W sukience i z wąsami
Patriotyzm jest ostatnio jednym z najbardziej kontrowersyjnych pojęć na lewicy. Jak należy go rozumieć, aby nie przerodził się w wykluczający i ujednolicający nacjonalizm? W lewicowych debatach dotyczących patriotyzmu często pojawia się troska o dobro wspólne, jak jednak je określi? Kontynuując podważanie opozycji, na których opiera się spór między dwiema wizjami lewicowości zarysowanymi w pierwszej części tekstu, sięgnijmy do Heglowskiego rozumienia państwa i patriotyzmu.
Państwo było dla filozofa realizacją w obiektywnym świecie logicznej figury sylogizmu, który rozumie on jako równowagę momentów jednostkowego, partykularnego oraz ogólnego, które nawzajem się konstytuują. Myśląc o jednostkowych przedmiotach postrzegamy je przez pryzmat ich szczegółowych i ogólnych określeń, ale pojęcia, za pomocą których opisujemy i klasyfikujemy rzeczy lub osoby, powstały przecież na podstawie obserwacji poszczególnych przypadków i doświadczenie wciąż może je modyfikować. Tak samo jak w logice wszystkie te poziomy są od siebie nawzajem zależne i nie można stwierdzić, że którykolwiek z nich jest bardziej podstawowy od innych (co było pierwsze: róża, kwiat czy roślina?), tak samo w państwie ważne są zarówno jednostki, rozmaite współtworzone przez nie grupy, ale też samo państwo rozumiane jako całość.
Na czym ma polegać równowaga między tymi poziomami? Z jednej strony, jednostki oraz mniejsze grupy muszą mieć możliwość współtworzenia całości. To, co uniwersalne, nie może pominąć żadnego punktu widzenia ani też zostać zawłaszczone przez żadną partykularną perspektywę – bo wtedy nie będzie prawdziwie uniwersalne. Heglowskie pojęcie nie jest abstrakcją opartą na jakiejś wydestylowanej z jednostek istocie. Musi ono być konkretne, czyli obejmować je wszystkie w ich różnorodności. Z drugiej strony, partykularne punkty widzenia nie mogą rozsadzić całości, dlatego jednostki muszą w swoim postępowaniu i myśleniu kierować się całościową perspektywą dobra wspólnego, które jest syntezą wszystkich jednostkowych i partykularnych punktów widzenia. Dlatego w tak rozumianym państwie patriotyzm jest „zaufaniem, […] jest świadomością, że moje substancjalne i szczegółowe interesy zachowane są i zawarte w interesach i celach, jakie ma ktoś inny (tu jest tym państwo), kto pozostaje w pewnych stosunkach do mnie jako jednostki, dzięki czemu ten inny nie jest dla mnie bezpośrednio żadnym innym, a ja, jako świadomy tego, jestem wolny."[1]
Patriotyzm nie polega zatem na tym, żeby romantycznie oddawać życie za ojczyznę, ale na tym, by codziennie budować syntezę potrzeb i interesów wszystkich obywatelek i obywateli, na której oparte jest państwo i dzięki której należy ono do wszystkich. Jeśli możemy mieć realny wpływ na decyzje państwowe, a nasze interesy są w nich uwzględniane, to państwo przestaje być czymś obcym, co nas ogranicza, lecz staje się sferą realizowania naszej wolności. A według Hegla prawdziwa wolność nie może być wyłącznie negatywną wolnością od ograniczeń – jej koniecznym elementem jest pozytywna możliwość kształtowania swojego otoczenia. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że w kapitalistycznym świecie silni gracze mogą tak zdefiniować sytuację, aby odebrać innym wszelkie możliwości godnego życia nie stosując przy tym żadnej bezpośredniej przemocy i niczego nikomu „nie zabraniając”. Wolność musi zatem pociągać za sobą możliwość wpływania na innych, ale oznacza to oczywiście, że inni ze swej strony mogą też wpływać na mnie. Wolność jednostek nie jest zatem kwestią wyrwania ich z ograniczających więzów rozmaitych przynależności, ale przekształcania owych wspólnot w rozumiane po Heglowsku konkretne uniwersalia, bo tylko uwzględniająca naszą perspektywę przynależność może nam dać możliwość kształtowania naszego otoczenia.
