Czy Dimitrova mogłaby nie podpisywać się "Sierakowski"?
2014-07-01 14:43:26
Zapewne już wszyscy o tym wiedzą, bo tekst odbił się szerokim echem: niedawno Sławomir Sierakowski postanowił stworzyć nowy zwyczaj i publicznie podziękować swojej byłej partnerce, która przez wiele lat anonimowo pracowała na jego sukces. Jak pisze Sierakowski, Cveta Dimitrova „była redaktorką każdego mojego tekstu i pomagała przy autoryzacji każdego wywiadu. Niektóre teksty, jak na przykład Siła bezwstydnych opublikowana w kilku pismach i językach, były faktycznie w połowie jej autorstwa.”

Tym, co szczególnie uderza w tym tekście jest poczucie, że podziękowanie nie tylko wystarczy tutaj aż nadto, ale też jest świadectwem niezwykłej szlachetności i odwagi dziękującego. Wygląda na to, że autor nie spodziewał się lawiny oskarżeń o hipokryzję, jakie posypały się na niego po publikacji. Reakcją oczekiwaną było najwyraźniej wzruszenie, jakie z tej okazji ogarnęło Macieja Nowaka, albo też stwierdzenie Agnieszki Wiśniewskiej, że gest jej szefa „jest ważniejszy niż tysiące frazesów o równości, które wygłaszamy na co dzień”.

Owszem, to ważne, że temat został poruszony. Ważne też, że zrobił to mężczyzna, bo takiego osobistego wyznania nie da się zbyć oskarżeniem o „przewrażliwienie”, które spotykało mówiące o tym od dawna feministki. Nie można stwierdzić, że problem wydumany, jeśli facet sam się przyznał. Jednak sugestia, żeby publiczni mężczyźni po prostu raz na jakiś czas, na przykład przy okazji rozstania, dziękowali swoim pozostającym w cieniu partnerkom, pławiąc się przy tym w pełnym samozadowolenia poczuciu własnej wielkoduszności, wydaje się dosyć mało feministyczna.

I nie chodzi tylko o zapłacenie zaległych wierszówek, chociaż ekonomiczny wymiar sprawy też jest na pewno istotny. Z drugiej strony, ciężko nie zgodzić się z argumentacją, że w bliskiej relacji ludzie sobie nawzajem pomagają i inspirują się nawzajem i wycenianie tego, poza tym że trudne do przeprowadzenia w praktyce, mogłoby poważnie zagrozić jakości ich związku. Kluczowe jednak jest tutaj słowo „nawzajem”. I co do niego mam poważne wątpliwości.

Sierakowski pisze, że Dimitrova jest osobą bardzo skromną, nieśmiałą i po prostu sama nie chciała, żeby jej praca była bardziej widoczna. Cóż, nie znam jej, być może tak było istotnie. Czy jednak aby na pewno miała tu wybór? Wykonajmy eksperyment myślowy i zastanówmy się, co by było, gdyby Cveta Dimitrova chciała podpisywać teksty zawierające jej pomysły własnym nazwiskiem. Z tego, co pisze o niej Sierakowski, pomysłów ma dużo i to świetnej jakości. Czy mogłaby skorzystać z paru rad swojego partnera i podpisać się na przykład pod wspomnianym wyżej tekstem Siła bezwstydnych „opublikowanym w kilku pismach i językach”?

Sierakowski stwierdza wyraźnie, że nie. Że „będąc partnerką życiową szefa Krytyki Politycznej, została obsadzona właśnie w takiej roli”. To chyba oczywiste, prawda? Czy ktoś mógłby mieć wątpliwości? Czy ktoś mógłby oczekiwać, żeby to Sierakowski dał się obsadzić w roli „chłopaka tej znakomitej publicystki Dimitrovej”?

Pewien internauta napisał kiedyś pod moim tekstem, że świetny, nic dodać, nic ująć, a ponieważ napisała to kobieta, więc on tylko czuje się malutki. W ten sposób wyraził wprost zjawisko, z którym spotykałam się wielokrotnie. To wciąż w tej czy innej postaci powtarza się kobietom: nie próbuj być za mądra, bo nie znajdziesz chłopaka! Bo jak wiadomo, mężczyzna „z natury” jest mądrzejszy od kobiety, więc jeśli znajdzie się jakaś mądrzejsza od niego, czuje się od razu „malutki”. Żeby nie powiedzieć: „wykastrowany”. I sorry, ale taka kobieta potem tak czy inaczej, zwykle nie wprost, musi za to zapłacić. Coś o tym wiem niestety. A przy tym, dodajmy, żaden z panów, którzy w tej chwili przychodzą mi na myśl w związku z takimi sytuacjami, nie był bliską dla mnie osobą, więc teoretycznie emocjonalny ładunek naszych interakcji powinien być znikomy.

Natomiast bycie w bliskiej relacji z kobietą, której sukcesy i talenty mogą mężczyznę obsadzić w roli „partnera tej świetnej i znanej”, to sprawa dużo poważniejszego kalibru. A przecież kochająca kobieta wyczuwa, zanim choćby o tym pomyśli, co jej partnerowi sprawi przykrość. I oczywiste jest, że takich rzeczy unika. Może nawet nie zauważyć, że właśnie oto podjęła „decyzję” pozostania w cieniu i podpisywania swoich tekstów nazwiskiem ukochanego. Czyż to nie drobiazg w miłości? Czyż nie tego wymaga się w tej kulturze od kobiet? Przecież mają być w pełni altruistyczne, opiekując się i wspierając swoich mężczyzn, a nie próbując realizować jakieś „egoistyczne” mrzonki o własnym rozwoju, osiągnięciach czy karierze! Dimitrova prawdopodobnie nawet nie spostrzegła, jak wybierając miłość, całkiem „naturalnie” pozbawiła się możliwości podpisywania swoim nazwiskiem tekstów, które mogłyby sprawić, że jej ukochany poczułby się malutki.

Jednak taka decyzja oprócz tego, że pozwala zachować miłość, ma jeszcze inną zaletę: dzięki niej można dotrzeć ze swoimi ideami do szerokich rzesz odbiorców. Realnie wpływać na rzeczywistość. No, nie żartujmy! Kto opublikowałby tekst Siła bezwstydnych w „kilku pismach i językach”, gdyby podpisana pod nim była jakaś nieznana nikomu Dimitrova? Prawdopodobnie zostałby całkowicie zignorowany nawet na naszym polskim podwórku, o możliwości przebicia się za granicę nie wspominając.

I to jest też problem, jaki mam z owym szerokim frontem oburzenia na hipokryzję Sierakowskiego: ci, którzy go teraz (owszem, słusznie) krytykują, nawet nie zerknęliby do tekstu „jakiejś panny”, podczas gdy Sierakowskiego czytają jak w dym, linkują i komentują. To nie Sierakowski sam z siebie sprawia, że on jest kimś, a Dimitrova nikim. To robią czytelnicy. Tak, i czytelniczki także. O podobnych mechanizmach pisałam już jakiś czas temu, dlatego w przeciwieństwie do niektórych komentatorów nie jestem ani trochę zaskoczona, że „w równościowej Krytyce takie rzeczy!” Ale oczywiście mój tekst nie ma szans na zainteresowanie choćby odlegle porównywalne z wyznaniami Sierakowskiego.

Tak, ja też kiedyś wypróbowałam, choć tylko przez jeden dzień, jak to jest podpisać się znanym męskim nazwiskiem. Muszę przyznać, że wspaniale. Niestety powrót do rzeczywistości jest bolesny. Widzisz wtedy wyraźnie tę różnicę w kryteriach oceny i stopniu zainteresowania i ogarnia cię wściekłość. Ach, no przykro mi: właśnie zarobiłaś na łatkę agresywnej i sfrustrowanej. Nie będzie ci z tym lekko. Więc zastanów się, może jednak lepiej znaleźć mądrego, miłego chłopca, którego nazwisko da ci możliwość zostania wysłuchaną, bo nawet nie przyjdzie im do głowy, że słuchają ciebie, czyli tak naprawdę nikogo?

Jak pisałam, nie znam Cvety Dimitrovej. Być może rzeczywiście jest to osoba, która dobrze czuje się pozostając w cieniu, podrzucając swoje pomysły partnerowi i wykonując mało spektakularną pracę tłumaczki, która w żadnym wypadku nie sprawi, że on poczuje się malutki. Czasem tak się zdarza, że nasze indywidualne predyspozycje zgadzają się z kulturowo narzuconymi rolami, co może dawać nam złudzenie, że nie ma problemu, bo przecież jesteśmy szczęśliwe. Kobieta spełniająca się w macierzyństwie może nie sądzić, że jest jakiś problem ze społeczeństwem, w którym wychowywanie dzieci jest dla niej jedyną życiową możliwością, a bezdzietne uznaje się za wynaturzone dziwadła. Ale nie zmienia to faktu, że tak naprawdę nie miała wyboru.

Owszem, nikt obecnie kobietom „nie zabrania” pisać świetnych tekstów. Ale dopóki taka aktywność pociąga za sobą wiele negatywnych społecznych konsekwencji, nie można tutaj mówić o wolnym wyborze. Jeśli Dimitrova zakochała się w Sierakowskim, to taki wybór oznaczałby dla niej prawdopodobnie rezygnację z miłości. Ale nawet gdy takie czynniki nie wchodzą w grę, konieczność mierzenia się z reakcjami otoczenia, które przecież „obsadziło cię” w zupełnie innej roli, sprawia, że wolność wyboru jest tutaj pozorna, bo wymaga nie lada odwagi, wytrwałości i naprawdę grubej skóry.

Dlatego jeśli Sławomir Sierakowski rzeczywiście chciałby wykonać gest „ważniejszy niż tysiące frazesów o równości, które wygłaszamy na co dzień”, to powinien podjąć jakieś działania, aby każda Dimitrova miała realny wybór, czy chce pozostać w cieniu, czy jednak zaprezentować światu swoje świetne pomysły pod własnym nazwiskiem. Mam jednak spore wątpliwości, czy chciałby coś takiego zrobić. Czy chciałby zrezygnować z „naturalności” podrzędnej i anonimowej roli „partnerki życiowej szefa Krytyki Politycznej”? Czy tolerowałby w swoim otoczeniu kobietę, przy której mógłby choćby od czasu do czasu poczuć się malutki? A niestety to właśnie są warunki realnej zmiany tej sytuacji. Uznanie, że wystarczy publiczne „dziękuję” – oczywiście bez „przepraszam”, za to z aureolą nieziemskiej wręcz szlachetności – tylko utrwala obecne nierówności.


Cena opieki, cena prestiżu
2014-04-15 20:58:08

Protestujący opiekunowie i opiekunki osób niepełnosprawnych domagali się za swoją pracę płacy minimalnej, co zostało przez wielu komentatorów uznane za niezwykłą roszczeniowość. Zwłaszcza gdy ich głodowe świadczenia zostały „kompromisowo” podniesione do poziomu nieco mniej głodowego.

Jeśli jednak żyjemy w systemie, w którym to rynek określa wartość danej pracy, to bądźmy konsekwentni: dlaczego mieliby zarabiać mniej niż opiekunowie pracujący w profesjonalnych placówkach? Koszt utrzymania osoby niepełnosprawnej w domu opieki waha się w granicach 4-6 tysięcy, a asystent niepełnosprawnego posła otrzymuje wynagrodzenie w wysokości sześciu tysięcy. Czy członkowie rodzin osób niepełnosprawnych wykonują tę pracę w sposób mniej profesjonalny lub mniej staranny? Wręcz przeciwnie: wkładają w nią serce. Natomiast w ośrodkach opieki bywa z tym różnie. Jak mówi w wywiadzie Elżbieta Karasińska: „Moja Agata (i kilkoro jeszcze znanych mi dzieci) korzystała z usług takiego miejsca i do dziś toczy się sprawa w prokuraturze. Oddawałam tam dziecko na 4 godziny, odbierałam je często osikane, zalęknione, przeziębione, posiniaczone, a nawet poranione!”

Dlaczego zatem ta sama praca wykonywana dużo lepiej, z sercem i zaangażowaniem ma być gorzej opłacana? Bo to są ich własne dzieci. Członkowie ich własnych rodzin. A taka praca, wykonywana w naszej kulturze głównie przez kobiety, w sposób dla nas oczywisty jest nieopłacana. Jest pracą miłości, za którą nie tylko nie należy się zapłata, ale samo domaganie się jej jest wyrazem żenująco egoistycznego materializmu. Zdecyduj się: opiekujesz się, bo ci płacą, czy dlatego że kochasz?

Wygląda więc na to, że w przypadku pracy opiekuńczej nie obowiązuje zasada, że wartość pracy ustalana jest adekwatnie przez mechanizmy rynkowe, które teoretycznie wymuszają wyższą płacę za pracę lepszej jakości. Bo nawet jeśli założymy, że opisane przez Elżbietę Karasińską sytuacje nie są regułą i większość pracownic i pracowników instytucji opiekuńczych wykonuje swoją pracę z zaangażowaniem, to i tak trudno byłoby twierdzić, że robią to kilkakrotnie lepiej niż członkowie rodzin, jak wynikałoby z rynkowego oszacowania wartości ich pracy.

Jak zatem wymierzyć wartość opieki, tak aby nie zamienić jej w bezosobowy produkt i zachować jej autentyczność? W jaki sposób samo pojęcie opieki rozsadza kapitalistyczną racjonalność? I co ma do tego prestiż? Całość tekstu została opublikowana w Dzienniku Opinii.


p. Marek czyli obyczajówka, głupcze!
2014-03-27 23:39:45

Marek Tobolewski postanowił niedawno skorzystać ze swojego niezbywalnego, męskiego prawa do protekcjonalnego traktowania kobiet. W komentarzu do notki o planowanym referendum dotyczącym zorganizowania olimpiady w Krakowie postanowił napisać o Jagnie Marczułajtis per p. Jagna. Zwróciłam mu mailowo uwagę, że jest to wyrażenie protekcjonalne dyskryminujące ze względu na płeć, bo o Majchrowskim nie pisze przecież p. Jacek. Jednak moją prośbę o wyrównanie standardów Tobolewski odrzucił stwierdzając, że jak chcę, to mogę napisać komentarz. Cóż, różne sprawy na głowie, ale jeśli chłopak chce zostać bohaterem wpisu na moim blogu, to dobrze, poświęcę mu te parę chwil. Bo problem z pewnością jest szerszy. Trzeba edukować. I w tym właśnie celu w dalszej części tekstu będziemy Tobolewskiego nazywać p. Markiem.

p. Marek wyjaśnił mi, że był to jego celowy zabieg stylistyczny i jak najbardziej świadomy jest protekcjonalności tego wyrażenia. Nie uważa jednak, żeby był to seksizm. W ten sposób chciał jedynie zamanifestować swój sprzeciw wobec skandalicznego pomysłu zorganizowania igrzysk w Krakowie. Dlaczego w takim razie nie chciał swojego sprzeciwu rozciągnąć także na Majchrowskiego? Czy o wszystkich radnych, politykach i sportowcach wspierających ten projekt będzie odtąd pisać po imieniu? Mnie chodziło tylko o wyrównanie standardów. Ale p. Jacek?! No, nie przesadzajmy! O prezydencie, nawet nielubianym, niekompetentnym czy zwyczajnie głupim tak się nie pisze w komentarzu na poważnym portalu. To w złym stylu. Co innego p. Jagna.

Bo jak napisał p. Marek, jest to: „osoba młoda, bez tytułów i osiągnięć”. Hmm… Aż sprawdziłam w stopce redakcyjnej lewica.pl – nie, p. Marek nie ujawnia tam swojego wieku, co oznacza, że może to być nawet ponad 35 lat. Patrząc po zdjęciu na jego blogu raczej nie więcej niż 40 – siwych włosów tam nie uświadczysz. O swoich osiągnięciach pisze dosyć skrótowo – każdy może przeczytać. Każdy może też sprawdzić w sieci, że Marczułajtis urodziła się w 1978 roku i jest między innymi czternastokrotną złotą medalistką mistrzostw Polski w snowboardzie, podwójną mistrzynią świata juniorek, mistrzynią i wicemistrzynią Europy. A co z tytułami p. Marka? Tak, tak, oczywiście, tytuły sportowe nie oznaczają kompetencji politycznych. Ale powtórzę: nie o kompetencje tutaj chodzi. Niekompetentnych polityków mamy w Polsce na pęczki, ale nikt nie twierdzi, że to powód, żeby zwracać się do nich po imieniu.

Bo tutaj chodzi po prostu o dominację. O „naturalną” męską wyższość. P. Marek napisał mi w kolejnym mailu, że uważa, że ta sprawa po prostu nie jest ważna. To dlaczego tak się upiera? Dlaczego będąc podobno feministą broni jak niepodległości swojego „prawa” do protekcjonalnego traktowania kobiety w sytuacji, gdy nie uznałby za stosowne, żeby tak potraktować mężczyznę? Niestety ja sama również wielokrotnie spotykałam się z tym, że różni panowie uznawali za święte swoje „prawo” do traktowania mnie jak małą dziewczynkę. Zwłaszcza jeśli byli ode mnie kilkanaście lat młodsi i mojemu doktoratowi mogli dumnie przeciwstawić swój licencjat. Jakoś trzeba przywrócić w takiej asymetrycznej sytuacji „naturalną” hierarchię. Za wszelką cenę. Bez względu na szkody, jakie przez to poniesie „sprawa”, o którą walczą i dla której pracują, a w którą ja też miałam swój znaczący wkład. Bo czy może być sprawa większa niż pokazanie „jakiejś pannie”, kto tu jest na górze?

Tak właśnie: obyczajówka. Nie proszę państwa, to nie ekonomia kręci światem. P. Marek napisał na swoim blogu, że na krakowskiej manifie podobało mu się, że „na pierwszy plan wysunęły się postulaty ekonomiczno-społeczne, a „obyczajówka” stanowiła barwne, ale jednak tło.” I to przypomniało mi, że Michał Kalecki napisał kiedyś, że dla kapitalistów ważniejsza jest dominacja niż zyski. Utrzymując wysokie bezrobocie kapitaliści zarabiają mniej, bo na ich towary nie ma popytu, ale dzięki temu mogą sprawować nad robotnikami kontrolę i to jest dla nich dużo ważniejsze niż jakiekolwiek pieniądze. Tak samo z p. Markiem: walka o żłobki, przedszkola czy godne warunki zatrudnienia dla kobiet w niczym mu nie przeszkadza. Nie czuje się też zagrożony walką o równą płacę za tę samą pracę. Ale żeby nie mógł protekcjonalnie potraktować „jakiejś panny”?!

