Złota sukienka i twardy materializm
2013-12-16 17:37:32

Niektórzy twierdzą, że mające miejsce ostatnio burzliwe kontrowersje związane z pojęciem gender są „absurdalne” i całkowicie nieistotne dla lewicy. Można, a nawet trzeba, ująć się za protestującymi studentami potraktowanymi niezwykle brutalnie przez poznańską policję, ale jednocześnie należy podkreślić, że swoją energię skierowali oni nie tam, gdzie powinni, i tak naprawdę oberwali za jakieś nieistotne bzdury.

Otóż wbrew pozorom stawką nie jest tutaj tylko prawo do noszenia złotej sukienki, także jeśli się jest mężczyzną. Chociaż myślę, że nawet „prawdziwi lewicowcy” doceniliby wagę tej pozornie błahej możliwości niezależnego kształtowania własnego wizerunku, gdyby to im miano ją odebrać – gdyby na przykład ktoś miał im zakazać noszenia ich ulubionych zgniłozielonych bojówek oraz sraczkowato-burych wyciągniętych koszulek, a zamiast tego nakazał odziać się w owe złote sukienki, albo też kolorowe rajstopki, tak przecież popularne wśród mężczyzn renesansu. Wtedy sprawa byłaby poważna, a temat okazałby się jak najbardziej „nasz”.

Obecna nagonka na pojęcie płci kulturowej ma na celu odebranie kobietom tego, co do tej pory wywalczyły i uniemożliwienie im dalszej walki o równość. To nie jest „nasz” temat, jeśli to nie nasze życie będzie zagrożone w wyniku zakazu aborcji. Jeśli to nie nam odbiera się możliwość kształtowania zdolności, których rzekomo z definicji nie mamy prawa posiadać, jeśli to nie nam płaci się mniej za tę samą pracę – albo nie płaci się nic w ogóle, jak za pracę domową. To bardzo szczytna „lewicowość obrony naszej d…”, czyli walczymy o równość i wolność – dla nas! Bo przecież nie dla tych, których dyskryminacja jest w naszym interesie.

I właśnie o twardych interesach i walce klas chciałam tym razem napisać. Ale zanim do tego przejdę, to wyjaśnię, chociaż robiono to już wielokrotnie, że za obcym słowem „gender” kryje się banalnie prosta idea, że płeć biologiczna nie determinuje tego, co w danej kulturze uważa się za kobiece lub męskie. A owa kulturowo konstruowana męskość i kobiecość to właśnie płeć kulturowa, czyli gender. Nie trzeba być antropolożką, żeby wiedzieć, że w różnych kulturach bywa ona określana na rozmaite sposoby. Ba! Nawet w obrębie tej samej kultury definicje te zmieniają się w zależności od klasy społecznej. Na przykład stereotyp kobiety jako słabej i delikatnej dotyczył w naszej kulturze wyłącznie kobiet z klas wyższych – robotnica czy chłopka musiała być krzepka i silna.

Zaprzeczenie tej całkiem oczywistej idei ma na celu uczynienie kulturowych mechanizmów biologicznymi – a zatem niezmiennymi. Jeśli to sama natura tak to zaprogramowała, że mężczyźni chodzą w spodniach, a nie w sukienkach, to ubranie w nią chłopczyka jest zaprzeczającą naturze zbrodnią! Tylko co wtedy z JP2? O facetach prezentujących swoje (mniej lub bardziej) kształtne nogi w rajstopkach nie wspominając.

Sprawa robi się jednak dużo mniej śmieszna, jeśli okazuje się, że do „natury” kobiet należy rodzenie dzieci i wyłączna odpowiedzialność za wykonywanie prac domowych, natomiast praca zawodowa – ze szczególnym uwzględnieniem dobrze płatnych zawodów wiążących się z władzą i prestiżem, a nie zaspokajaniem potrzeb innych – jest w ich przypadku chorobliwym wynaturzeniem, które trzeba leczyć. Że innymi słowy „naturą” kobiety jest być wyzyskiwaną przez mężczyzn i całkowicie zależną od nich finansowo.

Przypomnijmy więc klasyka. Fryderyk Engels napisał wyraźnie: "pierwsze przeciwieństwo klasowe, jakie występuje w historii, zbiega się z rozwojem antagonizmu między kobietą a mężczyzną w małżeństwie pojedynczej pary, a pierwszy ucisk klasowy – z uciskiem żeńskiej płci przez męską." Niestety patriarchalna perspektywa, w którą był uwikłany, sprawiła, że myśl ta nie doczekała się rozwinięcia, a jego zdaniem problem dyskryminacji kobiet zniknie, gdy będą one mogły tak samo jak mężczyźni wykonywać prace produkcyjne. W tym celu należy uspołecznić pracę domową: jeśli kobiety nawzajem pomogą sobie w tych zajęciach, to zostanie im jeszcze czas na pracę zawodową. Równy podział tych obowiązków pomiędzy płciami okazał się zbyt rewolucyjny, by choćby pojawić się jako możliwe rozwiązanie.