Budowanie syntezy poglądów i interesów nie jest oczywiście łatwe, ponieważ odmienne perspektywy z pewnością będą wchodzić ze sobą w konflikt. Ale omówiona w pierwszej części tekstu zasada, że dominacja czyni pana niewolnikiem, dostarcza dobrej motywacji, aby szukać rozwiązań opartych na wzajemnym uznaniu, bo próba wykorzystania uprzywilejowanej pozycji obróci się przeciwko nam, a na dłuższą metę równość opłaca się wszystkim.[2] Rozwiązywanie konfliktów społecznych w sposób oparty na równości i niedopuszczający do dominacji żadnej ze stron często wymaga przekroczenia odwiecznych, a zatem „normalnych”, hierarchii i sposobów postrzegania społecznego świata. Nietrudno przewidzieć, że rezygnacja z przywilejów będzie budziła opór, a ucieczka od poczucia winy wyzwolonego samym nazwaniem stosunków dominacji może prowadzić do mobilizacji w obronie status quo. Ale wzajemne uznanie nie polega bynajmniej na tym, aby pod żadnym pozorem nikomu nie było niemiło, bo zamykanie oczu na dyskryminację i nierówności z pewnością ich nie zlikwiduje.
Państwo, w którym wszelkie „szczegółowe interesy zachowane są i zawarte” w interesach całości, jest oczywiście ideałem, jednak takie określenie patriotyzmu diametralnie zmienia pole dyskursu – oraz stawianych sobie praktycznych celów – umożliwiając przekroczenie opozycji między jednostką a wspólnotą. Indywidualne swobody pozostają jak najbardziej istotnymi wartościami, ale dążenie do nich nie polega już na wyzwalaniu jednostki od wspólnoty, ale na takim konstruowaniu tej drugiej, aby odmienne punkty widzenia mogły zaistnieć na jej gruncie. Na trudnym przezwyciężaniu społecznych systemów dominacji.
W Heglowskiej filozofii ważne są jednak nie tylko jednostki oraz całość państwa – niezbędnym elementem sylogizmu jest także termin średni, któremu w logice świata społecznego odpowiadają rozmaite mniejsze wspólnoty. Pozwalają one jednostkom kształtować swoją tożsamość i to właśnie za ich pośrednictwem tworzone jest uniwersalne „my” będące podstawą państwa. Warunek zachowania równowagi między poziomami świata społecznego oznacza, że z jednej strony, wszystkie należące do owych wspólnot jednostki muszą mieć wpływ na ich współtworzenie, z drugiej zaś, że żadna z tych grup nie może sobie rościć pretensji do uniwersalności, nie może zawłaszczyć całego państwa.
Lokalność jest jak najbardziej mile widziana w lewicowym dyskursie, inaczej jednak jest z narodem. Argumentuje się, że oparty na biologicznej wspólnocie krwi z konieczności musi być wykluczający i ujednolicający. Jednak co najmniej od czasu książki Benedicta Andersona "Wspólnoty wyobrażone" wiadomo, że źródłem narodowej wspólnoty nie jest biologia, ale raczej to, co nazwalibyśmy dzisiaj dyskursem. Dlatego wykazywanie, że na przykład polskie rozumienie narodu jest patriarchalne oraz wykluczające dla osób o innym etnicznie pochodzeniu – co czyniło wiele osób krytykujących plakat tegorocznej manify – jak najbardziej ma sens. Ale wnioskiem nie powinno być stwierdzenie, że trzeba całkowicie zrezygnować z pojęcia narodu, ale że trzeba je przekształcić, tak aby uwzględniało wszelkie możliwe rozumienia polskości. Bo na przykład próba „oczyszczenia” jej z tego, co żydowskie, litewskie albo też homoseksualne bardzo by ją zubożyła… [3]
Nie to jest zatem ważne, czy dana wspólnota ma źródło w biologii, ale to, jak jest konstruowana – zwróćmy uwagę, że grupowa tożsamość kobiet czy osób nieheteroseksualnych również ma biologiczne podłoże. I tutaj również, dokładnie tak samo jak w przypadku narodu, konieczna jest „praca w dyskursie”, aby na przykład feminizm nie pomijał perspektywy czarnych kobiet, a homoseksualna tożsamość nie została zawłaszczona przez dobrze sytuowanych mieszkańców miast.