Nie twierdzę, że ekonomia nie ma znaczenia. Ale to „obyczajówka” stanowi zagrożenie dla p. Marków i dlatego wolą uznawać ją za nieistotną. Prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że nie zdają sobie sprawy, że równość pracy, która ma być tak samo opłacana, nie mierzy się według ich kryteriów „równości”, jakie usiłują wprowadzać w życie swoją protekcjonalnością. Nie, chociaż wydaje mu się, że jest przeciwnie, p. Marek nie stoi wyżej pod względem wieku i osiągnięć od Jagny Marczułajtis. Tak samo też jakkolwiek dumny ze swojego przyrodzenia nie byłby dwudziestoparoletni student, nie jest to dokonanie stawiające go ponad trzydziestoparoletnią doktorką. Naprawdę. Bardzo mi przykro. I wasza protekcjonalność tego nie zmieni.


Ukraina: manipulacje i łatwowierność
2014-03-10 23:48:23

W dzisiejszym świecie nie można być łatwowierną. Jesteśmy poddawani najrozmaitszym manipulacjom, a piękne wartości zaprzęga się w służbę brudnych interesów. Wiadomo, to nic nowego. Czasami jednak można przegapić, jak krytyczna podejrzliwość zamienia się w dziecięcą naiwność, gdy zapomnimy, że manipulacje nie są specjalnością jednej strony i wpadniemy w pułapkę czarnobiałego myślenia, zgodnie z którym ten, kto demaskuje hipokryzję i ukryte interesy „złych”, musi sam być „dobry”. Z takim właśnie przypadkiem mieliśmy i wciąż mamy do czynienia wśród sporej części lewicy w kwestii Ukrainy.

Nikt nam nie wmówi, że Stany Zjednoczone są wspaniałym obrońcą demokracji. Wiemy, że CIA dokonywało przewrotów politycznych w wielu krajach, a wojskowe interwencje, w których liczbie państwo to jest niekwestionowanym liderem, nie miały nic wspólnego z wolnością, obroną ludności cywilnej czy innymi pięknymi ideami, które przy takich okazjach regularnie przywoływano, cynicznie kompromitując je jako przykrywkę dla imperialnych interesów. Nie, państwo stosujące tortury i latami przetrzymujące bez sądu przypadkowych ludzi, którym nie postawiono żadnych zarzutów, absolutnie nie może służyć za wzór praworządności czy przestrzegania praw człowieka.

Ale czy to znaczy, że wszyscy, którzy słusznie wskazują na hipokryzję świata zachodniego, tym samym stają się nieskażonymi fałszem gwarantami demokracji? Czy jeśli Putin przygotuje raport o łamaniu praw człowieka w Stanach Zjednoczonych lub Unii Europejskiej i nawet z wieloma punktami tego raportu się zgodzimy, to znaczy, że mamy oto w jego osobie ideowego, nieskażonego cynizmem i brudnymi interesami obrońcę praworządności, którego tak poszukiwaliśmy? Część lewicy wydaje się w to wierzyć łykając naiwnie grubą propagandę, tak jakby Rosja nie miała na Ukrainie swoich interesów. Jakby chodziło jej tylko o wartości i obronę świata przed złowrogim faszyzmem.

A przecież hipokryzja Rosji nie jest ani odrobinkę mniejsza niż Ameryki maszerującej na wojnę z terroryzmem. W obydwu przypadkach budowano obraz wroga, aby walcząc z nim móc zrealizować swoje interesy. I w obydwu przypadkach obraz ten był częściowo prawdziwy. Umówmy się: Al Kaida to naprawdę groźna organizacja, której zamachy kosztowały tysiące ludzkich żyć, a Saddam Hussein był po prostu zbrodniarzem. Ale to nie czysta chęć uwolnienia świata od złych ludzi stała za wojnami w Iraku i Afganistanie – to chyba jasne. Dlaczego zatem demaskując interesy UE i Ameryki wielu komentatorów bezkrytycznie łyka bajeczki Putina, że chodzi mu tylko o obronę rosyjskich obywateli Ukrainy przed faszystami?

Zresztą jeśli chodzi o interesy, to patrząc po skali realnych działań, Ukraina dużo więcej znaczy dla Kremla niż dla Unii Europejskiej, która postępowała w tej sprawie raczej anemicznie. Szczerze mówiąc bardzo wątpię, by zyski płynące ze zbliżenia Ukrainy z UE i zrobienia w tym bardzo biednym kraju „reform” pod dyktando Międzynarodowego Funduszu Walutowego były na tyle znaczące, żeby komuś opłacało się przygotowywać i przeprowadzać jakieś spiskowe scenariusze obalania Janukowycza snute wciąż w rosyjskich mediach. To Rosja przede wszystkim ma żywotny interes w utrzymaniu Ukrainy w swojej sferze wpływów i, jak widać, nie cofnie się w tym celu przed użyciem wojska, nawet jeśli pociągnie to za sobą różnorakie, mniej lub bardziej dotkliwe sankcje.

I oczywiście nie omieszka przy tym użyć wszelkich dostępnych środków propagandowych. „Zdjęcia łatwo sfabrykować” pisali przenikliwi lewicowcy komentując doniesienia z Majdanu – i bezkrytycznie podając dalej obrazki mające być dowodami na to, że protesty zdominowane są przez skrajnych nacjonalistów, a nawet faszystów. Naprawdę tak trudno wmontować w zdjęcia faszystowskie symbole? Jeśli istnieje państwo, które ma żywotny interes w tworzeniu takiej propagandy, a przy tym skrupułów żadnych, to może warto podejść z dużą dawką nieufności do takich doniesień? Na Majdanie nie byłam, ale znam jednego protestującego i wiem, że żadnym banderowcem nie jest. Z pewnością nie szykuje nikomu drugiej rzezi wołyńskiej i to nie tylko dlatego, że ma żonę Polkę. O propolskich nastrojach na Majdanie pisał też mój inny znajomy, Polak uczestniczący tam w misji międzynarodowych obserwatorów. Wierzę im, że Prawy Sektor nie odgrywał tam bynajmniej głównej roli.

No tak, powiedzą, głównej roli może i nie – ale był! Nie możecie zaprzeczyć, że nacjonaliści tam byli! Jak można protestować z nimi w jednym szeregu?! Czyż to nie kompromituje całego ruchu? Cóż, ja bym tutaj radziła sięgnąć pamięcią ledwie dwa lata wstecz – czyżby udział polskich nacjonalistów w protestach przeciwko ACTA skompromitował tę sprawę? Czy zbrukał idących z nimi w tych samych demonstracjach dobrych lewicowców? Przypominam, jak bardzo wszystkich oburzył manipulatorski materiał TVN, w którym próbowano skompromitować ruch anty-ACTA ilustrując doniesienia z całkiem spokojnej, pokojowej demonstracji archiwalnym materiałem przedstawiającym stadionowe zadymy. Może zatem doniesienia o faszystach atakujących niewinnych milicjantów powinny również budzić pewne wątpliwości?

No dobrze, odpowiedzą, ale ruch anty-ACTA walczył po prostu w dobrej sprawie: przeciwko imperialistycznym próbom ograniczenia naszej wolności, przeciwko kapitalistycznym usiłowaniom, by czerpać zysk z tego, co powinno być wspólne. A właśnie. Tu dochodzimy do sedna sprawy. Wiele osób na lewicy, ja zresztą również, podeszło od początku ze sporym dystansem do Majdanu, bo wiemy, że zbliżenie z Unią Europejską prawdopodobnie wcale nie byłoby korzystne dla Ukrainy pod względem gospodarczym. Wiemy, jakie są koszty „reform”. Wiemy, co się dzieje, gdy „inwestorzy” po wykupieniu największego zakładu w okolicy postanawiają go zamknąć wysyłając na bezrobocie większą część mieszkańców danego miasta lub regionu. Ukraina nie miałaby przy tym dotacji unijnych ani programów spójności do pewnego stopnia równoważących te działania.

Jaka jednak jest alternatywa? Czy naprawdę od kapitalizmu Unii Europejskiej lepszy jest mafijny, oligarchiczno-łapówkarski kapitalizm putinowskiej Rosji? Czy rzeczywiście państwo to może służyć za wzór ochrony praw pracowniczych – lub jakichkolwiek innych? Przypomnijmy, że społeczne nierówności są tam dużo większe niż w UE i jakkolwiek byśmy nie piętnowali niedostatków demokracji parlamentarnej czy zależności swobód obywatelskich od zasobności portfela, to jednak tam, gdzie wartości te zostały otwarcie odrzucone i nikt nawet nie stara się ich przestrzegać, jest znacznie gorzej. Ukraina jest między młotem a kowadłem i Unia Europejska wydaje się jednak dla niej lepszym wyborem. Zwłaszcza teraz, gdy po masakrze na Majdanie i wkroczeniu wojsk rosyjskich na Krym możliwość „dobrosąsiedzkiej współpracy” z Rosją Putina jest mocno wątpliwa.

Ale nawet gdyby do tego nie doszło i gdyby opcja rosyjska pozostała wciąż realną możliwością, która naszym zdaniem dużo lepiej służyłaby interesom Ukrainy, to i tak dyskredytowanie z tego powodu protestów jako zaaranżowanych i opłaconych przez UE byłoby dokładnie taką samą hipokryzją, jaką piętnuje Piotr Ciszewski. Słusznie wskazuje on, że sposób prezentowania protestów przez media zależy od tego, na ile są one akceptowane ideowo: dążenia do UE są cywilizowane, a protesty przeciwko cięciom i społecznym kosztom „pakietów ratunkowych” dla banków – to już dzicz. Sam jednak przyjmuje dokładnie ten sam sposób prezentacji z odwróconym ideologicznym znakiem.

Bo standardy z pewnością są tutaj nierówne, ale w którą stronę powinniśmy je wyrównać? Czy pokazywać Majdan jako niebezpiecznych, agresywnych zadymiarzy, czy raczej domagać się, by spojrzano przychylniejszym okiem na przykład na greckich demonstrantów? Oni również grzeczni nie byli: toczyli przecież regularne bitwy z policją, a tamtejsze miasta stały w ogniu. Wydawałoby się, że człowiek, który nieraz mówił, że zwykłe demonstracje nie wywrą żadnego wrażenia na władzy i potrzebne są bardziej radykalne kroki, jak na przykład okupacje rządowych budynków, opowie się za tą drugą opcją. Okazuje się jednak, że absolutnie nie. Jeśli ideowy profil demonstracji jest nam niemiły, to okupacje okazują się karygodnym naruszeniem prawa. Czy to nie hipokryzja pełną gębą, gdy ludzie, którzy wielokrotnie krytykowali współczesne demokracje parlamentarne jako zabetonowane układy realizujące wyłącznie interesy najbogatszych i mające w głębokim poważaniu los zwykłych ludzi, nagle okazują się bezkompromisowymi obrońcami „demokratycznie wybranego” oligarchy, przy którego niepohamowanym złodziejstwie polskie przekręty jakby nieco bledną? Naprawdę demonstracjami nie wolno nigdy przenigdy zmuszać władzy do wcześniejszych wyborów, bo to już zamach stanu? Jak ktoś wielokrotnie mówiący o potrzebie samoobrony przed policją, może się szczerze oburzać, gdy po siłowym zlikwidowaniu pokojowej demonstracji wyłonią się oddziały samoobrony uniemożliwiające powtórne przeprowadzanie takich operacji?

Nie, współczesny świat stanowczo nie jest ani prosty i zrozumiały, ani też czarno-biały. Ale poczucie, że żyjemy w krzyżowym ogniu manipulacji, w którym nie istnieją ci „dobrzy”, którym można w pełni zaufać, jest trudne do zniesienia. Dlatego jak już raz przyznamy rację tym, którzy skądinąd słusznie demaskują hipokryzję „światowych liderów demokracji”, to łatwo wpaść w pułapkę bezkrytycznego wierzenia im we wszystko, co potem powiedzą. Nawet jeśli przejmą krytykowane metody, a nawet o kilka szczebli podniosą poziom bezczelności swoich manipulacji.

Krytyczne pytanie, skąd wiemy to, co wiemy, i komu to służy, jest zatem konieczne, bo może się okazać, że w swojej przenikliwości staliśmy się właśnie pożytecznymi idiotami pozbawionego skrupułów tyrana, jakim bez wątpienia jest Władimir Putin. I że całkiem przeciwnie do lewicowych ideałów, pozbawiamy naszej solidarności ludzi walczących o wolność, o godny poziom życia i o to, żeby owoce ich pracy nie były rozkradane przez skorumpowaną, mafijną władzę. A to, że w tej walce zwracają się w stronę, której wady już żeśmy przetestowali? Umówmy się: my też nie do końca wiemy, jak konkretnie i praktycznie zbudować sprawiedliwy, niekapitalistyczny świat w obecnej sytuacji politycznej. Nie wymagajmy, żeby oni byli mądrzejsi od nas.


O polską podmiotowość zdekolonizowaną
2014-02-18 21:53:21

Jednym z głównych tematów przedostatniego numeru pisma „Bez dogmatu” jest „patriotyzm prawy i lewy” i znalazła się tam między innymi polemika z moim artykułem pt. „Lewica, peryferie, patriotyzm” autorstwa Piotra Rymarczyka[1]. Właściwie jest to polemika tylko z tą częścią tekstu, w której krytykuję stanowisko Jana Sowy, a pominięte zostają pozytywne propozycje rozumienia lewicowego patriotyzmu zawarte w drugiej części – prawdopodobnie dlatego, że wykraczają one poza przyjęte schematy myślenia i kategoryzowania tego co lewicowe i prawicowe. Ugrzęźnięcie w utartych sposobach myślenia uniemożliwia też autorowi zauważenie pewnych istotnych elementów mojej argumentacji, co prowadzi do jej błędnego zrozumienia. Bardzo możliwe jednak, że nie jest on jedyną osobą odczytującą w ten sposób to, co napisałam, dlatego warto pewne rzeczy wyjaśnić. Tym bardziej, że tezy Jana Sowy odbiły się szerszym echem po jego wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej”, w którym stawia mocno kontrowersyjną tezę, że rozbiory były dla Polski korzystnym wydarzeniem.

Zdaniem Rymarczyka moja argumentacja sprowadza się do tezy, że „mieszkańcy poszczególnych krajów poczucie własnej wartości powinni opierać na realnych bądź domniemanych sukcesach wybitnych rodaków”. Tak, panie Piotrze, chodziło mi zwłaszcza o sukcesy domniemane! O takich też przecież pisałam, nieprawdaż? A pomijając tę małą manipulację, pokazującą nastawienie polemisty, to przede wszystkim niczego takiego nie twierdziłam. Wręcz przeciwnie – twierdzi tak Jan Sowa. Tzn. oczywiście nie wprost, ale właśnie takie założenie leży u podstaw jego tezy, że Polska i w ogóle cała Europa Środkowo-Wschodnia jest „brakiem”. Dlaczego? Bo na poziomie narodowym bądź regionalnym nie ma, zdaniem Sowy, sukcesów wystarczających do tego, aby jednostkowi ludzie mogli opierać na nich swoje poczucie własnej wartości. Zarówno Polskę, jak i tę część Europy zamieszkuje bardzo wielu ludzi: mniej lub bardziej zdolnych czy pracowitych, zasługujących na podziw czy szacunek w różnym stopniu, ale jednak będących – zarówno indywidualnie, jak i kolektywnie – czymś więcej niż „brakiem”. Jednak domagając się, by podać „styl architektoniczny pochodzący z Polski, prąd w malarstwie podyktowany przez Węgrów, gatunek literacki wymyślony przez Bułgarów, przełom naukowy dokonany na Litwie, rewolucyjną ideologię polityczną rodem z Rumunii czy nawet czeskie danie, które podbiło restauracje świata” Jan Sowa odmawia tym wszystkim ludziom prawa, by ich indywidualne, lokalne osiągnięcia w ogóle cokolwiek znaczyły. Twój kraj nie liczy się w „wielkim świecie”, to przykro mi: nie istniejesz.

Ja natomiast wyraźnie krytykuję jego żądanie stwierdzając, że samo jego postawienie „jest gestem przemocy, gdyż uzależnia od spełnienia pewnych wymogów kulturowych prawo nie tylko do równoprawnego udziału we wspólnocie narodów, ale wręcz do istnienia, do bycia czymś więcej niż „brakiem”. […] Aby mieć prawo do równego szacunku na arenie międzynarodowej, dany naród naprawdę nie musi posiadać kilku noblistów.” Co więcej, pokazuję, że wymagania takie stawia się ludom kolonizowanym lub marginalizowanym, a nie na przykład przynależącym do centrum Belgom lub Norwegom. I w przypadku „trzeciego świata” już dawno zdemaskowano neokolonialny rasizm takich wymogów[2], który jednakowoż jakoś umyka uwadze, gdy stawia się je peryferiom z „drugiego świata” – zwłaszcza jeśli robi się to w kontekście walki z zaściankowym nacjonalizmem. I dopiero po tej argumentacji przechodzę do pokazania, że neokolonialna perspektywa centrum, jaką przyjmuje Jan Sowa, uniemożliwia dostrzeżenie osiągnięć naukowo-kulturowych także tam, gdzie one istnieją – Polska naprawdę całkiem nieźle pod tym względem wypada w perspektywie ogólnoświatowej.

I gdyby Piotr Rymarczyk zauważył, że nie chodzi mi o żadne dowartościowywanie się cudzymi osiągnięciami, nie musiałby wykazywać, że od mazurków Chopina nikt nie stał się bardziej muzykalny z samego faktu dzielenia z wielkim kompozytorem polskości. Tak, trudno się nie zgodzić – tylko po co walczyć z tezami, których w moim tekście nie ma? Czyżby z tymi, które są, byłoby zbyt trudno, więc trzeba sięgać po chwyty poniżej pasa przypisując mi ewidentne absurdy? Nie ulega wątpliwości, że dla wzrostu muzykalności konieczne jest słuchanie, albo lepiej: granie owych mazurków. A już całkiem najlepiej, jeśli nie ograniczamy się do Chopina, który przy wszystkich zaletach był jednak wtórny, i sięgniemy do wiejskich mistrzyń i mistrzów, o czym pisałam więcej półtora roku temu w „Przekroju” w tekście pt. „Wyzwól swoją wiochę!”. Argumentowałam też (na przykład tutaj), że cenne w kulturze ludowej jest właśnie powszechne uczestnictwo, współtworzenie jej przez zbiorowość, a nie wyspecjalizowane elity, czy co gorsza przemysł rozrywkowy. I w tym kontekście przypisywanie mi kuriozalnej tezy o muzykalności płynącej z samego dzielenia polskości z Chopinem, jest zwyczajnie nieuczciwe.