Wątek klasowej analizy ucisku kobiet podjęły dopiero materialistyczne feministki. Na przykład Christine Delphy wykazywała, że „rodzina jest miejscem wyzysku ekonomicznego: eksploatacji kobiet. Prace domowe i wychowanie dzieci są obowiązkami wyłącznie kobiet i jednocześnie nie są one opłacane, [a zatem] kobiety mają specyficzny związek z produkcją, który jest porównywalny do niewoli.” Delphy argumentuje, że nieopłacanie pracy kobiecej nie wynika z tego, że jest to praca reprodukcyjna, a nie produkcyjna, ale z samego faktu wykonywania jej przez kobiety. Pokazuje, że praca kobiet jest nieopłacana, jeśli ma miejsce w rodzinie, także wtedy gdy jest produkcją towarów na wymianę, jak na przykład produkcja nabiału czy warzyw w rodzinnych gospodarstwach. Po drugie, wskazuje na arbitralność podziału na prace produkcyjne i nieprodukcyjne. Dlaczego proces wytwarzania chleba jest sztucznie dzielony na etap produkcji ziarna i zmielenia go na mąkę, oraz już tylko reprodukcyjną pracę przygotowywania i pieczenia ciasta? Czy to naprawdę przypadek, że pokrywa się to z tradycyjnym podziałem na prace męskie i kobiece? Ponadto gdy pracę tę wykonują ludzie poza rodziną okazuje się, że jak najbardziej jest ona produkcyjna i musi być opłacona. Tak samo usługi sprzątaczki, opiekunki do dziecka czy kucharki. Ale w rodzinie kobietom po prostu „nie trzeba” płacić – dokładnie tak samo jak zdesperowanym stażystom. Powodem nie jest rodzaj czy jakość wykonywanej pracy, ale niska pozycja społeczna i ekonomiczna zależność tych grup.

Heidi Hartmann do analizy wyzysku kobiet dodaje kwestię gorszego opłacania kobiet na tych samych stanowiskach oraz wykluczenia ich z najlepiej płatnych zawodów. Pokazuje także, że seksualność kobiet jest wykorzystywana na różne sposoby w zależności od potrzeb systemów produkcji: jeśli potrzebne są armie robotników, obowiązkiem kobiety jest rodzić, a jeśli seksualność staje się najefektywniejszym narzędziem reklamy – być „wyemancypowaną” Cosmo-girl stwarzającą szefowi uroczo erotyczną atmosferę pracy.

Hartmann pisze, że „małżeństwo marksizmu i feminizmu jest jak związek męża i żony opisany w angielskim prawie zwyczajowym: marksizm i feminizm są jednością, a ta jednością jest marksizm.” A dzieje się tak dlatego, bo przyjmując męską perspektywę jako oczywistą marksiści „nie rozpoznawali interesu samych mężczyzn, by utrzymać podporządkowanie kobiet.” Jej zdaniem patriarchat jest „zestawem relacji miedzy mężczyznami, które maja bazę materialną i które mimo hierarchiczności ustanawiają czy też stwarzają wśród mężczyzn współzależność i solidarność, pozwalające im podporządkować kobiety. Pomimo że patriarchat jest hierarchiczny, a mężczyźni z różnych klas, ras i grup etnicznych zajmują w nim różne pozycje, jednoczy ich dominacja nad kobietami; są od siebie nawzajem zależni, by ją utrzymać.” I dzięki tej solidarności, której tak często brakuje kobietom, „stojący wyżej mogą „przekupić” stojących niżej oferując im władzę nad stojącymi jeszcze niżej. W hierarchii patriarchatu wszyscy mężczyźni, niezależnie od zajmowanej pozycji, są przekupywani przez możliwość kontroli co najmniej nad kobietami.” Taka definicja pozwala na wyjaśnienie na przykład przemocy domowej wśród proletariatu. Na gruncie założeń Engelsa nie miała ona prawa istnieć, skoro dominacja nad kobietami wypływa wyłącznie z własności prywatnej. Dlatego autor ten musiał odwołać się do naciąganego wyjaśnienia, że jest to pozostałość burżuazyjnej monogamii w tajemniczy sposób zaszczepionej na prawym gruncie robotniczej moralności.