Jako alternatywę dla identyfikacji narodowych przedstawia się czasami takie byty jak Unia Europejska kojarzone z niewykluczającą nikogo różnorodnością. Czy jednak aby na pewno za ucieleśnienie tych wartości można uznać strukturę, której granic broni ogromna policyjno-urzędnicza machina wznosząca nieprzebyte mury wokół naszej przytulnej enklawy dostatku? Jak wiadomo, ma ona na koncie liczne ofiary śmiertelne – być może nawet więcej niż współczesne nacjonalizmy.
Identyfikacja narodowa nie jest zatem sama w sobie bardziej wykluczająca czy zbrodnicza niż inne płaszczyzny konstruowania współczesnych tożsamości, ani też nie jest jedyną mającą biologiczne podłoże. Wszystkie z nich mogą być definiowane w sposób po Heglowsku konkretny (czyli uwzględniający wszelkie możliwe perspektywy), albo też abstrakcyjny: gdy zamiast wielorakości konkretu całość zacznie być reprezentowana przez jakąś – z konieczności wybiórczą, więc też wykluczającą – istotę.
Pryncypialne potępienie identyfikacji narodowej – a nie jedynie krytykowanie pewnych jej form – zaburza równowagę pomiędzy poziomem jednostkowym, partykularnym oraz uniwersalnym. Broniąc jednostki przed wspólnotą, albo wspólnoty przed jednostką wpadamy w błędne koło, w którym koniec końców nie mamy ani jednostek, ani wspólnot, a różnego rodzaju partykularyzmy walczą o status uniwersalności. Na dwóch – pozornie skrajnie odległych – przykładach zobaczmy, jak mechanizm ten funkcjonuje w praktyce.
Agata Bielik-Robson uważa[4], że do zbudowania niezależnej podmiotowości jednostkom potrzebne jest traumatyczne wytrącenie z ich tradycyjnych wspólnot. Zdaniem autorki, rolę tę świetnie odgrywa kapitalizm, zwłaszcza w wersji doprawionej liberalno-demokratycznym mesjanizmem wyzwalającym „odrzucone kamienie”, czyli jednostki należące do grup dyskryminowanych, z ucisku „magicznych wspólnot” opartych na identyfikacjach religijnych lub narodowych. W procesie tworzenia wolnych indywiduów należy „wytrącić każdą jednostkę z jej pseudonaturalnej niszy, rozbić fałszywe społeczne całości, podważyć wszystkie lokalne tradycje – i zastąpić je jedną, uniwersalną kulturą, która nadpisze się na wszystkim, co lokalne i poszczególne, głęboko je przetrawiając.” Tą uniwersalną kulturą jest oczywiście zachodnia liberalna „wielka narracja”.