Czy jednak duma z osiągnięć innych ludzi przynależących do tej samej grupy co my – naszej rodziny, przyjaciół, mieszkańców naszego miasta, regionu lub kraju – jest z zasady zła i wynika z godnego pogardy niedowartościowania i kompleksów? Piotr Rymarczyk wiąże taką dumę z przednowoczesnością, gdy jednostka nie była wyraźnie wyodrębniona ze wspólnot, do których należała, dlatego zarówno duma, jak i odpowiedzialność były zbiorowe. Rymarczyk jest już oczywiście nowoczesny i twierdzi, że tak jak odpowiedzialność zbiorowa odeszła już w przeszłość, tak też powinno stać się ze zbiorową dumą.

Jednak po indywidualistycznej nowoczesności trzeba zrobić kolejny krok wychodząc poza skrajności kolektywizmu oraz indywidualizmu i biorąc z obu z nich to, co wartościowe. To właśnie starałam się zrobić w swoim tekście, a dokładniej w jego drugiej części pominiętej przez Rymarczyka. Jak przywrócić myślenie wspólnotowe nie zatracając przy tym praw jednostek? To niezwykle ważne pytanie stawia sobie obecnie wiele osób na lewicy, ale zamknięty w dychotomii przednowoczesnej wspólnoty i nowoczesnego indywidualizmu Piotr Rymarczyk nie jest w stanie dostrzec trzeciej możliwości.

Bo to wszystko kwestia niuansów. Nie, w pewnej formie odpowiedzialność zbiorowa nie odeszła w przeszłość i, co więcej, wcale byśmy tego nie chcieli. Straciłyby przecież wtedy sens wszelkie historyczne rozliczenia, na przykład te dotyczące roli Polaków w Zagładzie Żydów, chętnie podejmowane przez redakcję „Bez dogmatu”. Oczywiście, osoby urodzone po wojnie nie mogą być odpowiedzialne w ścisłym sensie tego słowa za to, co czynili ich przodkowie, czy tylko współziomkowie ich przodków. Ale historia kształtuje ich tożsamość i odpowiedzialność za takie a nie inne jej pisanie spoczywa właśnie na współczesnych. Tylko że nie możemy domagać się, aby Polacy przyjęli do wiadomości wstydliwe elementy swojej historii, a przy tym jednocześnie odbierać im możliwość czerpania poczucia wartości z jej pozytywnych stron. Nie może być wyłącznie zbiorowej odpowiedzialności bez dumy.

Tym bardziej, że podobnie jak wysuwane przez Jana Sowę tezy o „braku” będącym istotą polskości, próba odebrania owej dumy jest właśnie gestem neokolonialnej przemocy. Pogardliwe stwierdzenia o „kompensacji swoich kompleksów” pomijają ten drobny fakt, że narodowa duma jest najmocniej pielęgnowana właśnie przez dominujących. Czym innym bowiem jest pomysł zrobienia układu okresowego z flagami określającymi kraj odkrycia poszczególnych pierwiastków? Polskie internautki protestowały, gdy okazało się, że polon i rad zostały przypisane Francuzom, ale amerykańska administratorka profilu odpowiedziała im: "Jest tutaj bardzo dużo ludzi, którzy muszą nauczyć się czytać. Podpis mówi: kraj, gdzie odkryto pierwiastek, nie narodowość odkrywcy".

Metodologia zaiste słuszna z punktu widzenia postkolonialnych potęg, które z powodu swojej militarnej i ekonomicznej przewagi były i wciąż są w stanie przyciągać najzdolniejsze jednostki i budować swoją siłę na pracy ludzi pochodzących z krajów, które – jak się potem okazuje – zwyczajnie do rozwoju i nauki nie dorosły. Amerykanie, Francuzi czy Brytyjczycy nie leczą w ten sposób żadnych kompleksów, tylko umacniają swoje poczucie wyższości jako centrum świata, a piszący o „braku” Jan Sowa, albo Piotr Rymarczyk pogardliwie piętnujący zbiorową „kompensację kompleksów” stają po stronie silnych kolonizatorów przyjmując ich optykę za prawo przyrody. Podkreślmy raz jeszcze, że oczywiście taka zbiorowa duma (czy też odpowiedzialność za negatywne aspekty historii) nie jest wyłącznym tworzywem jednostkowej tożsamości, chociaż jest jej istotnym elementem.

Rymarczyk przywołuje pogląd, że „biednych nie stać na to, żeby nie być patriotami”. Stwierdza jednak, że patriotyzm polegający na kompensacyjnym budowaniu swojego poczucia wartości wyłącznie na osiągnięciach innych jest reakcyjny: łagodząc frustracje za pomocą złudzeń uniemożliwia zmianę rzeczywistości sprawiającej, że kompensacja jest tutaj w ogóle potrzebna. Cóż, z pewnością jeśli wykluczeni leczą rany snami o potędze, zamiast podjąć walkę o zmianę swojej sytuacji, to niezgodność fantazji z brutalną rzeczywistością może powodować tylko frustrację i agresję – dokładnie tak, jak się to dzieje w przypadku nacjonalistycznie rozumianego patriotyzmu. Sęk w tym, że jak pisałam wyżej, nie chodziło mi w żadnym wypadku o paternalistyczne pochylenie się nad biedakami, którym niezbędne są ich iluzje. Aby dążyć do zmiany własnej sytuacji, do przekształcania własnego otoczenia, regionu czy kraju, konieczne jest bowiem poczucie, że po pierwsze jesteśmy do tego zdolni, a po drugie: że tutaj przynależymy, że to jest nasze. Dlatego, jak pisałam, lewicowy patriotyzm powinien być rozumiany jako budowanie takiej „naszości”, w której jest miejsce dla każdej i każdego. W której jednostki zostają upodmiotowione poprzez przynależność respektującą ich rozmaite odmienności.

Natomiast poczucie, że jesteśmy w stanie jakkolwiek zmienić nasze otoczenie czy wymyślić rozwiązania dla naszych problemów, niszczone jest – powtórzę raz jeszcze za moim tekstem – właśnie przez zapatrzonych w „obiektywne centrum” światowców pokroju Jana Sowy. Tak, to jego tezy reakcyjnie uniemożliwiają zmiany. A przy tym, co gorsza, nie łagodzą, ale wzmagają frustracje wykluczonych. Jeśli wszystko, co polskie, jest z definicji zacofane, a rozbiory były największym dobrodziejstwem, jakie kiedykolwiek przytrafiło się Polsce, to po pierwsze okazuje się, że Polacy z definicji nie są w stanie reformować swojego kraju, a po drugie – że właśnie dlatego nie mają do niego prawa. Nie może należeć do nas, bo jesteśmy na to zbyt głupi i zacofani. Czy kogoś może dziwić, że takie tezy wzbudzają furię, a przy tym poczucie potwornej bezsilności, przy której jedynym wyjściem wydaje się zdemolowanie wszystkiego wokół?

A przecież wcale nie musiało tak być. Tak destrukcyjne konsekwencje nie wypływają wcale w konieczny sposób z historycznych badań Jana Sowy – wystarczyłoby, żeby nie przyjmował za dobrą monetę zapewnień szlacheckiej braci, że tylko oni są Polakami, a interesy Polski są tożsame z ich grupowym interesem. Właśnie tak: Jan Sowa demaskując egoizm szlachecki, jednocześnie legitymizuje zawłaszczenie polskości przez tę stosunkowo niewielką grupę dominującą całe państwo. Bo tylko przy takim założeniu wynika z jego badań, że polskość (czyli szlacheckość) jest zacofaniem i nieuleczalnym rakiem, na który pomogą tylko rozbiory.

Wyobraźmy sobie ten sam materiał historyczny ujęty w inny sposób: skoro polskość rozumiana w szlachecki sposób dotyczyła tylko niewielkiego marginesu społeczeństwa, który rościł sobie prawo do bycia całością, to znaczy, że nie była ona naprawdę polskością. A zatem trzeba jej szukać gdzie indziej, przeformułować ją odrzucając „husarskie” tradycje – ale przecież nie wyrzucać na śmietnik, bo to oznacza skazanie na nieistnienie całej tej reszty społeczeństwa, która właśnie dla szlachty nie istniała. I jeśli przyjmiemy taki punkt widzenia, możemy znaleźć w przeszłości dowody na to, że owszem, możliwa jest reforma państwa polskiego i działanie na rzecz dobra wspólnego nie pochodzące wcale z zewnątrz. Choćby takie drobne wydarzenie, jak Konstytucja 3 Maja. Owszem, wtedy było już za późno, nie miała szans zostać wprowadzona w życie – ale w dużej mierze właśnie z powodu działań owych wspaniałych, „reformatorskich” zaborców, w których interesie w żadnym razie nie leżała naprawa państwa polskiego. Czy trzeba przypominać, kto stał za Targowicą?

Pokazanie, w jaki sposób szlacheckie elity zniszczyły polskie państwo, ma w sobie ogromny emancypacyjny i reformatorski potencjał. Przeniesione w teraźniejszość mogłoby służyć do podważenia szkodliwych wzorców patriotyzmu jako chwalebnego umierania za ojczyznę – na przykład w mitologizowanym Powstaniu Warszawskim. Mogłoby zwrócić uwagę na współczesne mechanizmy sprawiające, że to, co polskie, jest zawłaszczane przez różnego rodzaju elity, przywracając widzialność na przykład wsi, czy szerzej – ludziom pracującym fizycznie.

To wszystko zostaje jednak uniemożliwione przez wnioski, jakie wyciąga ze swoich analiz Jan Sowa, a ich źródłem jest przyjęcie neokolonialnej perspektywy oraz uznanie zachodnich wzorców rozwoju za „obiektywnie najlepsze”. I tak lewicowy demokrata Sowa wygłasza peany na cześć kapitalizmu i monarchii absolutnej napomykając na przykład, że „odkrycia geograficzne” dały państwom Europy zachodniej „możliwość zainwestowania zasobów i wysiłku w handel, a nie rolnictwo”. Trzeba przyznać, że „odkrycia geograficzne” to bardzo ładna, oświecona i cywilizowana nazwą na kolonizację i bezlitosną eksploatację ludów i terenów „odkrytych”.

Sęk zatem w tym, by opowiadając się za modernizacją nie odbierać Polkom i Polakom podmiotowości, bo bez niej możliwa będzie co najwyżej „nowoczesność” neokolonialna, oparta na dominacji i przez to sama się podważająca. Im bardziej taką - ujmowaną jako z konieczności zewnętrzną - „nowoczesność” usiłuje się wprowadzać, tym bardziej widać, że jest tu ona ciałem obcym, tym większy przeciwko niej bunt potwierdzający samospełniające się przepowiednie o „polskości opierającej się nowoczesności”. Krytykowanie mitów narodowych jest z pewnością potrzebne, ale czy subtelność niezbędna do tego, by nie zrównywać od razu polskości z brakiem i zacofaniem, naprawdę wykracza poza możliwości kogoś takiego jak Jan Sowa? Czy dostrzeżenie, że bez upodmiotowienia nie będzie żadnej zmiany społecznej jest zbyt trudne? Mam nadzieję, że jednak nie. Czego sobie i Państwu serdecznie życzę.



[1] P. Rymarczyk, Duma i zniewolenie, „Bez dogmatu”, nr 97 (III/2013).

[2] Ten sam mechanizm stosowany jest zresztą także wobec kobiet: stwierdza się ich mniej liczne dokonania naukowe czy artystyczne i wywodzi stąd ich ogólną niższość – dziwnym trafem przeoczając przy tym to, w jaki sposób dominacja mężczyzn uniemożliwiała kobietom takie osiągnięcia, a podwójne standardy oceny wciąż znacznie je utrudniają.

Co ONA sobie myśli?
2014-01-30 00:28:45

Aborcja to temat zastępczy, są ważniejsze sprawy. Aborcja przecież nie jest człowiekowi do niczego potrzebna! Czy ktoś kiedyś widział jakiegoś CZŁOWIEKA, który by sobie robił aborcję?

Ach, no tak. Są jeszcze te kobiety. Ale im też aborcja nie jest przecież potrzebna! Gdyby była potrzebna, to by ją sobie już dawno wywalczyły, bo przecież mają potężne narzędzie w postaci kartki wyborczej – przeczytałam w pewnym internetowym komentarzu. Argument oczywiście trafny. W ten sam sposób można uzasadnić, że pracownicy nie potrzebują umów o pracę ani sprawiedliwych wynagrodzeń – bo już dawno by je sobie wywalczyli! Niepełnosprawni nie potrzebują zasiłków na poziomie wyższym niż głodowy, a lokatorzy - mieszkań komunalnych. A co, kartki wyborczej zastosować nie umieją?

Dobrze, dobrze. Lokatorzy i pracownicy to rozumiemy – ale po co tym kobietom aborcja? Pewnemu politykowi dążącemu do jej zakazania zadano właśnie takie podstępne pytanie: Jak Pan sądzi, co sprawia, że kobieta chce dokonać aborcji?



Wynik jest rozczulający: Yyyy… Jest wiele powodów… To chyba ma coś wspólnego z ekonomią? Nie jestem kobietą, więc nigdy nie zadawałem sobie tego pytania.

No bo jak miał sobie zadać, jak nie jest kobietą? Ciężka sprawa! Jak ją ugryźć? Może istnieją sytuacje, w których również CZŁOWIEK nie chciałby mieć dzieci? Owszem, jeśli jest księdzem, to lepiej, żeby ich nie miał, ale wtedy jak wiadomo prawo dopuszcza aborcję nawet w dziewiątym miesiącu ciąży. Ale poza tym? Pieśń ludowa[1] mówi, że zasadniczo takich sytuacji nie ma:

Tak w życiu nieraz się zdarza,
Że która piękna pokochać ją chcesz.
I zaraz do niej uderzasz w te słowa,
Gdy nie odmawia, to bracie już wiesz!

Jak ja chciałbym mieć maleńkie bobo!
To me marzenia, moje sny!
I to koniecznie dziś i tylko z Tobą!
Ach, nie odmawiaj, proszę, mi!
Bo czy to będzie chłopiec czy dziewczynka
To podobieństwo Twoje będzie mieć!
Te same oczki, włoski, buzia, minka,
Ach, nie odmawiaj, zrozumieć chciej!


Oczywiście w piosence życie jest piękniejsze niż w rzeczywistości. Zwróćmy uwagę, że nawet owładnięty dzikim instynktem ojcowskim mężczyzna prosi, by kobieta dostarczyła mu upragnione bobo. Jest to bardzo nierealistyczne założenie w społeczeństwie, w którym nie istnieje coś takiego jak gwałt małżeński i nawet biegły sądowy stwierdza, że jeśli kobieta idzie na wino z mężczyzną, to nie powinna się dziwić, że zostanie zgwałcona. Hmm... W sumie może z gwałtem ta aborcja też ma coś wspólnego?

Co ona sobie myśli? A przecież wystarczy spytać. Przecież tyle pisano, mówiono, filmów nakręcono. Tylko że w tym celu trzeba założyć, że ona może myśleć coś innego niż my. Naprawdę? Może mieć jakieś inne potrzeby? Jakiś inny punkt widzenia? Nie, co za duby smalone! Dawni poeci napisali tyle wierszy o niezgłębionej kobiecej tajemnicy – tego się po prostu nie da dowiedzieć!

Co ona sobie myśli? Co ONA sobie myśli, że myśli?! Ano, myśli. Patrzy. Ocenia. Także was. Niekoniecznie tak jak byście chcieli. I w ogóle w głowie ma różne rzeczy, które by się wam wcale nie spodobały, gdybyście chcieli się o nich dowiedzieć.

To brzmi groźnie, rozumiem. Ale ma to też swoją dobrą stronę: dzięki temu ONA jest realną osobą. Filozof Michael Polanyi mawiał, że rzeczywiste jest to, co może nas zaskoczyć. No chyba że wolicie sypiać z manekinami?



[1] Zasłyszana na koncercie Czarnych Motyli z Gwiazdami Złotego Wieku.


Opór i oportunizm
2014-01-19 16:43:17
Aleksandra Bilewicz napisała kolejny tekst w dyskusji, w której wzięłam udział w poprzednim wpisie. Jest to głównie odpowiedź na polemiczny tekst Andrzeja W. Nowaka. Autorka wspomina krótko o mojej polemice jednak całkowicie ignoruje lub zbywa gołosłownymi stwierdzeniami moje argumenty, co niezbyt dobrze świadczy o jej woli rozmowy tak podkreślanej w jej postulatach niewykluczającego, otwartego języka. Dlatego niniejszy tekst nie jest kontynuacją dyskusji – bo o niej niespecjalnie można tutaj mówić – ale raczej protestem: przeciwko kilku stwierdzeniom zawartym w jej kolejnym artykule, oraz przeciwko manipulacji, jaka moim zdaniem leży u podstaw jej obydwu tekstów. Za jej pomocą Bilewicz kreuje się na „wyważoną i otwartą” feministkę, w rzeczywistości dostarczając narzędzi do dyscyplinowania osób mających odwagę realnie walczyć z seksizmem tym, którzy uważają, że z hasłami feministycznymi im do twarzy, ale przecież nie idźmy w ekstrema: w żadnym razie nie może to za sobą pociągać jakiegokolwiek ubytku na ich „naturalnej” pozycji i przywilejach!

Na mój zarzut, że jej pochylanie się nad rzekomo obrażonymi przez Bratkowską „zwykłymi kobietami” jest tak naprawdę promowaniem jej własnej wizji grzecznego feminizmu, Bilewicz odpowiada następująco: „Szacunek dla kobiet o odmiennych poglądach nie ma nic wspólnego z ugrzecznieniem. To raczej „niegrzeczny feminizm” na dzień dzisiejszy okazuje się bezzębny i w gruncie rzeczy dla status quo niegroźny.” Po pierwsze, szacunek nie ma nic wspólnego również z paternalizmem, który, jak wykazywałam, zakradł się do jej tekstu pod postacią założeń, że z kobietami z „ludu” trzeba jakoś specjalnie: łagodnie i nieprowokacyjnie rozmawiać o aborcji. Tak jakby same jej nie dokonywały i jakby w kulturze ludowej wypowiadano się wyłącznie przyciszonym, grzecznym tonem bez absolutnie żadnych agresywnych prowokacji! Po drugie zaś grzeczność, o której pisałam, nie dotyczyła szacunku do innych kobiet, którego braku moim zdaniem Katarzynie Bratkowskiej zarzucić nie można, ale ugłaskiwania feministycznych postulatów tak, aby nie naruszały dobrego samopoczucia mężczyzn.