Zdaniem Hartmann kapitalizm i patriarchat są dwoma różnymi, chociaż ściśle powiązanymi, systemami wyzysku i dominacji. Autorka pokazuje, że nawzajem się one wspierają, ponieważ rywalizacja, ekonomiczna racjonalność i indywidualistyczna niezależność są zarówno podstawą kapitalistycznego podmiotu, jak i patriarchalnie rozumianej męskości. Nancy Hartsock rozwija te spostrzeżenia wykazując, że ze względu na swoje strukturalne położenie w systemie dominacji kobiety jako klasa odgrywają analogiczną rolę jak ta, którą Marks przypisywał proletariatowi: potrafią wytworzyć perspektywę podważającą dominującą ideologię i otwierającą drogę do rewolucyjnych zmian.

Kapitaliści żyją w złudnym świecie wymiany, w którym jednostki określone jako z definicji równe negocjują i dokonują aktów kupna i sprzedaży. Ideologia ta zaprzecza istnieniu systemowych nierówności, a ponadto oddziela ich od realności materialnych przedmiotów – w świecie wymiany towary i ich wartości są po prostu „dane”, nie bardzo wiadomo skąd. Ponadto oparte na rywalizacji społeczeństwo indywidualistycznych kupców i sprzedawców jest zatomizowane i de facto nie istnieje, zaprzeczając wzajemnej ludzkiej zależności. Odnajdujemy ją dopiero w świecie produkcji, której podstawą jest współdziałanie. Dlatego punkt widzenia proletariatu pozwala odsłonić dominację kryjącą się za „dobrowolnymi” wymianami, a ponadto odzyskać kontakt z konkretną rzeczywistością i innymi ludźmi.

Jednak wyszedłszy w fabryki, zdominowany robotnik zamienia się w dominującego pana domu. Hartsock pokazuje, że kobieca praca domowa ma podobny anty-ideologiczny potencjał, co praca robotników. Jednak prace reprodukcyjne ze swoją powtarzalnością, ścisłym związkiem z biologicznymi uwarunkowaniami życia i naciskiem na relacje międzyludzkie jeszcze bardziej podważają abstrakcyjny indywidualizm świata wymiany handlowej – oraz męską dominację, która po przyjęciu klasycznie marksowsko rozumianej perspektywy proletariatu wciąż pozostaje czymś oczywistym. Tak samo jak kapitalista nie ma kontaktu ze światem produkcji, tak też dla tradycyjnego mężczyzny efekty pracy domowej są czymś danym: w magiczny sposób „samo” się gotuje, pierze i sprząta. Kapitalista żyje w abstrakcyjnym, zatomizowanym społeczeństwie, w którym więzi międzyludzkie nawiązują się tylko na chwilę w momencie wymiany; natomiast mężczyzna niewykonujący prac opiekuńczych również ulega złudzeniu autonomiczności jednostek nie znając skomplikowanych więzi wynikających z zależności i odpowiedzialności, jakie nawiązują się w procesie wychowywania dzieci.

Nancy Hartsock zastrzega, że pisząc o kobietach i mężczyznach nie ma na myśli poszczególnych jednostek i ich perspektyw, podobnie jak Marks nie miał na myśli konkretnych robotników opisując antyideologiczne stanowisko proletariatu. Jak wiadomo, realne wcielenia tej klasy wielokrotnie zawodziły nadzieje filozofa. Jednak w obu tych podejściach wspólne założenie jest takie, że określone strukturalne umiejscowienie w procesie produkcji wpływa na postrzeganie świata, społeczeństwa i nas samych ukrywając lub, przeciwnie, odsłaniając mechanizmy dominacji. Tak samo jak „dobrowolna wymiana” między kapitalistą a robotnikiem jest ideologiczną iluzją ukrywającą wyzysk, tak też nie można mówić o żadnej dobrowolności, gdy kobiety rezygnują z pracy zawodowej, bo okazuje się, że tylko one mają dzieci. Gdy są gorzej opłacane lub dziwnym trafem nie są awansowane pomimo większych zdolności i wysiłków niż te, które zapewniają awans ich kolegom. Albo też – gdy siedzą cicho podczas „równościowych” dyskusji, nie uważają, że ich zdanie może się liczyć i w żadnym wypadku nie wyobrażają sobie siebie w rolach przywódczych.

Wniosek zatem jest prosty: bez feminizmu nie ma rewolucji! A twierdzenia, że to nie „nasze” sprawy, są reakcyjne w podwójnym znaczeniu tego słowa, bo słowo „backlash” zostało przetłumaczone na polski właśnie jako „reakcja”.

A wniosek drugi jest taki, że kultura i pozornie frywolne złote sukienki mają bezpośrednie przełożenie na twarde materialne warunki życia. Bo to właśnie zdefiniowanie pewnych ról czy stosunków społecznych jako „naturalnych” uniemożliwia ich zmianę.



poprzedninastępny komentarze