Jednak założenie o wyzwalającej mocy kapitalizmu budzi poważne wątpliwości. Gdzie indziej wykazywałam[5], że wolność i możliwość samorozwoju jest jedynie atrakcyjnym opakowaniem, które ukrywa zniewolenie wycenionych jednostek. Zresztą sama Agata Bielik-Robson w innym felietonie[6] ubolewa nad tym, jak to Margaret Thatcher „zdołała przez dwadzieścia lat swoich rządów zamienić Anglię w mechaniczną krainę quasi-ludzkich automatów”, dla których życie jest „jak otwarta księga buchalteryjna, w której skrupulatnie zapisujemy zyski i straty”. Wydaje się więc, że negująca istnienie społeczeństwa Żelazna Dama niespecjalnie przysłużyła się jednostkom, które tak chciała wyzwolić z ucisku nadopiekuńczego państwa.
I nic dziwnego, bo zgodnie z Heglowską koncepcją państwa jako sylogistycznej równowagi tego, co jednostkowe, partykularne i ogólne, to po prostu nie mogło się udać. Pozbawione oparcia w partykularności, traumatycznie wyrwane ze swoich wspólnot jednostki tracą poczucie bezpieczeństwa, jakie daje przynależność i w ten sposób stają się bezbronne wobec ogólności. Jak wiadomo, indywidualistyczni prekariusze nie obronią się przed kapitalistycznym wyzyskiem. Owszem, odpowie za Marksem Agata Bielik-Robson, ale kapitalizm wytwarza klasy, które dają jednostkom przynależność i oparcie w walce z wyzyskiem nie pochłaniając przy tym ich tożsamości tak jak naturalne, „magiczne” wspólnoty.
Czy jednak założenie, że przynależność klasowa jest mniej „magiczna” i ujednolicająca niż narodowa lub religijna, nie jest samo w sobie magiczne? Klasa nie jest przecież czystą kwestią interesów, ale – dokładnie tak samo jak inne przynależności – ma także kulturowy, wyobrażony komponent, którego kształtowaniem zajmowała się na przykład sztuka socrealistyczna. Skonstruowanie tożsamości „mas pracujących” nie jest trywialnym zadaniem i to właśnie różnica kulturowego zaplecza sprawiała, że identyfikacja inteligencji z robotnikami lub chłopami zwykle była w jakimś stopniu problematyczna, nawet gdy ich interesy ekonomiczne były zbieżne. Tak jak wykazywałam wyżej, ważne jest nie to, czy dana wspólnota oparta jest na biologii czy na interesach, ale jak jest konstruowana, na ile całościowo obejmuje różnorodne perspektywy tworzących ją jednostek. A historia pokazuje wyraźnie: klasy mogą być tak samo ujednolicające i niszczące dla jednostek co narody, zaś eksterminacja wrogów klasowych równie bezwzględna jak tępienie zdrajców rasy.
I właśnie ucieczka od klasy jako pochłaniającej tożsamość jednostek leży u podstaw prawicowego nacjonalizmu, który przecież też chce bronić jednostek – przed totalitarnym molochem państwa, albo jeszcze gorszym molochem europejskim. Przed wstrętnym socjalizmem, który zabija w jednostkach samodzielność i inicjatywę stawiając na pierwszym miejscu kolektyw. Wykluczenie obcych też oczywiście dzieje się w imię obrony jednostek – ich prawa do samostanowienia, do tego, żeby własne państwo móc urządzić po swojemu, bez obcej ingerencji. Jak wiadomo, w przypadku wyzwalających się kolonii to właśnie nacjonalizm był ideologią motywującą do walki o wolność.
Zatem (rozumiana w pewien szczególny sposób) lewica broni jednostek przed magicznymi wspólnotami narodowymi i religijnymi zamiast nich proponując oparte na przynależności klasowej kolektywy oraz rozbudowane państwo opiekuńcze. To zaś z kolei wzbudza lęk prawicy, która widzi w tym ograniczenie wolności i samodzielności jednostek, zamiast tego proponując identyfikację narodową i religijną jako coś autentycznie naszego własnego. Zarysowaną w ten sposób analogię dopełnia zlokalizowanie źródła wolności w kapitalizmie przez obie te krucjaty w obronie wolności jednostek, bliźniaczo podobne pod względem struktury.