Do tej sprawy jeszcze wrócimy, ale najpierw przyjrzyjmy się drugiemu zdaniu z przytoczonego cytatu, które jest jednak dosyć oburzające i to nie tylko dlatego, że jest zwyczajnie fałszywe. Bowiem to właśnie „niegrzecznym feministkom”, które miały odwagę ryzykować – czasami bardzo wiele! – Bilewicz zawdzięcza choćby to, że może pisać swoje teksty. I one wszystkie okazują się „bezzębnie niegroźne”! Najwyraźniej nawoływania Bilewicz do szacunku i nieobrażania nie stosują się do feministek, a jedynie do jakichś peryferyjnych „starszych pań”, nad którymi może się szlachetnie pochylać przypisując im wygodne dla własnych tez oburzenie. Powtórzę za moim poprzednim wpisem: wszelki feminizm godny tej nazwy podważa zastane relacje społeczne, co samo w sobie odbierane jest jako „wojujące” i dlatego spotyka się zwykle z agresywną reakcją. Przypomnę, że sufrażystkom zdarzało się stosować przemoc fizyczną, bo same były więzione, czy nawet torturowane, jak Alice Paul, którą karmiono siłą, gdy podjęła w więzieniu głodówkę. I tamta walka również była przeciwko „wspólnocie” – zarzucano im, że upominanie się o prawo głosu, gdy ojczyzna prowadzi wojnę, jest egoistycznie niepatriotyczne.

Obecnie feminizm również wymaga odwagi ryzykowania, ale oprócz wielu innych spraw, które wywalczyło dla niej kilka pokoleń „niegrzecznych feministek”, Aleksandra Bilewicz zawdzięcza im także temat do tekstów – to one bowiem są dla niej głównym punktem odniesienia. Redakcja Nowych Peryferii anonsując tekst Bilewicz na swoim profilu fb stwierdza, że autorka „konsekwentnie rysuje [w nim] swoją wizję feminizmu”. Owszem, feministki często się spierają i krytyka wewnętrzna na pewno jest feminizmowi potrzebna, ale chciałam jednak zauważyć, że polega on przede wszystkim na walce z męską dominacją i seksizmem. A o ich źródłach i sposobach ich zwalczania niewiele możemy się dowiedzieć z tekstów Aleksandry Bilewicz. Odnosi się wrażenie, że wystarczy, aby feministki zmieniły ton głosu na taki, który jej zdaniem spodoba się „starszej pani siedzącej przed telewizorem, nad którym wisi święty wizerunek”, a dyskryminacja kobiet szczęśliwie wyląduje na śmietniku historii. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wyraźnym deklaracjom samej zainteresowanej Bilewicz konsekwentnie utrzymuje, że prowokacja Bratkowskiej była wymierzona właśnie w ową „starszą panią”, a nie w posła Żalka i innych panów łudzących się, że mają możliwość zmniejszyć liczbę aborcji poprzez zakazy. Tak jakby sprawa rozstrzygała się między feministkami, a kobietami z „ludu”, natomiast ci panowie nie mieli tam nic do powiedzenia. Podczas gdy – dopowiedzmy oczywistą oczywistość – to oni mają tutaj pełnię władzy i to ich dobre samopoczucie chciała zburzyć Katarzyna Bratkowska.

Nie, niechętne lub agresywne reakcje na feministyczne postulaty nie są kwestią formy, ale treści. Zastanawiam się, czy zdaniem Aleksandry Bilewicz mój zeszłoroczny tekst o przyczynach trwałości seksizmu napisany jest odpowiednim, niewykluczającym językiem, jaki autorka postuluje? Wydaje się, że tak – nie stosuję tam prowokacji, nikogo nie obrażam, nie wykluczam żadnych „starszych pań”, natomiast przytaczam kilka teorii naukowych na różne sposoby odpowiadających na postawione przeze mnie pytanie. Ciekawa jestem, jak poruszone tam kwestie trwałości seksizmu, także wśród osób deklaratywnie mu przeciwnych, mieszczą się w „wizji feminizmu” Aleksandry Bilewicz? Albo jak się w niej mieszczą diagnozy męskiej dominacji przeprowadzane z perspektywy marksistowskiej, o których pisałam niedawno, również bardzo mi bliskie i dostarczające niezbędnego uzupełnienia dla wcześniejszych analiz?

Te wszystkie teorie wskazujące na źródła seksizmu mają jedną wspólną cechę – podważają dobre samopoczucie mężczyzn pokazując, w jaki sposób podtrzymują oni dyskryminację kobiet i z niej korzystają. Dlatego na wypadek, gdyby Aleksandra Bilewicz chciała w swojej „wizji feminizmu” podjąć kiedyś takie zagadnienia i wejść na niebezpieczny grunt podważania męskiej dominacji, muszę ją ostrzec, że linkowany wyżej tekst o trwałości dyskryminacji został odrzucony przez redakcję Nowych Peryferii. Powtórzę: nie z powodu formy, ale treści – stanowczo zbyt niemiłej i co gorsza solidnie uzasadnionej! I był to początek końca mojej współpracy z tą redakcją. Czy Bilewicz byłaby skłonna coś takiego zaryzykować? Bo póki co „niegrzecznym feministkom” zawdzięcza ona nie tylko tematy do tekstów, ale też swoją niezwykle wygodną pozycję „wyważonej feministki”: wychwalanej, bo umożliwiającej przejęcie tego hasła osobom, które potrzebują go jako listka figowego ukrywającego ich seksizm. Gdyby nie istniała wywierana przez owe „niegrzeczne” presja sprawiająca, że do seksizmu stanowczo nie wypada się już w pewnych kręgach przyznawać, nie byłyby potrzebne „wyważone feministki” i ich „szacunek dla zwykłych kobiet” będący w rzeczywistości „szacunkiem” dla posiadających władzę mężczyzn. Tak właśnie działają mechanizmy przekształcania form dyskryminacji opisane przez Revę Siegel, której idee przedstawiałam w tekście o trwałości dyskryminacji. Wiele się musi zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. I w tym procesie „przemiany” wygodnie stanąć po stronie dominujących jednocześnie kreując się na obrończynię wykluczonych. Bardzo ślicznie i fotogenicznie, trzeba przyznać.

Żeby dokładniej przyjrzeć się manipulacji stosowanej przez Aleksandrę Bilewicz, wróćmy do jej pierwszego tekstu. Jego główny punkt to postulat stworzenia nowego języka feministycznego, który Bilewicz ujmuje następująco: „język, którego potrzebujemy jak powietrza, by nie brnąć dalej w ślepą uliczkę zwalczających się „ekstremów”. Język, który nie przemawia z wnętrza oblężonej twierdzy, lecz przedstawia emancypację kobiet jako konsekwentną realizację pewnych uniwersalnych wartości. Taki, który wchodzi w twórczy dialog z tradycją, zamiast ją upokarzać. Stanowczy, lecz dopuszczający odmienność; szanujący kobiety, które wybierają tradycyjny sposób życia, lecz nadal oferujący im możliwość poszerzenia swojej podmiotowości w ramach podjętego wyboru. Unikający upraszczających dychotomii (wolność i kariera kontra dom i macierzyństwo, prawa jednostki kontra religijny obskurantyzm, itp.).”

Brzmi pięknie! Któż nie chciałby takiego języka! No właśnie – kto? Czyżby Bratkowska? Apel Bilewicz opiera się na założeniu, że taki język nie istnieje, a zatem wszystkie (albo prawie wszystkie) feministki posługują się językiem, który tych postulatów nie spełnia. Czyli: przemawiają z wnętrza oblężonej twierdzy, nie przedstawiają emancypacji kobiet jako realizacji pewnych uniwersalnych wartości, nie wchodzą w dialog z tradycją, tylko ją upokarzają, nie dopuszczają odmienności, nie szanują kobiet wybierających tradycyjny tryb życia i na deser: posługują się upraszczającymi dychotomiami.

Jeśli wyrazić wprost insynuacje, które Bilewicz ukrywa za swoim szlachetnym postulatem „nowego języka”, widać wyraźnie jak kuriozalnie wręcz są one niesprawiedliwe. Z zawartych w jej postulacie implicite sugestii wyłania się portret feministek, jakiego nie powstydziliby się czytelnicy Frondy. Nic dziwnego, że autorka nie przedstawia tych tez wprost, bo wtedy trudno byłoby udawać, że to, za czym się opowiada, to wciąż feminizm. Sprytna manipulacja, którą niełatwo dostrzec poprzez mgłę nawoływań do szacunku i niewykluczania – mnie również to umknęło przy pierwszym czytaniu. I nie, nie chodzi o ograniczanie krytyki, które Bilewicz wytyka polemizującym z nią osobom. Chodzi o jej uczciwość. Jeśli autorka uważa, że język większości feministek jest właśnie taki, jak to pokrętnie sugeruje jej apel, niech przedstawi swoje oskarżenia wprost, konkretnie je udokumentuje (kto, gdzie, kiedy upokarza i nie szanuje?) i uzasadni, tak jak zrobiła to cytowana przez nią Monika Bobako. Z zawartych implicite w apelu Bilewicz zarzutów ten jeden – dotyczący niepotrzebnego i szkodliwego dla feminizmu ustawiania się w kontrze do wszelkiej religii – jest z pewnością dobrze uzasadniony argumentacją przekonującą, a przy tym niepodważającą i nieneutralizującą radykalnych treści, a także życzliwą dla krytykowanych koleżanek.

Ale to nie wszystko. Aleksandra Bilewicz nie tyko manipuluje i używa do swoich celów „zwykłej kobiety”, o której poglądach czy urażonych uczuciach można tylko spekulować. W drugim tekście w dużo bardziej bezczelny sposób używa też Carol Gilligan, której tezy jednakowoż są spisane i łatwo można się z nimi zapoznać, więc niezbyt rozsądne jest zakładanie, że żadna czytelniczka tego nie zrobiła. Otóż „inny głos”, o którym pisała Gilligan nie ma nic wspólnego z łagodzeniem feministycznego przesłania, jak próbuje wmawiać czytelni(cz)kom Bilewicz, ale wynika z analiz rozwoju etycznych postaw u chłopców i dziewcząt. Badania Gilligan pokazały, że te drugie rozwiązują etyczne dylematy opierając się nie na abstrakcyjnych, ogólnych regułach, które dominują w męskim myśleniu, ale szukają rozwiązań ujmujących perspektywy i potrzeby wszystkich konkretnych osób biorących udział w danej sytuacji. „Inny głos” jest głosem dziewczynek, a potem kobiet, troszczących się o osoby, które zgodnie z ogólnymi regułami w danej sytuacji powinny się liczyć mniej albo i wcale. Z badań Gilligan wyrosła etyka troski – nowy paradygmat myślenia o etyce wciąż prężnie się rozwijający, zaś książka In a Different Voice od dawna ma status pozycji klasycznej, dlatego nie wiem, skąd Bilewicz wzięła informację, że tezy Gilligan były „długo odrzucane przez feminizmy głównego nurtu”. Owszem, bywały krytykowane, na przykład za potencjalną reakcyjność wypływającą z łączenia troski z kobiecością, ale też stanowiły inspirację i punkt odniesienia dla ogromnej liczby badaczek.

Gilligan w ogóle nie podejmuje krytyki feministycznego języka, jak chciałaby Bilewicz, natomiast, zwłaszcza w swojej ostatniej książce, podkreśla niezbędność oporu oraz odwagi wykraczania poza przekonania i role, do których jesteśmy socjalizowani. Angielski tytuł tej książki to Joining the Resistance, co znaczy „włączyć się w opór”. Polski tytuł Chodźcie z nami! jest dosyć luźnym tłumaczeniem, niepotrzebnie spychającym na drugi plan to podstawowe dla autorki pojęcie, które pojawia się dopiero w (nieobecnym w oryginalnej wersji) podtytule Psychologia i opór. Przy czym opór bynajmniej nie ma być miły i grzeczny. Autorka w wielu miejscach podkreśla niezbędność odzyskania przez kobiety zdolności do gniewu i sprzeciwu, dlatego mam przekonanie graniczące z pewnością, że akcja Katarzyny Bratkowskiej jak najbardziej wzbudziłaby jej uznanie.

Tym bardziej, że wspólnota i relacje międzyludzkie, których podtrzymywanie leży u podstaw etyki troski, w żadnym wypadku nie mogą zdaniem Gilligan opierać się na przemilczeniach i fałszywej zgodzie. Zrezygnowanie z krytyki danych relacji, przymykanie oczu na krzywdę pewnych osób „dla dobra rodziny” czy innej wspólnoty może doprowadzić tylko do jej rozpadu ukrywanego pod grubą powłoką przesłodzonego fałszu. W poprzednim wpisie wykazywałam, że Boże Narodzenie dla większości polskiego społeczeństwa jest bardzo odległe od prezentowanej w mediach idylli, a jej podtrzymywanie, także przez Aleksandrę Bilewicz, tym bardziej powiększa stres i traumę osób odbiegających od tej nierealistycznej „normy”. Moje argumenty upadły jednak w próżnię i autorka powtarza wciąż jak mantrę: „jeśli cokolwiek buduje szczątkową wspólnotowość (...), to z pewnością jest to obyczaj zasiadania w wigilijny wieczór do jakiejś formy rodzinnej kolacji (…) W tym sensie wypowiedź Bratkowskiej uderzyła nie w religię, kościół czy konserwatywne wartości, ale w jeden z fundamentów uspołecznienia."

Otóż absolutnie nie. Do mojej poprzedniej argumentacji mogę dodać tezy – podobno podziwianej przez Bilewicz, ale chyba hm… z daleka? – Carol Gilligan, która opisuje, w jaki sposób niemożność wyrażenia swoich prawdziwych odczuć, konieczność ukrywania złości czy poczucia krzywdy niszczy, a nie podtrzymuje relacje. Dlatego w kontekście świąt można by mówić o uspołecznieniu i wspólnocie, tylko gdyby idylliczna atmosfera nie była ich obowiązkowym atrybutem. Gdyby sielanką nie usiłowano przykryć biedy, przemocy – ale także niechcianych ciąż. Z pewnością istnieją kobiety, które z takim właśnie problemem zasiadają do wigilijnego stołu, marząc o bezpiecznej aborcji bez strachu i winy. Akcja Bratkowskiej uwidoczniła ich obecność, chociaż zdaniem „niewykluczającej” Bilewicz nie ma tam dla nich miejsca. Nie z ich bólem, stresem i lękiem.

A jak już jesteśmy przy Gilligan, to warto podkreślić, że jej tezy są niezwykle ważne dla lewicy w ogóle ukazując ją jako trudne zadanie emocjonalne. Autorka pisze: „Uciszenie własnego głosu i niewypowiedzenie tego, co się myśli, oznacza zaprzepaszczenie więzi – porzucenie możliwości życia w relacjach z innymi. (…) Słuchając dziewczynek, moi koledzy i ja zaczęliśmy dostrzegać, jak ich opór jest udaremniany, gdy muszą one uciszyć swoje szczere opinie, aby być akceptowane i kochane. To, co jest społecznie adaptacyjne, pociąga za sobą psychologiczne koszty i koniec końców także polityczne koszty. Poświęcenie własnego głosu i relacji zagraża zdrowiu psychicznemu i jednocześnie uniemożliwia zaistnienie demokratycznego społeczeństwa.”[1]

Te zdania są dla mnie osobiście niezmiernie ważne, ponieważ mój blog wziął się właśnie z próby naprawienia pewnych relacji poprzez opowiedzenie o sytuacji, która była dla mnie całkowicie nieakceptowalna. Zamiast po prostu się wycofać uznawszy, że dla mojego głosu nie ma na tej lewicy miejsca, a równość i partycypacja to puste hasła ukrywające dominację, postanowiłam opisać to, jak się wtedy poczułam i jak niewiele brakowało, żebym całkowicie zamilkła. Tym bardziej, że byłam przekonana, że mój przypadek nie jest odosobniony i że wiele kobiet wycofało się w podobnych okolicznościach. Otwarte wyrażenie moich pretensji dawało opisanym w tekście kolegom możliwość odniesienia się do sytuacji. Tak, oczywiście to było naiwne: gdyby uważali, że jest za co przepraszać – a bądź co bądź wyraźnie dałam do zrozumienia, że coś tu nie gra, wychodząc z sali w trakcie dyskusji – zrobiliby to wcześniej. Efektem była tylko internetowa akcja oszczerstw i hejtu, którego obiektem stałam się – w przeciwieństwie do kolegów, których nazwisk nie podałam – jak najbardziej personalnie i po nazwisku.

Przesłanie jest czytelne: jeśli osoby mające mocną pozycję w „środowisku” potraktują cię niesprawiedliwie, lepiej zamknij buzię na kłódkę, bo protest będzie cię słono kosztował. Otóż na takich podstawach żadnej lewicy ani demokracji się nie zbuduje. Dlatego jakkolwiek trudne i nieprzyjemne byłoby słuchanie krytycznych uwag czy pretensji, jest ono konieczne dla budowania wspólnoty wartej tej nazwy. A wracając jeszcze do odmienianego przez wszystkie przypadki przez Aleksandrę Bilewicz szacunku – nie polega on bynajmniej na przełykaniu tego, że ktoś mnie krzywdzi, dlatego bo towarzysko czy organizacyjnie ta znajomość może mi się jeszcze kiedyś przydać. To byłoby traktowanie czysto instrumentalne niemające nic wspólnego z szacunkiem, który – tak jak relacje opisywane przez Gilligan – jest właśnie udaremniany przez fałszywą serdeczność ukrywającą pretensje i poczucie krzywdy niewypowiedziane z lęku przed agresywną reakcją.

Dlatego ja, na ile się da, postaram się jednak pozostać przy oporze. Bo, cytując jeszcze jedną, dawniejszą klasyczkę: „Istota, która cierpliwie znosi niesprawiedliwość i w ciszy cierpi urazy, rychło stanie się niesprawiedliwą – lub niezdolną odróżniać dobro od zła.”[2]


[1] Ponieważ nie posiadam polskiego tłumaczenia wydanego przez Krytykę Polityczną, a jedynie oryginalną wersję tej książki, przytaczam te cytaty w moim własnym przekładzie. Pochodzą one z wydania C. Gilligan, Joining the Resistance, Polity Press 2011, s. 35, 37.

[2] Mary Wollstonecraft, Wołanie o prawa kobiety, Mamania 2011, s. 139.

Paternalizm na peryferiach, czyli feminizm grzeczny
2014-01-14 15:48:56

Jeśli chcemy kogoś do czegoś przekonać, czy w ogóle podjąć jakąkolwiek rozmowę, musimy w jakimś stopniu wyobrazić sobie perspektywę tej osoby bądź grupy. Pozwala to dostosować naszą argumentację do założeń i wyobrażeń o świecie naszych adwersarzy, a także uniknąć zerwania dyskusji tezami absolutnie dla nich nieakceptowalnymi. Jednak to chlubne otwarcie się na inne punkty widzenia posunięte o krok za daleko nie tylko nie ułatwia, ale wręcz uniemożliwia dialog. Bo jeśli przepełnieni uważnością dla cudzych przekonań czujemy się w obowiązku porzucić ważne dla nas poglądy, to właściwie możemy równie dobrze darować sobie całą rozmowę. Pełne szacunku dostosowywanie się do cudzej perspektywy zmienia się wtedy w paternalistyczne traktowanie innych jak dzieci, które do pewnych idei nie dorosły, więc nie ma co z nimi w ogóle tych tematów poruszać, albo co najwyżej w sposób bardzo, bardzo oględny.

