśmy teraz wyjątkiem w całej Europie, wykorzystać to powinniśmy nie dla powtarzania starych błędów, ale dla próby stworzenia normalniejszych podstaw dla prac państwowych. Dlatego też ja osobiście bardzo ciekaw jestem, jak uda się nasza praca, gdy trzy główne czynniki w państwie — Pan Prezydent Rzeczypospolitej, rząd i sejm — nie będą się kłócić między sobą, lecz zgodnie pracować. Wyznam panu, że wielkie nadzieje w tym pokładam. Gdy starannie unikać będziemy, jak mówię błędów przeszłości, możemy dojść w przeciągu najbliższych lat do ustalenia sytuacji w Polsce i wielkiej rozbudowy jej wewnętrznej pracy i mocy" 48).
Źródło owej cudownej przemiany było dosyć proste. Już 29 września 1930 r. zanotował Składkowski słowa marszałka: „Muszę zupełnie inną taktykę szykować wobec sejmu, w którym mam większość, a w którym jej nie mam. Zrozumcie to!"49).
A więc owe deklaracje na temat śmiertelnych schorzeń parlamentaryzmu, owe filipiki wymierzone przeciwko złu drążącemu Rzeczpospolitą — podyktowane były tylko względami taktycznymi. W gruncie rzeczy dyktator nic nie miał przeciwko sejmowi, pod warunkiem, że będzie on opanowany przez jego zwolenników.
Tyle tylko, iż taki model sprawowania władzy, mimo zachowania instytucji przy ulicy Wiejskiej, mimo wpisania jej w nową, sanacyjną konstytucję, z parlamentaryzmem niewiele miał wspólnego. Stanowił polską odmianę rządów autorytarnych, dominujących w tym okresie w całej niemalże Europie środkowo-wschodniej.



27) Pisma Zbiorowe, T. IX, s. 32.
28) Tamże, s. 34.
29) Posłowie rewolucyjni w Sejmie 1920—1935. Wybór przemówień, interpelacji i wniosków. Warszawa 1961, s. 225—226.
30) W. Baranowski, op. cit., s. 198.
31) Andrzej Ajnenkiel, Polska po przewrocie majowym. Zarys dziejów politycznych Polski 1926— 1939. Warszawa 1980, s. 43—44.
32) M. Rataj, op. cit., s 418.
33) Cyt. za: A. Ajnenkiel, Parlamentaryzm II Rzeczypospolitej. Warszawa 1975, s. 259.
34) Tamże, s. 263.
35) Pisma Zbiorowe, T. IX, s. 106.
36) Felicjan Sławoj-Składkowski, Strzępy meldunków, Warszawa 1936, s. 75.
37) Pisma Zbiorowe, T. IX, s. 109.
38) Andrzej Garlicki, Od maja do Brześcia, Warszawa 1981, s. 252.
39) F. Sławoj-Składkowski, op. cit., s. 88.
40) Pisma Zbiorowe T. IX. s. 113.
41) Tamże, s. 117.
42) Tamże, s. 118—119.
43) Cyt. za: A. Garlicki, op. cit., s. 271.
44) Pisma Zbiorowe, T. IX, s. 179.
45) Adam Próchnik. Pierwsze piętnastolecie Polski niepodległej. Zarys dziejów politycznych. Warszawa 1957, s. 323.
46) Pisma Zbiorowe, T. IX, s. 220.
47) A. Próchnik, op. cit., s. 379.
48) Pisma Zbiorowe, T. IX, s. 257—258.
49) F. Sławoj-Składkowski, op. cit., s. 242.

poprzedninastępny komentarze