Podobieństwa są niepokojące, ale można by stwierdzić, że przecież fundamentalna różnica jest taka, że lewica nikogo nie wyklucza. Jej program jest autentycznie uniwersalny, w przeciwieństwie do prawicowego sekciarstwa. Czyżby? „Polska to nie jest jakiś zbiór wąsatych i wstecznych klocków, urodzonych przez podobne klocki, których obłędom trzeba się podporządkować, by zasłużyć na miano patrioty,” pisze Hanna Gill-Piątek[7]. Na moją uwagę w komentarzu, że mój znajomy ma wąsy i było mu nieco przykro, gdy na manifestacji antyfaszystowskiej wołali przez megafon, że jesteśmy kolorowi, a nie wąsaci, autorka odpowiedziała, że owszem, Edwin Bendyk też ma wąsy, więc z tym epitetem trzeba ostrożnie. Ale nie chodzi jej o same fizyczne wąsy, lecz o wąsaty stan ducha.
Zwróćmy uwagę, że łączenie pewnego „stanu ducha” z łatwo zauważalnym zewnętrznym atrybutem, który wcale nie musi być z tym stanem ducha powiązany, niebezpiecznie przypomina łączenie na przykład żydowskości ze skąpstwem lub kobiecości z niekontrolowaną emocjonalnością. O jaki stan ducha miałoby jednak chodzić? O faszyzujący nacjonalizm? Ale wąsy nie są przecież popularne wśród tzw. kiboli bądź członków grup nacjonalistycznych. Kluczową cechą wąsów jest to, że są niemodne. Kojarzą się z „wiochą”, albo też z „robolem” w średnim lub starszym wieku. Widzimy wąsy i już wiemy: zacofanie i zaścianek, ograniczone horyzonty, brak otwartości na inność. Któż inny mógłby coś takiego nosić? Zauważmy ponadto, że „wąsata klockowatość” jest w wypowiedzi Hanny Gill-Piątek własnością dziedziczną („klocki urodzone przez podobne klocki”), co tym bardziej potęguje skojarzenia z nacjonalistycznym wykluczeniem na podstawie krwi.
Nie, sprawy wcale nie poprawia fakt, że wąsy można zgolić, a genów nie da się zmienić. Wąsy przyklejone są przecież także do twarzy kibiców, którzy nigdy ich nie nosili. Dokładnie tak samo jak Żyd zawsze będzie skąpcem, bez względu na to, jak wielką hojność przejawiałby na co dzień. Tak funkcjonują stereotypy i okazuje się, że oświeceni modernizatorzy nie są wcale od nich wolni. Jak wykazywałam gdzie indziej[8], to właśnie wzajemne uprzedzenia są źródłem podziału na lewicę kulturową i ekonomiczną. Kulturowe wykluczenie klas ludowych sprawia, że uniwersalność modernizacyjnego, internacjonalistycznego projektu jest złudzeniem, a uzyskanie przepustki do elitarnego klubu „otwartych na inność” niemożliwe jest bez „zgolenia wąsów”, co pewnym grupom ludzi po prostu nie ma szans się udać.
W projekcie nacjonalistycznym naród pochłania państwo i w ten sposób partykularność udaje, że jest uniwersalnością nie dopuszczając do głosu innych punktów widzenia. Ale uniwersalność niewąsatych modernizatorów jest dokładnie tak samo fałszywa, bo niepełna i oparta na wykluczeniu. Chciałabym podkreślić, że moją intencją nie jest bagatelizowanie ksenofobicznej przemocy i całkowite zrównanie tych dwóch postaw, lecz jedynie ukazanie ich strukturalnego podobieństwa oraz tego, jak pozorna uniwersalność pewnych projektów lewicowych napędza prawicowe lęki i potrzebę „obrony” przed obcymi. To, że zostają oni napiętnowani jako „wąsate klocki” czy kibole i w ten sposób pozbawieni głosu, nie ulega bowiem wątpliwości. Natomiast omówiona w pierwszej części tekstu retoryka Polski jako braku, jako czegoś, co trzeba zdelegitymizować na świetlanej drodze ku nowoczesności, odbiera im resztki poczucia własnej wartości. Poczucia, że lewicowy projekt mógłby być także ich własny.