Ponadto w sytuacji, gdy staramy się dostosować do grup kulturowo wykluczonych, rzadko mających możliwość wyrażenia swoich opinii w mediach, dodatkowym problemem jest rekonstrukcja ich poglądów, która łatwo może się zamienić w projektowanie w peryferyjnych „zwykłych ludzi” opinii, za którymi sami chcemy się opowiedzieć, albo też takich, które pozwalają nam przyjąć pozycję szlachetnie pochylonych nad prostym ludem, a przy tym jakże empatycznych edukatorów. I mam wrażenie, że właśnie w takie pułapki wpada Aleksandra Bilewicz.

Krytykuje ona deklarację Katarzyny Bratkowskiej, że usunie ciążę w wigilię, jako „ostentacyjne odwrócenie się od większości społeczeństwa i najbardziej elementarnych dla niego wartości”. Czy jednak aby na pewno owo „społeczeństwo” podziela wyrażone najmocniej przez Dominikę Wielowieyską (jakby nie było, przedstawicielkę elity) oburzenie, że Bratkowska „nienawidzi, więc napluła”? Wydaje się, że dla znacznej części społeczeństwa Boże Narodzenie bynajmniej nie jest owym idyllicznym Świętem Wspólnoty, zgodnym z lansowaną w mediach sielanką, ale czasem niezwykle stresującym czy wręcz traumatycznym. Po pierwsze wiąże się ono z koniecznością dodatkowych wydatków – jak sprawić, by starczyło na prezenty i huczną wieczerzę, gdy zwykle z trudem wystarcza do pierwszego? Nic dziwnego, że to właśnie wtedy największe żniwo zbierają firmy oferujące lichwiarskie „chwilówki”, ale zwykłe banki także nie pogardzą okazją, by wykorzystać w reklamach kredytów bożonarodzeniowe motywy. Święto Wspólnoty jeszcze długo potem odbija się czkawką, chociaż nawet zapłaciwszy tak wysoką cenę wiele rodzin nie unika poczucia, że dalece odstają od medialnych wzorców świętowania.

Jednak nawet dla ludzi niemających poważniejszych problemów finansowych, którzy w Polsce nie są chyba jednak większością, lansowana w mediach świąteczna idylla często jest źródłem poczucia gorszości i odstawania od „normy”, nawet jeśli w rzeczywistości spełniona jest ona tylko przez mniejszość. Trudno ocenić skalę różnego rodzaju przemocy domowej w Polsce. Statystyki policyjne ujmują tylko jej najbardziej jaskrawe przypadki, bo przemoc psychiczna, ekonomiczna, ale także seksualna, często pozostaje ukryta. A święta Bożego Narodzenia pogarszają sytuację ofiar przemocy, bo nie dość że zamykają w rodzinnym kręgu zmuszając do ciągłego przebywania w patologicznym otoczeniu, to jeszcze zderzają tę rzeczywistość z medialnymi obrazkami podobno normalnej sielanki. Często frustracja wywołana nieprzystawaniem do nich powoduje tym gorsze wybuchy przemocy, prowadzące nawet do morderstw. I wcale nie są one rzadkie. Ciekawe czy Dominika Wielowieyska poczułaby, że jej napluto w twarz, gdyby jej przytoczyć stwierdzenie zasłyszane od pewnej psychoterapeutki, że w okresie świątecznym stan jej pacjentek i pacjentów zwykle się pogarsza? A może „ostentacyjne odwrócenie się od większości społeczeństwa”, o którym pisze Bilewicz, polega raczej na idealizacji tego święta pomimo jego traumatyczności dla znacznej części owego społeczeństwa?

Podobnie wątpliwe jest założenie, że dla większości społeczeństwa oburzające jest samo publiczne wyrażenie zamiaru wykonania aborcji. Owszem, w badaniach opinii jedynie około jedna trzecia osób opowiada się za możliwością przerywania ciąży z przyczyn społecznych. Ale czym innym deklaracje, a czym innym praktyka. Gdy niechciana ciąża ma wywrócić do góry nogami nasze własne życie, kończy się moralizowanie, a zaczyna szukanie ogłoszeń o „przywracaniu miesiączki”. Nie przypomnę sobie dokładnie, ale pamiętam w jakimś numerze Zadry sprzed paru lat tekst przedstawiający postawy kobiet ze wsi w kwestii aborcji. I bardzo wiele bohaterek tekstu przejawiało właśnie tego rodzaju niespójności między teoretycznie wyznawanymi zasadami, a decyzjami w konkretnych przypadkach. Owszem, mówiły, aborcja jest zła, ale przecież jeśli nie ma za co wykarmić, to jak rodzić? Albo jeśli dziewczyna przez wakacyjną przygodę szkół nie pokończy i życie zmarnuje – jak można ją na coś takiego skazywać?

Aleksandra Bilewicz apeluje o łagodny i delikatny, nikogo nie obrażający feministyczny język. Jednak z mojej znajomości kultury wiejskiej wynika, że dużo bardziej cenione jest tam bezpośrednie mówienie prosto z mostu, a nie powściągliwe i subtelne ważenie słów. Niewykluczone, że dla wielu tzw. „prostych kobiet” otwarta deklaracja Bratkowskiej, zabrzmiała nie jak obraza, ale raczej jak wyzwolenie: publiczne poruszenie tematu, który im samym jest aż za dobrze znany od strony praktycznej, ale same nie mogą o tym mówić. Oczywiście potrzebne by tu były badania, chociaż w obecnej sytuacji prawnej trudno byłoby oczekiwać szczerych odpowiedzi w tej kwestii.

Mam silne wrażenie, że apelując o łagodny język feministyczny Bilewicz używa rzekomo obrażonej przez Bratkowską „zwykłej kobiety” do wsparcia własnej wizji feminizmu grzecznego. Kłopot w tym, że feminizm nie może być miły i sympatyczny, bo podważanie przyjętych sposobów zachowania, oceniania czy społecznego definiowania różnych grup jest samo w sobie postrzegane jako agresywne. Co gorsza, zwykle zmusza ono dominujących do zrezygnowania z pewnych przywilejów, które dotąd uznawali za naturalne i oczywiste, i do tego jeszcze wzbudza w nich poczucie winy. To naprawdę ogromnie niemiłe! Nic dziwnego, że postawieni w takiej sytuacji mężczyźni reagują agresją – i zwykle, zwłaszcza wśród oświeconych lewicowych feministów, jest to agresja nie wprost, polegająca na przypięciu tej wstrętnej feministce, przez którą nam tak niemiło, gęby awanturnicy. Jest to bardzo łatwe, ponieważ agresywność kobiet i mężczyzn oceniana jest według zupełnie innych kryteriów. Dlatego jeśli „człowiek, czyli mężczyzna” czuje potrzebę naskoczyć na kobietę i pouczyć ją, że „chrzani”, to ma do tego pełne prawo i nikogo to nie razi. Ale jeśli kobieta odpowie mu tą samą miarką, to spotka się z powszechnym oburzeniem i oczywiście zostanie oskarżona o spowodowanie całej awantury – gdy się broni „naturalnego” porządku społecznego, nie trzeba się przecież przejmować zasadami w stylu „przyczyna nie może być późniejsza od skutku”.

Dlatego jeśli Aleksandrze Bilewicz leży na sercu dobro feminizmu, to przede wszystkim konieczne jest unikanie wpychania go w „grzeczność”, w której traci on swoją moc wywoływania zmiany społecznej. Bo pomimo deklarowanych chęci „zaniesienia feminizmu pod strzechy” zastosowanie jej postulatów sprawiłoby raczej, że nie byłoby już czego zanosić. Jej tekst wpisuje się w standardowe pouczanie feministek, jak powinny mówić, żeby nie zniechęcać, w czym oczywiście największymi ekspertami, jak i we wszystkim, są mężczyźni. Szczególnie ci, którzy nie splamili się nigdy żadną działalnością na rzecz równouprawnienia. Jednak kobieta wypowiadająca się w podobnym tonie, to dla nich szczególny skarb, zwłaszcza jeśli deklaruje się jako feministka. Wtedy można użyć jej wypowiedzi do dyscyplinowania tych, które ośmieliły się być niemiłe i wyjść poza wyznaczone przez „dobrych feministów” granice, stwierdzając, że to nie jest prawdziwy feminizm, bo prawdziwy feminizm to mamy o, tutaj. Proszę, jaki grzeczny!

Feminizm, tak na wsi, jak i w mieście, polega w dużej mierze na ryzykowaniu. Potrzebna jest odwaga, żeby zakwestionować dominujące poglądy, sposoby zachowania czy postrzegania. Żeby narazić się na niezadowolenie, wyśmianie lub nawet agresję ze strony tych, których przywileje i dobre samopoczucie się podważa. Dlatego podstawą feminizmu musi być solidarność. Bo najgorsze, co może nas spotkać – i niestety bardzo dobrze wiem, o czym mówię – to sytuacja, gdy „siostry feministki” odwracają się tyłem wybierając wspieranie swoich ulubionych kolegów, którzy akurat zachowali się w sposób, który byłby seksistowski w wykonaniu każdego innego, nie tak feministycznego mężczyzny. Sytuacja, gdy zamiast wsparcia w sytuacji nagonki otrzymujesz kazania pouczające cię, że niby co do meritum masz rację, ale trzeba było nie być tak niemiłą. A Katarzyna Bratkowska zaryzykowała naprawdę tak dużo, że należy jej się bezwarunkowa solidarność wszystkich osób uważających się za związane z feminizmem, nawet jeśli sądzą, że nie było to najlepsze posunięcie ze strategicznego punktu widzenia. Chociaż o prawie do aborcji mówiono już chyba na wszystkie możliwe sposoby – i mniej, i bardziej łagodnie – i nie zapobiegło to próbom zaostrzenia już i tak restrykcyjnej ustawy. Akcja Bratkowskiej w końcu skutecznie poruszyła opinię publiczną i pokazała niemożliwość wyegzekwowania istniejących zakazów.

Kobiety z tzw. „ludu” mają z pewnością dużo mniejsze złudzenia w kwestii magii i wspólnotowości świąt Bożego Narodzenia niż Dominika Wielowieyska czy Aleksandra Bilewicz i same wiedzą, że w wielu sytuacjach życiowych aborcja jest koniecznością. Nie trzeba ich do tego specjalnie przekonywać, a już na pewno nie w ugłaskany, grzeczny sposób, bo w wiejskiej piosence nie jest niczym dziwnym, gdy baba grozi: „oj ty dziadygo piorunie, ja ci te gnaty połumie!” To, co można i należy robić, to walka przeciwko dominacji kościoła katolickiego i o prawo umożliwiające bezpieczne przerywanie ciąży z przyczyn społecznych. Bo jak wykazuje wiele badań, ludzkie opinie w dużej mierze idą właśnie za tym, co oficjalnie dozwolone lub nie.


Nirvana Cesaire`a Michalsky`ego i dylematy islamofobii
2014-01-10 01:31:30
Jak to się dzieje, że skądinąd piękne idee wyradzają się często w swoje przeciwieństwa? Dziś (i następnym razem) będzie właśnie o takich przypadkach – ostrzegam zatem, że tekst nie jest dla osób lubiących jasne i proste podziały, binarną czerń i biel. Potrzebna będzie subtelna umiejętność dostrzeżenia rozmaitych szarości i tego niebezpiecznego punktu, w którym zbyt usilne dążenie do bieli wtrąca nas niezauważalnie w tę paskudną czerń.

Jak zwykle jestem nieco spóźniona. Już około miesiąc temu (ach, jak ten czas leci!) Cezary Michalski postanowił zrecyklingować swój felieton z marca. Teza i metoda – tyleż śmieszna, co straszna – pozostaje bez zmian. Tym razem peryferie okazują się nie faszystowskie, ale moczarowskie w swoim antynowoczesnym zacofaniu. I sama pierwotna siła tych wyzwisk – jak zdecydowane tupnięcie nóżką! – po prostu musi przekonać wszystkich, że nie da się pogodzić peryferyjnej lokalności, a już na pewno nie w jej polskiej wersji, z nowoczesnością i prawami jednostek. Jakiś czas temu wykazywałam coś dokładnie przeciwnego: sięgnięcie do tradycji jest niezbędnym warunkiem autentycznej modernizacji. Jednak Cezary Michalski, jak przystało na pogromcę „samczyków alfa”, nie zniża się do czytania tekstów pisanych przez kobiety (no chyba że je osobiście zna i lubi), dlatego nie dziwię się, że moje argumenty do niego – całkiem dosłownie – nie dotarły. Z drugiej strony, dzięki temu mogę być spokojna, że jego wyzwiska nie są skierowane do mnie – nieistnienie ma swoje zalety. Jednak stawką nie jest tutaj tylko psucie i tak niskiego poziomu publicznej debaty groteskowymi bluzgami. Bowiem reprezentowana przez Michalskiego postawa jest szkodliwa dla głoszonych przez niego oświeceniowych ideałów, które mnie również są bliskie – chociaż nie w tej wynaturzonej, samo-podważającej się postaci. Niestety jego sposób rozumowania jest, jak wynika z internetowych komentarzy, podzielany przez wiele osób, dlatego warto bliżej przyjrzeć się owej heroicznej walce z przerażającą PLACKARNIĄ.

Bo to właśnie ona jest pretekstem do felietonu, gdzie następnie staje się symbolem wszelkiej ohydnej zaściankowości. Historia jest taka, że pewna sieć pizzerii nazywających się dotąd Nirvana została przemianowana na Plackarnię. Sama zmiana jest jak dla mnie niezwykle pozytywna – przyznajmy, że nazwanie pizzerii Nirvaną jest pretensjonalne do bólu, a Plackarnia brzmi w swej prostocie bardzo sympatycznie. Niestety właściciele postanowili uzasadnić tę zmianę w sposób budzący niepokój. Otóż ich niechęć wzbudziło buddyjskie pochodzenie owej Nirvany, które nagle okazało się niezgodne z ich katolickim światopoglądem. Trochę przykro. Można się zastanawiać, czy to agresywna dominacja kościoła katolickiego była powodem tej decyzji? Czy był to oportunizm czy lęk? A może zwyczajna niechęć do uchodzenia za buddystów, gdy się nimi nie jest – niekoniecznie przecież powiązana z niechęcią do buddystów jako takich? Nie znam właścicieli pizzerii i powodów stojących za ich decyzją. Jednak dla Cezarego Michalskiego sprawa jest jasna i nie dotyczy bynajmniej tylko tych konkretnych ludzi, ale jest pretekstem do powtórzenia ataku na te odłamy lewicy, które przeciwstawiają się bezkrytycznemu zachwytowi dla modernizacji i wskazują na niezbędność odpowiednio rozumianego pojęcia patriotyzmu dla lewicowego projektu.

Moje poglądy w tej kwestii wyraziłam tutaj. Nie sądzę, żeby dało się odnaleźć w tym tekście, a także w innych artykułach wyrażających podobne opinie, jakieś lęki, ale Cezary Michalski widzi w każdym tego rodzaju stanowisku nawet nie strach, ale STRACH. Wielki i wszystko pochłaniający. Nawiązując do dosyć groteskowego charakteru jego faszystowsko-moczarowskich felietonów chciałoby się rzucić mu wyzwanie i zapytać, czy STRACH nie przeszkodzi mu w przemianie w Cesaire’a Michalsky’ego? Bo spójrzmy prawdzie w oczy: „Cezary Michalski” brzmi trochę jak placek. Obawiam się nawet, że kartoflany. W takiej sytuacji naprawdę nie widzę możliwości osiągnięcia nirwany. Czy zatem starczy ODWAGI, by dokonać tej transgresyjnej transformacji?

Ale żarty żartami, trzeba przyznać, że Michalski prawie ma rację, bo ze STRACHEM z pewnością mamy tu do czynienia. Tylko że jest to jego własny STRACH przed obciachem i wiochą. Powody swojej przeogromnej niechęci do plackarni oraz stacji Wrocław Osobowice, której nazwa wzbudza w nim torsje, wykłada w innym felietonie. UWAGA! Osoby posiadające wolny komputer nie powinny pod żadnym pozorem klikać na ten link, bo grozi to totalną zadyszką naszej maszyny! Ja nie miałam wyjścia i musiałam iść sobie zrobić kolację, zanim mój biedny, stary laptop doszedł do siebie po oszałamiającej ilości filmików zamieszczonych na tej stronie. Cezary Michalski egzorcyzmuje tam dyskotekowymi hitami lat 70. i 80. śpiewaną w stanie wojennym w kościołach pieśń „Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana”, w której dramatyczne słowa korespondują z rzewnie jęczaną melodią – tworząc razem mieszankę będącą jednym z głównych składników traumatycznych wspomnień Michalskiego z czasów stanu wojennego.

Cóż, trudno się nie zgodzić, że zasadniczo lepiej jest żyć we względnie wolnym i bogatym kraju, w którym młodzież może chadzać na dyskoteki nie mając poważniejszych zmartwień, niż w kraju, gdzie problemem jest zdobycie podstawowych produktów, po ulicach krążą czołgi, ofiary śmiertelne już były i wszędzie czai się lęk, czy nie będzie ich więcej. Jestem młodsza od Michalskiego, ale pamiętam pieśń „Ojczyzno ma”, pamiętam ten lęk przed nową wojną światową i niepokój na widok pustych półek w sklepach: czy aby na pewno nie będziemy głodować? Ta atmosfera docierała także do mojej dziecięcej świadomości.

Ale pamiętam też inne rzeczy. Na przykład zagraniczne paczki, które przychodziły od całkiem obcych ludzi – pełne bajecznie kolorowych rzeczy, jak na przykład czekoladki zamknięte w plastikowych pojemniczkach pod tekturką z (ach, jakże przepięknym!) rysunkiem o tematyce świątecznej. Ale w ogóle wszystkie kolorowe etykietki były w tym szarym i smutnym świecie na tyle piękne, że z koleżankami wklejałyśmy je do specjalnych zeszytów. Niektóre miały ich więcej, jeśli rodziców było stać na zakupy w Pewexie, jak na przykład pewna koleżanka, której ojciec pracował w Libii.

Ów zachwyt nad tym, co piękne, bo kolorowe i zagraniczne, teraz wydaje się oczywiście śmieszny. Ale najwyraźniej nie wszystkim to przechodzi, jak zdaje się pokazywać przypadek Cezarego Michalskiego. Tak, ja też wolałabym przeżyć swoje dzieciństwo w świecie, w którym zagrożenie wojną czy niedoborem nie wisiałoby stale w powietrzu, i w którym etykietki lądowałyby jednak w koszu na śmieci, a nie w zeszycie. Nawet jeśli wydaje się to rozczulające, że takie drobiazgi – śmiecie – dawały nam tyle radości, ich odczarowana zwyczajność jest chyba jednak zdrowsza. Tak samo jak dla nastolatka odpowiedniejsza jest dyskoteka, a nie zawodzenie o ojczyźnie we krwi skąpanej.