Próba zdominowania państwowego dyskursu i wykluczenia z niego tych „niecywilizowanych” doprowadza zatem do obrotu koła przemocy, którą w swej frustracji kierują oni niekoniecznie na liberalnych hegemonów dyskursu, ale po prostu na słabszych. Jakie jest zatem wyjście z klinczu dwóch partykularności udających uniwersalność? Żeby w rozmaitych wspólnotach było miejsce na to, co inne, jednostki muszą czuć się w nich bezpiecznie, muszą być autentycznie zakorzenione. Traumatyczne wytrącanie jednostek z tradycyjnych wspólnot, które zaleca Agata Bielik-Robson, prowadzi właśnie do tworzenia zamkniętych, ujednolicających zbiorowości, w których niemożliwa jest krytyka grupy przez jednostkę, niemożliwe jest włączanie w zbiorową autodefinicję mniejszościowych perspektyw. Straumatyzowane, pozbawione bezpiecznych przynależności jednostki nie zaryzykują wystąpienia z odmiennym punktem widzenia, który mógłby skutkować odrzuceniem, ani też nie pozwolą na to innym bojąc się, że naruszy to spoistość grupy i zagrozi jej istnieniu. Zatem, jak wykazywałam tutaj[9], a także w pierwszej części tego tekstu, to właśnie silne zakorzenienie w tradycji daje punkt podparcia konieczny do autentycznej modernizacji, jeśli chcemy, by jej wynikiem były wspólnoty otwarte, a nie sekciarskie szalupy ratunkowe dla „traumatycznie wytrąconych”.
Aby możliwe było konstruowanie wspólnot będących konkretnymi uniwersaliami, które obejmują wszelkie jednostkowe i partykularne punkty widzenia, jednostki muszą przede wszystkim czuć się w nich bezpiecznie. Można zrobić innym miejsce, jeśli mamy pewność, że w ten sposób nie utracimy naszego własnego, że pozwalając się wypowiedzieć innym sami zachowamy wpływ na wspólnotę. Ważna jest tutaj lewicowa idea partycypacji: poczucia sprawczości i odpowiedzialności za własne otoczenie. Ale konieczny jest także patriotyzm rozumiany jako troska o to, co nasze wspólne, dająca poczucie wartości i przynależności. „Brak” nie będzie gościnnie otwarty dla inności, gdyż z pewnością zaleje i zdominuje ona jego „konstytutywną i źródłową” pustkę. Jeśli z definicji nie mamy nic do zaproponowania innym, nie możemy wejść z nimi w dialog.
Heglowskie rozumienie patriotyzmu jako budowania syntezy odmiennych potrzeb i poglądów pozwala też na przełamanie dominującej wizji polityczności, której przykładem jest napisany przez Dawida Wildsteina egzaltowany „list do brata lewaka”[10] (czyli z całą pewnością nie do mnie). Otóż wspólne podważenie hegemonii PO pełnej pogardy dla posmoleńskiej żałoby prostego ludu miałoby skutkować tym, że koniec końców tak jak zwykle „wyciągniemy noże i ruszymy na barykady walczyć o nasze sprzeczne idee, że będziemy się nie znosili, pluli na siebie, wyzywali od najgorszych, że więcej się do siebie nie odezwiemy.” Takie są według redaktora Gazety Polskiej Codziennie powszednie igraszki lewicy z prawicą, wydaje się jednak, że większości społeczeństwa nie bawią tego typu sportowe potyczki. To właśnie takie rozumienie – i praktykowanie – polityki sprawia, że ludzie postrzegają ją jako jedno wielkie bagno, w którym w szeregu pseudowydarzeń to jeden pan, to drugi napluje innemu w talerz.
Jeśli natomiast przyjmiemy, że patriotyzm polega na tworzeniu jak najpełniejszej syntezy poglądów i interesów, to zadaniem politycznych sporów staje się po pierwsze wskazywanie, że pewne perspektywy zostały pominięte a pewne potrzeby niezaspokojone; po drugie zaś: wykazywanie, że pewne stanowiska nie mogą się znaleźć w całościowej syntezie, ponieważ oparte są na dominacji. Heglowski postulat ujęcia wszystkich punktów widzenia nie oznacza bowiem, że częścią owej syntezy ma się stać na przykład rasizm lub seksizm, bo taka synteza po prostu nie mogłaby być pełna: nie byłoby tam miejsca dla ludzi o innym kolorze skóry, a kobietom przypisano by jedynie podrzędne, podporządkowane role.
Czym innym jednak jest obnażanie i krytykowanie uprzedzeń, a czym innym naznaczanie pewnych grup jako z definicji zamkniętych na inność. Po pierwsze, ujednolica to złożone zbiorowości ludzkie odbierając jednostkom ich różnorodność. A przecież nie wszyscy kibice są narodowcami i nie wszyscy narodowcy hajlują i demolują miasta. Objęcie ich jedną, negatywnie naznaczającą etykietką znacznie zwiększa prawdopodobieństwo, że także ci mniej zaczadzeni ideologicznie dostosują się do skonstruowanej dla nich w ten sposób tożsamości pomnażając szeregi pełnokrwistych „faszystów”. Po drugie, naznaczenie uniemożliwia zapoznanie się z powodami przyjęcia przez dane osoby dyskryminującej ideologii, zbadanie społecznych przyczyn leżących u jej źródeł – i ich likwidację. Po trzecie, wskazanie „złych uprzedzonych” odwraca uwagę od uprzedzeń owych „oświeconych”, co jak wykazywałam gdzie indziej[11], jest jedną z przyczyn trwałości dyskryminacji. I wreszcie po czwarte: wykluczenie z dyskusji naznaczonych innych sprawia, że dla naszego własnego stanowiska nie może już być miejsca w obejmującej wszystkich obywateli syntezie.
Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach, a kwestie dotyczące demokratycznych debat, przezwyciężania systemów opartych na dominacji, czy choćby samego jej rozpoznawania w złudnych oparach „normalności” – to temat nie tylko na osobny artykuł, ale na niejedną książkę. Ale jeśli ujmiemy politykę jako sferę dogadywania się ludzi o odmiennych poglądach i interesach, a nie walkę stronnictw światła i ciemności, to przestaje ona być kwestią partyjnych bądź personalnych rozgrywek, a staje się tym, co żywotnie dotyczy nas wszystkich. Jak wykazywałam, zarówno lewica, jak i prawica, w gruncie rzeczy walczą o to samo: o wolność jednostek, ich prawo do samostanowienia oraz przynależności. Ich cele nie mogą jednak zostać osiągnięte, ponieważ proponowane przez nie uniwersalności są tak naprawdę walczącymi ze sobą partykularyzmami, które właśnie dlatego pochłaniają tożsamość jednostek, bo w walce nie może przecież być miejsca na krytykę i niuanse. Wolność jednostek możemy osiągnąć tylko wtedy, gdy wyjdziemy poza konfrontacyjną wizję polityki i zaczniemy budować coraz pełniejszą uniwersalność – państwo, które naprawdę należy do wszystkich.