Całkowicie nie rozumiem jednak, jak człowiek inteligentny, jakim jednakowoż jest Cezary Michalski, może obciążyć winą za swoje traumy samą polskość, patriotyzm i do tego jeszcze peryferyjność. Owszem, gdyby urodził się w Stanach Zjednoczonych, wszystko byłoby inaczej (no chyba że miałby niefart urodzić się czarnym), ale czy to naprawdę wina polskości jako takiej? Może jednak pewnego układu globalnych sił, decyzji konkretnych osób oraz rozmaitych historycznych uwarunkowań? Czy Michalski uważa, że mógłby bez problemu chadzać na dyskoteki, gdyby tylko zmniejszyć ówczesny „kult Tanatosa” objawiający się w pieśni o ojczyźnie skąpanej? Czy naprawdę to rozbuchany, cierpiętniczy i zaściankowy patriotyzm był winny temu, że ówczesne lata nie były bardziej kolorowe i radosne? Albo inaczej: czy w tej sytuacji dało się śpiewać inne pieśni? Tak, na zachodzie było barwniej, milej i piękniej (chociaż, powtórzmy, nie wszystkim jednak). Ale to nie jest kwestia ich istotowej wyższości nad nami, ale splot rozmaitych okoliczności. Czasem bardzo brutalnych, jak kolonizacja, niewolnictwo czy wymordowanie milionów rdzennych mieszkańców Ameryki, co okazało się konieczne, by zrobić miejsce dla Ojczyzny Wolności.

To wszystko wydaje się aż nadto oczywiste. Dlaczego zatem skądinąd inteligentni ludzie tego nie dostrzegają? Moją tezę zasygnalizowałam już wyżej: powodem jest wyprojektowanie w polskie peryferie własnych kompleksów, lęku przed wiochą i obciachem. Wstydu, że się pochodzi z takiego nienormalnego kraju, gdzie zamiast dyskoteki były jęczane kiczowato-patetyczne pieśni. Z kraju, gdzie nic nie było, a jeśli już to szare, brzydkie i tandetne, tak że nawet głupie etykietki były godne miejsca w zeszycie, jeśli pochodziły z innego świata. Ale oczywiście światowy Michalski nie chciałby o sobie myśleć, że się wstydzi i drży przed obciachem, więc lepiej uznać, że to ta wstrętna wiocha przepełniona jest STRACHEM, który nawet Nirvanę każe zmieniać w zatłuszczoną Plackarnię!

To skąd w takim razie Nirvana w ogóle się tam wzięła? Dlaczego od razu nie można było nazwać plackarni Plackarnią, tylko trzeba było ją tak groteskowo uwznioślać i uzagraniczniać? Tak właśnie – STRACH. Kompleksy i strach przed obciachem. I tu dochodzimy do puenty, w której szlachetne oświeceniowo-modernizacyjne ideały Michalskiego zostają udaremnione przez to, że usiłuje je zaserwować tej „biednej polskiej prowincji” w takiej właśnie formie podszytej strachem i kompleksami. Gdyby bowiem Plackarnia nie budziła żadnego lęku, gdyby można ją było od początku wybrać na równi z Nirvaną, to ta druga również nie byłaby przerażająca. Obce staje się zagrażające właśnie wtedy, gdy nasze jest z definicji gorsze i obciachowe. Jeśli zaś jakieś „obiektywne” i „naukowo dowiedzione” kryteria zmuszają nas do potępienia wszystkiego, co nasze, to albo porzucamy samych siebie i z pogardą wyklinamy to, co nieświatowe, albo zamieniamy się w oblężoną twierdzę. Albo stajemy się Michalskim, albo Terlikowskim. I dlatego właśnie wmawiając peryferiom strach przed wszystkim, co obce, który tak naprawdę jest jego własnym lękiem przed obciachem, Michalski produkuje Terlikowskiego.

Skomplikowane? To wyobraźmy sobie, że mieszkamy gdzieś na wsi. Owszem, wiemy, że wielu rzeczy u nas nie ma, ale zasadniczo ją lubimy, a z pewnych spraw nawet może jesteśmy dumni. I nagle z Wielkiego Świata przychodzi Michalski i mówi: „Tfu, tfu! Ale tu u was Plackarnia! Co za Wrocław Osobowice! I ojczyzna skąpana jęczana!” Czy nie przegonimy gościa jakimś cepem, jeśli gdzieś się jeszcze znajdzie? A jeśli następnie z wyżyn swojej światowej edukacji ów Michalski wytłumaczy nam, że to wszystko przez to, że czai się w nas plackowaty STRACH przed wszystkim, co obce – czy nie zaczniemy naprawdę wszelkiej inności nienawidzić?

Dlatego powtórzę raz jeszcze: aby modernizacja była możliwa, musi być zakorzeniona w tradycji dającej punkt podparcia, z którego możemy krytycznie oceniać cudze pomysły i decydować czy, na ile i w jakiej formie chcemy je przejąć – bez takiego osądu nie ma mowy o autentycznym przyswojeniu tych idei, bo nie jest nim niewolnicze przejmowanie tego, co lepsze, bo zachodnie. Ponadto aby brać od innych, musimy mieć poczucie, że sami też możemy im coś dać – że jest tutaj możliwość wymiany. Wyprojektowany w prowincję STRACH przed obciachem wyklucza to, że mogłaby ona sama stworzyć coś wartościowego i w ten sposób odbiera jej poczucie własnej wartości, a wzmaga lęk przed tym, co obce.

Co więcej, modernizacja polegająca na wyzywaniu prowincji od plackarni, odbiera jej prawo do tych wartości, które deklaratywnie chce jej zaszczepić. Wy nie macie prawa się znać na tolerancji, równości, wolności, ani w ogóle na niczym, bo jesteście zacofaną wiochą. Macie słuchać i grzecznie „inkulturować”. Cóż, jeśli Cezary Michalski marzy o jakiejś wielkiej teorii, którą mógłby sobie zinkulturować, to polecam mu postkolonializm. Warto.

Bo dokładnie ten sam mechanizmem odbierania pewnym grupom prawa do nowoczesnych idei leży u źródeł islamofobii i ogromnie utrudnia pracę na przykład islamskim feministkom. Naprawdę niełatwo głosić zasady równości płci, jeśli okupanci przywożą je na czołgach i kreują taki obraz ciebie oraz kultury, do której należysz, w którym z definicji na taką równość nie może być miejsca. Bo wy to taka dzicz, że nic do was nie trafia, tylko rakiety – a nawet wtedy zamiast grzecznie podziękować za oświecenie, próbujecie robić jakieś zamachy, jakieś agresywne ataki na nowoczesny styl życia! Przyjmując taką postawę to właśnie oświeceni modernizatorzy sprawiają, że w krajach islamskich feminizm staje się tożsamy z kolaboracją z okupantem lub ekonomicznym i kulturowym kolonizatorem – szerzej o problemach osób usiłujących pomimo to walczyć o równość płci pisała ostatnio Monika Bobako. Ale jeśli nawet jesteśmy w stanie zrozumieć, że muzułmanie stawiają opór neokolonialnym zapędom, to dużo trudniej zauważyć, gdy sami przyjmujemy rolę kolonizatorów wobec pewnych grup naszego własnego narodu. Gdy jak Cezary Michalski tworzymy wykluczające się alternatywy, w których jakiekolwiek przywiązanie do tradycji musi się z konieczności wiązać z antysemityzmem i lękiem przed czarami Harry’ego Pottera. Albo zachodnia nowoczesność, albo polski zaścianek. Polska nowoczesność to oksymoron.

I właśnie na takich alternatywach opiera się dylemat Agaty Bielik-Robson: „czy mam bronić praw kobiet i dzieci, czy też opowiedzieć się za obroną islamskiej wspólnoty, której nie mam prawa odmówić prawa do jej kulturowej odrębności?” Oczywiście, że jedno i drugie! Kulturowa odrębność innych nie zniknie, jeśli będziemy ich przekonywać do zmiany pewnych zwyczajów na przykład wspierając pewne dyskryminowane grupy. Ale podkreślmy, przekonywać to nie to samo, co zmuszać – zwłaszcza za pomocą najnowocześniejszych rakiet. Nie może się to też wiązać z milczącym zakładaniem, że wartości, za którymi w ten sposób się opowiadamy, są wyłącznie nasze. Co innego pochylać się z cywilizacyjną misją nad zapóźnionymi barbarzyńcami, a co innego wspierać grupy walczące – być może w nieco inny sposób niż my – o podobne wartości. Umówmy się, w naszej kulturze z równością płci też nie jest różowo, więc wymiana doświadczeń z dziewczynami z Pendżabu może się i nam przydać:



I jeśli uznamy, że one same mają tutaj coś do powiedzenia, że mogły na to wpaść bez nas i my też możemy się od nich czegoś nauczyć, to może mieć tutaj miejsce wymiana kulturowa. Natomiast „oświecone” upieranie się przy jej jednokierunkowości całkowicie ją uniemożliwia. W ten sposób nie bronimy ani wspólnot, niszcząc je kulturowym imperializmem, ani też jednostek – odbierając im możliwość samodzielnej walki o własne prawa oraz podmiotowego udziału w międzykulturowej wymianie.

Wymiana i dialog nie mogą jednak nastąpić także w sytuacji, gdy „strategicznie” zawieszamy wartości, które uważamy za istotne, paternalistycznie uznając, że inni do nich nie dorośli. Ale o tym następnym razem.


Złota sukienka i twardy materializm
2013-12-16 17:37:32

Niektórzy twierdzą, że mające miejsce ostatnio burzliwe kontrowersje związane z pojęciem gender są „absurdalne” i całkowicie nieistotne dla lewicy. Można, a nawet trzeba, ująć się za protestującymi studentami potraktowanymi niezwykle brutalnie przez poznańską policję, ale jednocześnie należy podkreślić, że swoją energię skierowali oni nie tam, gdzie powinni, i tak naprawdę oberwali za jakieś nieistotne bzdury.

Otóż wbrew pozorom stawką nie jest tutaj tylko prawo do noszenia złotej sukienki, także jeśli się jest mężczyzną. Chociaż myślę, że nawet „prawdziwi lewicowcy” doceniliby wagę tej pozornie błahej możliwości niezależnego kształtowania własnego wizerunku, gdyby to im miano ją odebrać – gdyby na przykład ktoś miał im zakazać noszenia ich ulubionych zgniłozielonych bojówek oraz sraczkowato-burych wyciągniętych koszulek, a zamiast tego nakazał odziać się w owe złote sukienki, albo też kolorowe rajstopki, tak przecież popularne wśród mężczyzn renesansu. Wtedy sprawa byłaby poważna, a temat okazałby się jak najbardziej „nasz”.

Obecna nagonka na pojęcie płci kulturowej ma na celu odebranie kobietom tego, co do tej pory wywalczyły i uniemożliwienie im dalszej walki o równość. To nie jest „nasz” temat, jeśli to nie nasze życie będzie zagrożone w wyniku zakazu aborcji. Jeśli to nie nam odbiera się możliwość kształtowania zdolności, których rzekomo z definicji nie mamy prawa posiadać, jeśli to nie nam płaci się mniej za tę samą pracę – albo nie płaci się nic w ogóle, jak za pracę domową. To bardzo szczytna „lewicowość obrony naszej d…”, czyli walczymy o równość i wolność – dla nas! Bo przecież nie dla tych, których dyskryminacja jest w naszym interesie.

I właśnie o twardych interesach i walce klas chciałam tym razem napisać. Ale zanim do tego przejdę, to wyjaśnię, chociaż robiono to już wielokrotnie, że za obcym słowem „gender” kryje się banalnie prosta idea, że płeć biologiczna nie determinuje tego, co w danej kulturze uważa się za kobiece lub męskie. A owa kulturowo konstruowana męskość i kobiecość to właśnie płeć kulturowa, czyli gender. Nie trzeba być antropolożką, żeby wiedzieć, że w różnych kulturach bywa ona określana na rozmaite sposoby. Ba! Nawet w obrębie tej samej kultury definicje te zmieniają się w zależności od klasy społecznej. Na przykład stereotyp kobiety jako słabej i delikatnej dotyczył w naszej kulturze wyłącznie kobiet z klas wyższych – robotnica czy chłopka musiała być krzepka i silna.

Zaprzeczenie tej całkiem oczywistej idei ma na celu uczynienie kulturowych mechanizmów biologicznymi – a zatem niezmiennymi. Jeśli to sama natura tak to zaprogramowała, że mężczyźni chodzą w spodniach, a nie w sukienkach, to ubranie w nią chłopczyka jest zaprzeczającą naturze zbrodnią! Tylko co wtedy z JP2? O facetach prezentujących swoje (mniej lub bardziej) kształtne nogi w rajstopkach nie wspominając.

Sprawa robi się jednak dużo mniej śmieszna, jeśli okazuje się, że do „natury” kobiet należy rodzenie dzieci i wyłączna odpowiedzialność za wykonywanie prac domowych, natomiast praca zawodowa – ze szczególnym uwzględnieniem dobrze płatnych zawodów wiążących się z władzą i prestiżem, a nie zaspokajaniem potrzeb innych – jest w ich przypadku chorobliwym wynaturzeniem, które trzeba leczyć. Że innymi słowy „naturą” kobiety jest być wyzyskiwaną przez mężczyzn i całkowicie zależną od nich finansowo.

Przypomnijmy więc klasyka. Fryderyk Engels napisał wyraźnie: "pierwsze przeciwieństwo klasowe, jakie występuje w historii, zbiega się z rozwojem antagonizmu między kobietą a mężczyzną w małżeństwie pojedynczej pary, a pierwszy ucisk klasowy – z uciskiem żeńskiej płci przez męską." Niestety patriarchalna perspektywa, w którą był uwikłany, sprawiła, że myśl ta nie doczekała się rozwinięcia, a jego zdaniem problem dyskryminacji kobiet zniknie, gdy będą one mogły tak samo jak mężczyźni wykonywać prace produkcyjne. W tym celu należy uspołecznić pracę domową: jeśli kobiety nawzajem pomogą sobie w tych zajęciach, to zostanie im jeszcze czas na pracę zawodową. Równy podział tych obowiązków pomiędzy płciami okazał się zbyt rewolucyjny, by choćby pojawić się jako możliwe rozwiązanie.

Wątek klasowej analizy ucisku kobiet podjęły dopiero materialistyczne feministki. Na przykład Christine Delphy wykazywała, że „rodzina jest miejscem wyzysku ekonomicznego: eksploatacji kobiet. Prace domowe i wychowanie dzieci są obowiązkami wyłącznie kobiet i jednocześnie nie są one opłacane, [a zatem] kobiety mają specyficzny związek z produkcją, który jest porównywalny do niewoli.” Delphy argumentuje, że nieopłacanie pracy kobiecej nie wynika z tego, że jest to praca reprodukcyjna, a nie produkcyjna, ale z samego faktu wykonywania jej przez kobiety. Pokazuje, że praca kobiet jest nieopłacana, jeśli ma miejsce w rodzinie, także wtedy gdy jest produkcją towarów na wymianę, jak na przykład produkcja nabiału czy warzyw w rodzinnych gospodarstwach. Po drugie, wskazuje na arbitralność podziału na prace produkcyjne i nieprodukcyjne. Dlaczego proces wytwarzania chleba jest sztucznie dzielony na etap produkcji ziarna i zmielenia go na mąkę, oraz już tylko reprodukcyjną pracę przygotowywania i pieczenia ciasta? Czy to naprawdę przypadek, że pokrywa się to z tradycyjnym podziałem na prace męskie i kobiece? Ponadto gdy pracę tę wykonują ludzie poza rodziną okazuje się, że jak najbardziej jest ona produkcyjna i musi być opłacona. Tak samo usługi sprzątaczki, opiekunki do dziecka czy kucharki. Ale w rodzinie kobietom po prostu „nie trzeba” płacić – dokładnie tak samo jak zdesperowanym stażystom. Powodem nie jest rodzaj czy jakość wykonywanej pracy, ale niska pozycja społeczna i ekonomiczna zależność tych grup.

Heidi Hartmann do analizy wyzysku kobiet dodaje kwestię gorszego opłacania kobiet na tych samych stanowiskach oraz wykluczenia ich z najlepiej płatnych zawodów. Pokazuje także, że seksualność kobiet jest wykorzystywana na różne sposoby w zależności od potrzeb systemów produkcji: jeśli potrzebne są armie robotników, obowiązkiem kobiety jest rodzić, a jeśli seksualność staje się najefektywniejszym narzędziem reklamy – być „wyemancypowaną” Cosmo-girl stwarzającą szefowi uroczo erotyczną atmosferę pracy.

Hartmann pisze, że „małżeństwo marksizmu i feminizmu jest jak związek męża i żony opisany w angielskim prawie zwyczajowym: marksizm i feminizm są jednością, a ta jednością jest marksizm.” A dzieje się tak dlatego, bo przyjmując męską perspektywę jako oczywistą marksiści „nie rozpoznawali interesu samych mężczyzn, by utrzymać podporządkowanie kobiet.” Jej zdaniem patriarchat jest „zestawem relacji miedzy mężczyznami, które maja bazę materialną i które mimo hierarchiczności ustanawiają czy też stwarzają wśród mężczyzn współzależność i solidarność, pozwalające im podporządkować kobiety. Pomimo że patriarchat jest hierarchiczny, a mężczyźni z różnych klas, ras i grup etnicznych zajmują w nim różne pozycje, jednoczy ich dominacja nad kobietami; są od siebie nawzajem zależni, by ją utrzymać.” I dzięki tej solidarności, której tak często brakuje kobietom, „stojący wyżej mogą „przekupić” stojących niżej oferując im władzę nad stojącymi jeszcze niżej. W hierarchii patriarchatu wszyscy mężczyźni, niezależnie od zajmowanej pozycji, są przekupywani przez możliwość kontroli co najmniej nad kobietami.” Taka definicja pozwala na wyjaśnienie na przykład przemocy domowej wśród proletariatu. Na gruncie założeń Engelsa nie miała ona prawa istnieć, skoro dominacja nad kobietami wypływa wyłącznie z własności prywatnej. Dlatego autor ten musiał odwołać się do naciąganego wyjaśnienia, że jest to pozostałość burżuazyjnej monogamii w tajemniczy sposób zaszczepionej na prawym gruncie robotniczej moralności.