Czy jednak da się pogodzić lewicowe i prawicowe rozumienia wolności, przynależności i samostanowienia? Oczywiście trudno udzielić definitywnej odpowiedzi – może ją co najwyżej przynieść (z pewnością niełatwa) praktyka, chociaż Hegel powiedziałby, że jest to dziejową koniecznością, bo w przeciwnym wypadku będziemy kręcić się w błędnym kole zwalczających się stronnictw. Jeśli chodzi o wolność, na pewno warto podkreślać, że jej istotnym składnikiem jest pozytywna możliwość kształtowania własnego losu. Wydaje się bowiem, że to właśnie rozumienie wolności wyłącznie jako negatywnej wolności od ograniczeń jest przyczyną prawicowej niechęci do państwa. Jeśli bowiem jest źle: nie mamy pracy, a jeśli już to za głodowe stawki, to dlatego, że ktoś musiał ograniczyć naszą wolność zarabiania. Kto taki? Tylko państwo aktywnie „odbiera” nam pieniądze w postaci podatków oraz znienawidzonego ZUS-u. Rolę wielkiego kapitału, który jedynie pośrednio niszczy ludziom możliwości godnego zarabiania, dużo trudniej zauważyć, a tym bardziej ująć jako ograniczanie wolności – zwłaszcza że wolność właśnie niesie on na sztandarach.
Z pewnością jednak już raz okazało się, że lewica i prawica walczą o to samo: podczas udanej kampanii przeciwko ACTA. Sam fakt, że ludzie, którzy ledwie dwa miesiące wcześniej mogli się spotkać tylko po przeciwnych stronach barykady, pokojowo razem manifestowali, był niezwykły. Ale na tym tle miało też miejsce parę dziwnych incydentów kradzieży. Na demonstracji przeciwko ACTA podczas otwarcia Stadionu Narodowego – nacjonaliści ukradli syndykalistom transparent z hasłem „Rząd na bruk, bruk na rząd”[12]. Potem był ukradziony Dzień Gniewu, jeszcze jeden skradziony transparent[13], skopiowana grafika[14], a parę miesięcy później – to już szczyt szczytów! – okazało się, że nacjonaliści organizują własny pochód pierwszomajowy. Wygląda więc na to, że idee lewicowe w pewien sposób mają jednak wzięcie – kradzieże transparentów interpretowałabym właśnie jako szczeniackie i może nie do końca uświadomione wyrażenie chęci, by je ponieść.
Spróbujmy zatem podzielić się – transparentami i stojącymi za nimi politycznymi programami. W tym celu konieczne jest przyjęcie idei państwa jako konkretnego uniwersum, w którym musi się znaleźć miejsce dla wszystkich. Wyklucza to wszelką dyskryminację oraz ekonomiczny wyzysk, ale walka z nimi nie może przyjąć formy naznaczania i odbierania głosu pewnym grupom ludzi. Zamiast kreowania się na siłę światła w walce z brudnym faszyzmem, trzeba zadbać o to, żeby nikt nie miał wątpliwości, że w państwie, w którym kobiety, osoby o innej seksualności czy etnicznym pochodzeniu będą miały równe prawa, wciąż pozostanie miejsce także dla osób przywiązanych do tradycji i religijnych, których styl życia znacznie odbiega od wielkomiejskiej „różnorodności” zamkniętej jednakowoż na to, co opatruje mianem zaścianka. Bo prawdziwy patriotyzm musi być zarówno w sukience, jak i z wąsami.
Przypisy:
[1] G. W. F. Hegel, Zasady filozofii prawa, przeł. A. Landman, PWN, Warszawa 1969, s. 250-1.
[2] Por. też R. Wilkinson, K. Pickett, Duch równości. Tam gdzie panuje równość, wszystkim żyje się lepiej, przeł. P. Listwan, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2011.
[3] LINK
[4] LINK
[5] LINK
[6] LINK
[7] LINK
[8] LINK
[9] LINK
[10] LINK
[11] LINK
[12] LINK
[13] LINK
[14] LINK
Małgorzata Anna Maciejewska