Zdaniem Hartmann kapitalizm i patriarchat są dwoma różnymi, chociaż ściśle powiązanymi, systemami wyzysku i dominacji. Autorka pokazuje, że nawzajem się one wspierają, ponieważ rywalizacja, ekonomiczna racjonalność i indywidualistyczna niezależność są zarówno podstawą kapitalistycznego podmiotu, jak i patriarchalnie rozumianej męskości. Nancy Hartsock rozwija te spostrzeżenia wykazując, że ze względu na swoje strukturalne położenie w systemie dominacji kobiety jako klasa odgrywają analogiczną rolę jak ta, którą Marks przypisywał proletariatowi: potrafią wytworzyć perspektywę podważającą dominującą ideologię i otwierającą drogę do rewolucyjnych zmian.

Kapitaliści żyją w złudnym świecie wymiany, w którym jednostki określone jako z definicji równe negocjują i dokonują aktów kupna i sprzedaży. Ideologia ta zaprzecza istnieniu systemowych nierówności, a ponadto oddziela ich od realności materialnych przedmiotów – w świecie wymiany towary i ich wartości są po prostu „dane”, nie bardzo wiadomo skąd. Ponadto oparte na rywalizacji społeczeństwo indywidualistycznych kupców i sprzedawców jest zatomizowane i de facto nie istnieje, zaprzeczając wzajemnej ludzkiej zależności. Odnajdujemy ją dopiero w świecie produkcji, której podstawą jest współdziałanie. Dlatego punkt widzenia proletariatu pozwala odsłonić dominację kryjącą się za „dobrowolnymi” wymianami, a ponadto odzyskać kontakt z konkretną rzeczywistością i innymi ludźmi.

Jednak wyszedłszy w fabryki, zdominowany robotnik zamienia się w dominującego pana domu. Hartsock pokazuje, że kobieca praca domowa ma podobny anty-ideologiczny potencjał, co praca robotników. Jednak prace reprodukcyjne ze swoją powtarzalnością, ścisłym związkiem z biologicznymi uwarunkowaniami życia i naciskiem na relacje międzyludzkie jeszcze bardziej podważają abstrakcyjny indywidualizm świata wymiany handlowej – oraz męską dominację, która po przyjęciu klasycznie marksowsko rozumianej perspektywy proletariatu wciąż pozostaje czymś oczywistym. Tak samo jak kapitalista nie ma kontaktu ze światem produkcji, tak też dla tradycyjnego mężczyzny efekty pracy domowej są czymś danym: w magiczny sposób „samo” się gotuje, pierze i sprząta. Kapitalista żyje w abstrakcyjnym, zatomizowanym społeczeństwie, w którym więzi międzyludzkie nawiązują się tylko na chwilę w momencie wymiany; natomiast mężczyzna niewykonujący prac opiekuńczych również ulega złudzeniu autonomiczności jednostek nie znając skomplikowanych więzi wynikających z zależności i odpowiedzialności, jakie nawiązują się w procesie wychowywania dzieci.

Nancy Hartsock zastrzega, że pisząc o kobietach i mężczyznach nie ma na myśli poszczególnych jednostek i ich perspektyw, podobnie jak Marks nie miał na myśli konkretnych robotników opisując antyideologiczne stanowisko proletariatu. Jak wiadomo, realne wcielenia tej klasy wielokrotnie zawodziły nadzieje filozofa. Jednak w obu tych podejściach wspólne założenie jest takie, że określone strukturalne umiejscowienie w procesie produkcji wpływa na postrzeganie świata, społeczeństwa i nas samych ukrywając lub, przeciwnie, odsłaniając mechanizmy dominacji. Tak samo jak „dobrowolna wymiana” między kapitalistą a robotnikiem jest ideologiczną iluzją ukrywającą wyzysk, tak też nie można mówić o żadnej dobrowolności, gdy kobiety rezygnują z pracy zawodowej, bo okazuje się, że tylko one mają dzieci. Gdy są gorzej opłacane lub dziwnym trafem nie są awansowane pomimo większych zdolności i wysiłków niż te, które zapewniają awans ich kolegom. Albo też – gdy siedzą cicho podczas „równościowych” dyskusji, nie uważają, że ich zdanie może się liczyć i w żadnym wypadku nie wyobrażają sobie siebie w rolach przywódczych.

Wniosek zatem jest prosty: bez feminizmu nie ma rewolucji! A twierdzenia, że to nie „nasze” sprawy, są reakcyjne w podwójnym znaczeniu tego słowa, bo słowo „backlash” zostało przetłumaczone na polski właśnie jako „reakcja”.

A wniosek drugi jest taki, że kultura i pozornie frywolne złote sukienki mają bezpośrednie przełożenie na twarde materialne warunki życia. Bo to właśnie zdefiniowanie pewnych ról czy stosunków społecznych jako „naturalnych” uniemożliwia ich zmianę.


Ginąć w nie swojej sprawie
2013-07-28 19:08:55
Ostatnio z jedną koleżanką zaczęłyśmy się spotykać, żeby śpiewać sobie pieśni rewolucyjne ze szczególnym uwzględnieniem tych hiszpańskich. Z tej okazji postanowiłam się wybrać na pokaz filmu "Ay Carmela!" zorganizowany w ramach kampanii Historia Czerwona i Czarno-Czerwona. Doceniam wysiłek organizatora, Piotra Ciszewskiego, uważam, że sama idea kampanii popularyzującej lewicową historię jest bardzo ważna, ale muszę przyznać, że film mi się nie podobał. Ba! Potwornie mnie wkurzył.

Po pewnym czasie stwierdziłam jednak, że jego interpretacja nie jest wcale taka jednoznaczna, co sprawia, że ogólnie rzecz biorąc wieczór nie był stracony. A ponieważ wnioski rozciągają się nie tylko na problemy z lewicową historią, ale też na teraźniejszość, więc warto o tym napisać. Przy czym uprzedzam lojalnie, że w tym celu będę musiała dosyć dokładnie przyjrzeć się akcji filmu, więc jeśli ktoś chce go jeszcze kiedyś obejrzeć nie znając zakończenia, to musi w tym momencie przestać czytać.

Akcja filmu dzieje się w czasie hiszpańskiej wojny domowej, a jego bohaterowie to małżeństwo, Carmela i Paulino, tworzący wraz z przygarniętym przez nich niemym chłopakiem, Gustavete, obwoźny teatrzyk. Ich występy mają na celu podnoszenie morale żołnierzy, składają się więc z rewolucyjnych pieśni, wzruszających wierszy o bohaterach oraz skeczy wyśmiewających monarchię, kler i bogaczy. Ale niezwykle istotnym elementem pokazów jest samo ciało Carmeli. Wykonuje ona zmysłowe tańce śpiewając miłosne piosenki, albo też owinięta rewolucyjną flagą odsłania pierś, „żeby żołnierzom stanęły fiutki”, jak sama to określa. Być może rzeczywiście ma to korzystny wpływ na morale, ale na widowni jest jednak też nieco żołnierek, a część żołnierzy z pewnością jest homoseksualna, więc może o ich satysfakcję powinna jakoś zadbać męska część zespołu? Jak się domyślamy, nic z tego: Paulino nie odkrywa ani nie pręży kokieteryjnie swych wdzięków.

Ciało Carmeli okazuje się jednak także pewnego rodzaju narzędziem oraz środkiem zapłaty. Mając dość bombardowań i mizernych racji żywnościowych bohaterowie postanawiają wrócić do swojego rodzinnego miasta. W tym celu potrzebna jest jednak benzyna do ich ciężarówki, a w warunkach wojennych da się ją zdobyć tylko nielegalnie. Gdy Paulino i Gustavete podkradają ją z baku zaparkowanego wojskowego samochodu, stojący nieopodal żołnierz słyszy hałas. Aby sprawa się nie wydała, Carmela idzie do niego zagadując, czy nie widział jej znajomych. Żołnierz proponuje jej anyżówkę w cieple kabiny jego ciężarówki, na co Carmela przystaje, chociaż oczywiście wie, że będzie molestowana. Usłyszawszy, że jest tancerką, żołnierz najpierw obmacuje jej uda stwierdzając z podziwem, że umięśnione. Potem usiłuje włożyć jej rękę pod bluzkę. Gdy kobieta odmawia, on krzyczy na nią, że co ona sobie myśli: skoro wsiadła i piła anyżówkę, jakaś zapłata się chyba należy! I chcąc go udobruchać Carmela uznaje tę – jakże oczywistą przecież! – argumentację pozwalając mu obmacać swoje piersi. Taka taryfa za anyżówkę.

Oglądając tę scenę myślałam o tym, że ok. 90% kobiet było choć raz w życiu molestowanych. Można by powiedzieć, że tutaj nie mamy do czynienia z molestowaniem, bo wiedziała, co ją czeka. Bo przecież to taki sprytny wybieg, dzięki któremu udała się kradzież benzyny. Ale jak pisała Kathleen Barry, „seksualne zniewolenie kobiet dotyczy tych WSZYSTKICH sytuacji, kiedy kobiety albo dziewczynki nie mogą zmienić swojej sytuacji; gdy – abstrahując już od tego, w jaki sposób znalazły się w tych warunkach, czy to z powodu presji społecznej, trudnej sytuacji materialnej, zaufania niewłaściwej osobie, czy też z tęsknoty za uczuciem – nie mogą się z tej sytuacji wydostać; oraz kiedy narażone są na przemoc i wykorzystywanie.” Carmela jest ciałem DLA mężczyzn i nie może tego zmienić. Może tylko lepiej lub gorzej się w tej sytuacji odnaleźć, czasami wykorzystując to na swoją korzyść. Przy czym oczywiście psychologiczny koszt, jaki to dla niej za sobą pociąga, nie jest tutaj uwzględniony. Molestowanie nie jest jej problemem, ale jej męża. Paulino dopytuje się potem zatroskany: „jak daleko zaszliście z tym żołnierzem?” I to ona musi go pocieszyć, że jest niemądrym zazdrośnikiem, bo nic takiego nie było. To jego, a nie jej ból. Gdyby została tam zgwałcona, nie byłaby to jej trauma, ale po prostu większy powód dla jego zazdrości.

Ale sprowadzenie kobiety do seksualnego towaru dla mężczyzn jednocześnie redukuje ich samych do napalonych dodatków do własnych genitaliów. W drugiej części filmu bohaterowie zostają porwani przez faszystów i zmuszeni do przerobienia scenariusza, tak aby tym razem występ podnosił morale żołnierzy z drugiej strony frontu. Przygotowania do spektaklu mają miejsce w zamożnym domu zajętym przez faszystów, którego mieszkańcy zostali z niego zabrani w trakcie posiłku: resztki stoją wciąż na stole. Carmela i Gustavete szyją dla tancerki suknię z zasłony, a Paulino w tym czasie odkrywa w pustym pokoju niezwykle nęcące łóżko: tak dawno nie widział białej, miękkiej pościeli! Wabi do pokoju Carmelę, bo jakże mógłby przepuścić tak sprzyjającą okazję do seksu! Ona sama nie ma nic przeciwko, dopóki nie zauważa nad łóżkiem małżeńskiego zdjęcia. Okazuje się, że to dom człowieka, którego rozstrzelanie widzieli poprzedniego dnia w więzieniu. Jednak dla Paulino nie jest to żadna przeszkoda – ważne, że łóżko czyste i miękkie, mniejsza z tym, co się stało z właścicielami. I Carmela w końcu mu ulega. Przecież go kocha.

„Przypominacie mi mojego kuzyna, któremu wacek zawsze wystawał z rozporka”, mówi Carmela do faszystowskich żołnierzy podczas przedstawienia. I jest to jeden z tych fragmentów, które sprawiają, że interpretacja tego filmu nie jest jednoznaczna. Z jednej strony konwencjonalna, wręcz „szkolna” reżyseria, która dziwi u autora takich filmów jak „Nakarmić kruki”, skłania, by widzieć tu standardową „czytankę” o wojnie, w której piękna kobieta buduje morale żołnierzy, a na koniec jeszcze do tego heroicznie umiera. Z feministycznego punktu widzenia: po prostu koszmar. Z drugiej strony, w „czytance” pojawiają się rysy – nie wiadomo, na ile zamierzone. Jeśli intencją Carlosa Saury było podważenie wojennej roli kobiety jako markietanki, to zamiar ten niespecjalnie się powiódł, bo konwencjonalna reżyseria oraz momentami burleskowa atmosfera filmu raczej tę rolę naturalizują jako coś oczywistego, a do tego jeszcze uroczego i śmiesznego. Ale też nie da się ukryć, że to Carmela jest tutaj główną bohaterką i nie jest to film o wojnie domowej, która stanowi jedynie tło, ale raczej historia kobiety, która walczy w nie swojej sprawie. A sprawa ta nie jest jej nie dlatego, że się z nią nie zgadza, ale dlatego, że wśród swoich towarzyszy nie jest pełnoprawnym człowiekiem, ale ciałem do wykorzystania. I patrząc na ten obraz z tej perspektywy można uznać, że puściłeś jednak całkiem feministyczny film, Piotrze.

Z taką interpretację ciekawie koresponduje też sposób, w jaki Carmela ginie. Otóż w nowym scenariuszu przedstawienia faszystowski dyrektor teatru zamieszcza scenę niezwykle wulgarnego znieważenia flagi republikańskiej. Gdy Carmela zwraca mu uwagę na ordynarność tego skeczu, stwierdza – szarmancko, a jakże! – że rozumie wątpliwości damy, ale scena ta musi być taka, bo skierowana jest do prostackich przybyszów z północy. Carmela domyśla się, że chodzi o polskich jeńców, których poznali poprzedniego dnia w więzieniu, a których los niezwykle ją wzruszył: prawdopodobnie niedługo zostaną rozstrzelani, ginąc na obcej ziemi, tak daleko od domów i rodzin. Gdyby miała wykonać nowy skecz z flagą przed samymi faszystami, jakoś by przełknęła jego wulgarność. Ale nie może znieść myśli, że miałaby obrażać symbol, za który polscy ochotnicy walczyli i niedługo zginą – na nie swojej ziemi, w nie swojej sprawie. Paulino robi, co może, żeby ją przekonać do występu zgodnie z narzuconym scenariuszem: groźba rozstrzelania dla nich też przecież jest jak najbardziej realna. Ale w decydującym momencie Carmela jednak ukazuje się na scenie owinięta republikańską flagą wzbudzając poruszenie wśród siedzących na balkonie jeńców, którzy zaczynają wznosić okrzyki na cześć Republiki. Carmela znów odsłania piersi, ale tym razem nie jest to gest kokieteryjny, ale buntowniczy i agresywny. Faszyści krzyczą wyzywając ją od dziwek i w ogólnym rozgardiaszu jeden z nich strzela – zabijając ją na miejscu.

Czy współczucie Carmeli dla polskich jeńców, za które koniec końców zapłaciła życiem, nie bierze się właśnie stąd, że sama wie, jak to jest walczyć w nie swojej sprawie? Chociaż oczywiście są tu wyraźne różnice: o nich można powiedzieć, że walczą „o wolność naszą i waszą”, czyli ta sprawa jest także ich. Oni są ochotnikami, ona nie ma wyboru. Nie wydaje się, żeby ten wątek był przypadkowy, chociaż nie jest łatwo go zauważyć, gdy wpadnie się w interpretacyjny schemat „piękna kobieta bohatersko ginie, ach, jakie to wzruszające”. Wychodząc z filmu miałam poczucie, że niepotrzebnie go obejrzałam, bo obrzydził mi piosenkę "Ay Carmela!". Myślę jednak, że i tak będę ją śpiewać – dla wszystkich Carmeli, które w ten czy inny sposób walczyły w nie swojej sprawie. Bo nawet tam, gdzie teoretycznie głoszono równouprawnienie, kobieta pozostawała seksualnym towarem dla mężczyzny. Bo praca kobiet była wykorzystywana, a zasługi zbierał ktoś inny.

Historia Carmeli jest ważna, bo kobieca walka w nie swojej sprawie nie odeszła przecież w przeszłość. O tym, jak kobiety „Solidarności” zostały potem pominięte i zepchnięte na margines, chociaż to na ich pracy opierał się ten ruch, powstało już parę książek i ma powstać film. To, że na lewicy jest tak mało kobiet, też świadczy o tym, że nie czują one, by miały tutaj równe prawa i dokładnie z takiego poczucia wziął się ten blog. I dlatego właśnie przypominając lewicową historię warto zwracać uwagę nie tylko na wysiłki dążące do równouprawnienia – które widać na przykład na podlinkowanym wyżej klipie – ale też na ciągłe jego niedostatki. A przede wszystkim trzeba zwracać na to uwagę kształtując teraźniejszość. Bo ja w nie swojej sprawie z pewnością nie zamierzam ginąć.



Dlaczego ten tekst nie ma współautora-mężczyzny?
2013-07-19 13:38:06
Niektórzy rozpowiadają, że nienawidzę redakcji Nowego Obywatela. Ależ skąd! Jak mogłabym nienawidzić redakcji, która ma tak ujmującą stopkę, że aż o niej zeszłym razem napisałam? Redakcji, która szczerze chce się sfeminizować, a przy tym co i rusz dostarcza mi inspiracji:




Panie Michale, pora nadania komentarza pokazuje, że sprawa ta nie dawała Panu spać. Widać w nim niczym nieutuloną zazdrość: dlaczego to nie ja to napisałem?! Albo chociaż któryś z kolegów? Przecież od tylu lat piszemy, że potrzebny jest lewicowy patriotyzm, a tu nagle taki tekst – i nie od nas?! Że niby jakaś panna??? Oczywiście podziw wyrywający się z piersi wbrew woli i podlany żarem zazdrości jest jak szczere złoto! Dziękuję, panie Michale.

W komentarzu tym widzę jednak także ostrą walkę wewnętrzną, rozsypujący się porządek świata, w którym oczywiste było, że do pisania niezbędny jest penis. Sam Pan teraz widzi, panie Michale, że to po prostu nieprawda. Niech Pan się jednak zastanowi, ile krzywd wyrządziło to błędne przekonanie. Ile razy nawet nie przeczytali Państwo tekstu tylko dlatego, że był podpisany kobiecym nazwiskiem? Ile razy czytaliście takie teksty z negatywnym nastawieniem, że nie ma prawa tam być nic wartościowego, więc też nic takiego tam nie znajdowaliście? A ponieważ tak samo postępowało też wiele innych redakcji, więc ile utalentowanych kobiet po prostu przestało pisać zwątpiwszy, że mogą się jakkolwiek przebić ze swoimi tekstami? Ile z nich nigdy nawet nie zaczęło pisać, bo wmówiono im, że bez penisa nie dadzą rady? Ile nie skończyło swoich tekstów, nie zrealizowało różnych świetnych pomysłów, bo nie miały siły przeciwstawiać się temu dominującemu społecznie przeświadczeniu, że kobieta nie może nic ważnego wymyślić?

Ale nie chodzi tutaj tylko o jednostkowe krzywdy wyrządzone konkretnym osobom, które nie miały możliwości realizowania swoich talentów. Czy potrafi Pan sobie wyobrazić, ile na tym straciła Państwa społeczna, obywatelska sprawa? Jak Pan wie, niewiele brakowało, żeby ten tekst także pozostał nieskończony. Nie miałby Pan wtedy powodów do zazdrości, ale czy na pewno tak byłoby lepiej?

Nie, panie Michale, do pisania, myślenia czy rządzenia nie potrzeba penisa. Ale właśnie dlatego, że wielu mężczyzn tak uważa, usiłując używać tego organu niezgodnie z przeznaczeniem, ten świat jest taki ch…owy.


Feminizm jako służba społeczeństwu
2013-07-17 14:39:47
Na portalu Nowe Peryferie ukazał się niedawno tekst zatytułowany „Ruch kobiecy w służbie społeczeństwu”. Jest to wywiad, w którym Katarzyna Sierakowska opowiada Weronice Grzebalskiej o początkach feminizmu w Polsce. Oczywiście warto się zapoznać z historią, ale mam nieodparte wrażenie, że tekst nie został przez redakcję zamierzony wyłącznie jako jej przypomnienie i – chyba nie do końca zgodnie z intencjami twórczyń wywiadu – jego rolą jest bycie pewnego rodzaju zawoalowanym manifestem. Tytuł przywodzi bowiem na myśl właśnie postulat czy deklarację tego, jak ruch kobiecy powinien wyglądać: sięgnijmy do pięknych, przedwojennych tradycji, gdy kobiety walczyły nie o równe prawa, ale o równe obowiązki! Gdy ruch kobiecy przede wszystkim służył społeczeństwu, a nie jakimś egoistycznym, partykularnym celom kobiet.

Dlaczego mam takie wrażenie? Nie chodzi mi tylko o fakt, że wywiad ma ponadprzeciętnie dużo „lajków” jak na artykuły na tym portalu, czy że jedna ze współpracowniczek redakcji opatrzyła link do tekstu na facebookowym profilu Nowych Peryferii nawet nie lajkiem, ale wielkim, gorejącym sercem! Wydaje się, że samo przedstawienie historycznych faktów bez jakiegoś szerszego, acz niewypowiedzianego, kontekstu nie budziłoby jednak takich emocji. Tym bardziej, że fakty te w dużej mierze nie są wcale aż tak wesołe.

Bo przede wszystkim tytuł ten jest niezgodny z tym, o czym mowa w wywiadzie – ruch kobiecy nie jest tam przedstawiony jako tożsamy ze „służbą społeczeństwu”. Po pierwsze, dowiadujemy się, że owa „służba” niestety nie za bardzo chciała się sama z siebie przełożyć na prawo głosu: „Przedstawicielki ruchu kobiecego były przekonane, że ponieważ Polki wielokrotnie angażowały się po stronie zrywów narodowościowych, to dostaną to, o co walczą. Wkrótce okazało się, że wcale tak nie jest – gdy zaczęto przygotowywać projekt konstytucji odradzającego się państwa, to praw wyborczych dla kobiet w nim nie uwzględniono.” Konieczne były dodatkowe, zdecydowane działania, a przeszkód było wiele, bo partie polityczne chętnie korzystały z pracy kobiet, świadome, że niewiele bez niej zdziałają, ale w większości opowiadały się przeciw prawom wyborczym, a socjaliści nawet w pewnym momencie zakazali swoim członkiniom uczestnictwa w zebraniach emancypantek.

Stwierdzając, że po uzyskaniu praw wyborczych walka o prawa kobiet zeszła na dalszy plan, a wiele działaczek podjęło szeroko rozumianą aktywność na rzecz społeczeństwa, Katarzyna Sierakowska mówi: „Można powiedzieć, że w okresie międzywojennym feminizm przestał być bojowy, stracił ten pazur, który miał w okresie walki o prawa wyborcze. Stał się bardziej rozproszony, wsiąkł w materię społeczną.” A przyczyn owej utraty impetu – rozumianej ewidentnie jako coś negatywnego – szuka w nieumiejętności dotarcia do kobiet z klasy robotniczej czy o innym pochodzeniu etnicznym, a także w tym, że dla większości kobiet niemożliwe było pogodzenie aktywności zawodowej i obywatelskiej z obowiązkami domowymi – walka o ich równy podział między płciami jeszcze się wtedy nie zaczęła. Rozmówczynie omawiają tarcia między tym, co feministyczne, a tym, co narodowe, zaś XIX-wieczne rozumienie feminizmu jako walki o równe obowiązki, a nie prawa, zostaje wspominane przez Weronikę Grzebalską jako „brzemię w postaci specyficznego rozumienia kobiecego obywatelstwa jako poświęcenia dla narodu, a nie równych praw w jego ramach”.

Zatem owa tytułowa „służba społeczeństwu” wydaje się mieć znaczenie delikatnie mówiąc ambiwalentne: jako marchewka stosowana przez partie, które potem pokażą figę, gdy przyjdzie do konkretów w kwestii praw wyborczych; albo też jako ideologiczny impas, gdy stare hasła już nie wystarczają, a nie ma jeszcze nowych idei. Prawo głosu zostało uzyskane, ale nie nadszedł jeszcze moment, by zakwestionować podział pracy domowej czy połączyć feminizm z kwestiami ekonomicznej i etnicznej dominacji. Dlatego żeby w tej rozmowie zobaczyć „ruch kobiecy w służbie społeczeństwu”, trzeba „nie zauważyć” wielu fragmentów tekstu, skupiając się jedynie na tych, w których Katarzyna Sierakowska opisuje owe „rozproszone” działania byłych emancypantek.

Czy to zabieg celowy czy nie do końca świadome myślenie życzeniowe, które widzi to, co chce widzieć? Ciężko stwierdzić. Ale z pewnością środowiska związane z Nowym Obywatelem czy Nowymi Peryferiami często powołują się na przedwojenne tradycje. O ile jednak odwoływanie się np. do idei spółdzielczości jak najbardziej ma sens, o tyle powrót do przedwojennej formy ruchów kobiecych, byłby poważnym krokiem do tyłu. Chociaż oczywiście to zrozumiałe, że równe obowiązki przy nierównych prawach brzmią kusząco. Jakiś czas temu ujęła mnie stopka pisma Nowy Obywatel. Redakcja: pięciu mężczyzn. Wsparcie redakcji przy pracy nad danym numerem: pięć kobiet i jeden mężczyzna. Przy czym jeden z członków redakcji wyraził na facebooku opinię, że bardzo ubolewają oni nad zmaskulinizowaniem swojej redakcji, ale naprawdę nie wiedzą, skąd wziąć do niej kobiety!

Publikując ten wywiad pod takim tytułem – który oczywiście ukierunkowuje też percepcję czytelników uwypuklając owe „służebne” aspekty ruchu kobiecego – redakcja może zatem upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Z jednej strony, jest to alibi dla seksizmu: oczywiście, że jesteśmy feministami, sięgamy do tradycji przedwojennej i jesteśmy za równością obowiązków! Z drugiej, mamy tu przednią okazję, by pouczyć te wstrętne egoistki, którym zachciało się równych praw zamiast służby społeczeństwu! Bo oczywiście obrona męskich, „naturalnych” przywilejów z egoizmem nic wspólnego nie ma.

Chciałoby się zatem powiedzieć, że jak ktoś chce się zajmować służbą społeczeństwu, to niech się zajmuje, ale niech nie miesza do tego feminizmu. Niech nie używa „służby społeczeństwu” jako reakcyjnego narzędzia przeciwko walce o równość.

Jednak to nie do końca prawda, że służba społeczeństwu i feminizm to dwie różne sprawy. Jak wykazywałam tutaj prawdziwy patriotyzm polega na budowaniu takiego państwa, w którym będzie miejsce na wszelkie punkty widzenia, w którym zniesione zostaną relacje oparte na dominacji. Feminizm jest zatem kluczowym elementem takiego patriotyzmu - a także wszelkich lewicowych, równościowych projektów. I to feminizm rozumiany jak najbardziej szeroko i radykalnie. Walka nie tylko o równość praw, ale też o realną równość szans: równość kryteriów oceny, równość płac, równy podział obowiązków domowych i udział we władzy. Bo tylko dzięki temu takie lewicowe czy patriotyczne projekty mają szanse być prawdziwie uniwersalnymi.
Nie zostawię tak tego
2013-07-13 21:22:51
Sytuacja, która sprawiła, że postanowiłam zacząć pisać bloga miała miejsce już około miesiąc temu. Ale formalności związane z założeniem go trochę trwały, a potem zrobiło się zagęszczenie deadline’ów. Do sprawy warto jednak wrócić.

Otóż, na konferencji „Gdzie jest demos w demokracji?” postanowiłam w pewnym momencie zabrać głos podczas dyskusji panelowej. Dyskusja dotyczyła organizacji pozarządowych i jeden z uczestników konferencji wyraził opinię, że ludzie o lewicowych poglądach niepotrzebnie angażują się w działania mające marginalny wpływ na zmianę rzeczywistości, takie jak kooperatywy spożywcze, wegańskie knajpy czy inicjatywy promujące kulturę niezależną. Jego zdaniem wyczerpuje to czas i energię, które mogłyby zostać skierowane na działania bardziej efektywne z punktu widzenia zmian systemowych. Nie zgodziła się z nim panelistka, Joanna Erbel, która stwierdziła, że budowanie poczucia wspólnoty, które jest efektem takich działań, jest niezbędne do tego, żeby potem razem podejmować inne akcje. Ludzie, którzy znają się z kooperatyw czy koncertów na skłotach, z większym prawdopodobieństwem udadzą się potem na demonstrację, nawet jeśli podnoszony tam problem nie będzie dotyczył ich osobiście. W odpowiedzi inny uczestnik konferencji, którego akurat znam osobiście, odparł, że przecież takie kooperatywy to inicjatywy dla mocno ograniczonego spektrum ludzi, które nie znalazłyby oddźwięku u szerzej rozumianego „ludu”.

I właśnie to stwierdzenie sprowokowało mnie do zaoponowania, bo tak się składa, że coś wiem o ludowych inicjatywach. Od kilkunastu lat interesuję się kulturą tradycyjną, o czym pisałam np. w artykule „Wyzwól swoją wiochę!” opublikowanym w zeszłym roku w „Przekroju”, a także tutaj. Przynależę do dosyć już licznego i wciąż rozwijającego się środowiska ludzi, którzy jeżdżą na wieś, uczą się tradycyjnych tańców, śpiewów i muzyki. Ale w tych wyprawach nie chodzi tylko o znalezienie dla siebie zapomnianych we współczesnej kulturze sposobów ekspresji. Ważne jest także to, żeby niejako oddać ludziom ze wsi ich kulturę, bo jej zanikanie i wykluczenie wynika właśnie stąd, że to, co wiejskie, zostało uznane za gorsze. Dlatego czasami dopiero miejskie uznanie i zainteresowanie starą muzyką sprawia, że zagłuszone przez radiowe i telewizyjne „wzorce” śpiewaczki i zapomniani muzykanci mogą odzyskać uznanie swoich sąsiadów. I wspaniale jest, gdy przejmują oni inicjatywę i aktywnie biorą udział na przykład w organizacji Wiejskich Klubów Tańca. Co więcej, cieszy to, że także dzieciaki i młodzież zaczynają sięgać z entuzjazmem do tego, co przecież jest ich własnym dziedzictwem, jak na przykład Młodzieżowa Grupa Działania „Kaj idziesz”.

I gdy tak opowiadałam o tym, że przecież takie lokalne inicjatywy budujące poczucie wspólnoty jak najbardziej istnieją też u „ludu”, kolega, z którym polemizowałam, przerwał mi i powiedział tonem kończącym dyskusję: „Nie zrozumieliśmy się. Ja miałem na myśli bardzo konkretne grupy. Zresztą [tu lekki, zdławiony chichot] nie sądzę, żeby te grupy taneczne chciały zmieniać świat.” Gdy otwierałam usta, żeby odpowiedzieć, kolega powtórzył z naciskiem: „NIE ZROZUMIELIŚMY SIĘ”. I koniec. Nie, nie brał pod uwagę, że może to on czegoś nie zrozumiał, więc może dobrze by było, gdybym mogła wyjaśnić. Na wypadek, gdybym jednak usiłowała to zrobić, w tym momencie zainterweniował prowadzący dyskusję mówiąc: „To już w kuluarach.”

I w ten jakże szybki i sprawny sposób odebrano mi głos. Tak po prostu. Dodam, że była to moja pierwsza wypowiedź w tym panelu, a niektóre osoby wypowiadały się po kilka razy, nie zawsze do końca blisko tematu, ale nikt nikomu nie przerywał. Byłam pierwszą osobą, którą to spotkało i – co za zbieg okoliczności! – pierwszą kobietą, która ośmieliła się zabrać głos, nie licząc panelistki, której prawo do wypowiedzi przysługiwało jednak z definicji.

W ten sposób z dyskusji o ludzie i demokracji został (jakże demokratycznie!) wykluczony głos dotyczący tego, jak lud się organizuje (o zgrozo, nieco inaczej na wsi niż w mieście) i jak tworzy własne wspólnoty. Nie mogłam wyjaśnić, że rozmowa dotyczyła przecież w ogóle działań „małych” i lokalnych, angażujących niewielkie grupy i budujących poczucie przynależności, i właśnie o takich działaniach mówiłam. I że zakładanie, że „lud” nie da się skłonić do udziału w tego typu inicjatywach, jest błędne – po prostu mogą one przyjmować nieco inne formy. Poza tym właściwie dlaczego grupka ludzi kupujących razem warzywa w ilościach hurtowych, żeby mieć taniej i lepiej, miałaby bardziej „zmieniać świat” niż inna grupka ludzi, która uczy się lokalnej muzyki i tańców od starszych osób? Tutaj też można przecież mówić o wyjściu poza rynek – tym razem rynek kultury popularnej, w którym kultura nie jest już żadną kulturą, ale (badziewnym do bólu) produktem. O partycypacji, upodmiotowieniu, budowaniu własnej wartości itede nie wspominając.

Tego jednak nikt nie chciał usłyszeć, więc wyszłam stamtąd protestacyjnie – skoro nie mam prawa do wypowiedzi, nie będę siedzieć i słuchać. Skoro nie mam prawa głosu, to to nie jest moja lewica! To jest jakaś Partia Obrony Kutasów! – myślałam mocno wzburzona. A ponieważ nie była to bynajmniej pierwsza przygoda tego typu, jaka przydarzyła mi się w ostatnich czasach, więc stwierdziłam, że mam już tego serdecznie dosyć. Odpadam. Nie mam siły wciąż i wciąż walczyć o to, żeby „feminiści” przyznali mi równe prawa do zabierania głosu – bo zarówno kolega dyskutant, jak i prowadzący panel, który usłużnie pomógł mu zakończyć niewygodny wątek w dyskusji, otwarcie i wielokrotnie identyfikowali się w ten sposób. Skoro na tej lewicy nie mam równych praw, to niech se ta „lewica” spada na drzewo. Ja mam jeszcze parę innych pomysłów na życie. Do widzenia, w coś takiego nie wchodzę.

Po paru dniach stwierdziłam jednak, że nie zostawię tak tego. Nie pozwolę, żeby czyjś seksizm odebrał mi moje ideały. A przynajmniej spróbuję. Przynajmniej będę co jakiś czas podgryzać samozadowolenie tych, którzy wycierając sobie usta feminizmem uważają, że mają prawo odbierać kobietom głos. Bo to po prostu naturalne. Jeśli „nie zrozumieliśmy się”, to oczywiście to ja nie zrozumiałam i mam to sobie w ciszy przetrawić, a nie oponować, jak mnie nie proszą! Gdzie indziej pisałam o tym, że kobietom odbiera się głos za pomocą subtelnych środków ledwo zauważalnych i dla obserwatorów, i dla samych stosujących tego typu dyskryminację. Ale jak widać subtelność nie jest tutaj niezbędna: można też bardziej prosto. I to na lewicowej dyskusji dotyczącej partycypacji, gdzieżby indziej!

Nie, nie jest to tylko moje osobiste, jednostkowe doświadczenie – odpowiadam z góry tym, którzy zaczną mówić, że przecież nic takiego się nie stało i o co w ogóle taki raban? Takie rzeczy się przecież normalnie nie dzieją, to tylko wyjątek, który potwierdza regułę! Czy ktoś kiedyś słyszał podobne protesty innych kobiet?

Otóż dzieją się i to często, ale nie słychać o tym i nie widać tego po prostu dlatego, że zauważenie tego jest zbyt przykre. Nie będę tu opisywać w szczegółach, jak się czułam wyszedłszy stamtąd ze świadomością, że ludzie, których skądinąd szanuję, z którymi pod wieloma względami się zgadzam, potrafią mi tak po prostu odebrać głos. I że w takim razie nie mogę czuć się przynależna na równych prawach do grup walczących o sprawy dla mnie ważne. Walczących – o paradoksie! – właśnie o równość. Ale taką jakby nie dla mnie…

Może niektórzy potrafią sobie wyobrazić, jak się czuje człowiek w takiej sytuacji – mogę zapewnić, że miło nie jest. Serio. Dlatego gdy nam przerwą, lepiej tego po prostu nie zauważyć. Lepiej uznać, że to przecież nic ważnego, więc dokończę w kuluarach. I w ogóle to na pewno po prostu nie zrozumiałam, więc przepraszam. Nic się nie stało. W takich tłumaczeniach można dojść do wprawy, tym bardziej, że to wszystko takie naturalne: że nie rozumiem i inni o tym wiedzą lepiej i po prostu niech już nie zawracam im głowy. Ale jakby był z tym jakiś problem – coś tu mogłoby jednak uwierać – to prewencyjnie lepiej po prostu się nie odzywać. Słuchać. Tak jest naturalniej i bezpieczniej. Przypomnę, że byłam pierwszą kobietą, która zabrała głos w tej sesji, a niektórzy koledzy wypowiadali się po kilka razy.

I to właśnie takie – albo ciut bardziej subtelne – sytuacje sprawiają, że na lewicy jest tak mało kobiet. Ten blog będzie zatem dla tych wszystkich, które bały się powiedzieć, że im odebrano głos, albo w ogóle nie ośmieliły się go zabrać. Ale też dla tych, którzy nie mając w sumie złych intencji, pomimo to wpadają w „naturalne” mechanizmy dające im poczucie, że to oni wiedzą lepiej, kto czego nie zrozumiał i że mają prawo tak po prostu zakończyć dany temat.

Będzie głównie o seksizmie, ale także o innych uprzedzeniach – zwróćmy uwagę na ten chichocik towarzyszący jakże absurdalnej idei, że wiejskie tańce mogłyby zmienić świat. I będzie też o wszystkim innym, czego nie będę mogła tak po prostu zostawić.