Przemieszczenie
2013-06-20 18:08:39
Z inicjatywy Gender Studies IBL PAN 12 czerwca odbyła się w Pałacu Staszica dyskusja o książce Aleksandry Domańskiej Ulica cioci Oli - biografii żydowskiej komunistki Beli Frisz/Heleny Kozłowskiej. Ale przedtem odbyła się dyskusja na fejsbukowej stronie tego wydarzenia. Dwie osoby wystąpiły tam jako reprezentanci Żydów i rodzin żydowskich, by obficie i niewybrednie skrytykować zaproszenie na spotkanie. Za to, że było w nim napisane: "Krewni należący do partii komunistycznej przed wojną i/lub po jej zakończeniu to współcześnie jeszcze większe tabu niż krewni służący w czasie wojny w oddziałach Wehrmachtu. Pamięć o nich jest w rodzinnych biografiach zatarta, ich istnienie przemilczane, a jeśli się o nich wspomina, to ze wstydem, strachem, niechętnie". Krytykujący pisali, że to "piramidalna bzdura" oraz "idiotyzm" z tym tabu, żadne rodzinne tabu komunistów nie obejmuje, gdyż w rodzinach obu fejsbukowych dyskutantów komunistyczna przeszłość krewnych nie stanowiła problemu. A jeśli w ich rodzinach nie stanowiła, to nigdzie nie stanowiła, bo obaj panowie posługiwali się formułą "my" (nie "my dwaj", lecz "my Żydzi, w dodatku z komunistycznych rodzin").

Zastanawia mnie, kto do tego "my" należy - bo z pewnością już nie ci, których rodzice, dziadkowie, siostry czy ciocie ukrywali fakt swojego komunistycznego zaangażowania. Na przykład z lęku przed napiętnowaniem całej rodziny jako "żydokomuny". Nie należy do niego sama Aleksandra Domańska, które w swojej książce opisuje, że o żydowskości babcia powiedziała wnuczce niejako "na osobności", gdy ta ostatnia miała 14 lat. Nie należą do niego także bohaterki i bohaterowie z filmu Żydokomuna, który zrobiłam, o czym poinformował jeden z fejsbukowych dyskutantów: "już podczas debaty na temat filmu Anny Zawadzkiej Żydokomuna odniosłem wrażenie, że nasz (tj. 'rodzinny') głos jest uczestnikom tejże debaty i twórcom filmu zupełnie niepotrzebny, wręcz stanowi jakąś zawalidrogę, a obecność w tejże dyskusji - jest wręcz niepożądana". Drugi dyskutant wtórował: "przecież wy i tak wiecie lepiej od nas jak to było w naszych rodzinach".

Zatem do owego "naszego (t.j. rodzinnego)" głosu głosy Żydówek i Żydów (lub osób żydowskością pietnowanych wbrew własnej identyfikacji) o innym doświadczeniu rodzinnym nie mają wstępu. "Oni" nie reprezentują żydowskiego doświadczenia, ale "my" już tak. "My" może służyć jako narzędzie wykluczania równie dobrze co "oni".

Bo kto ma prawo reprezentować? Kto czuje się w mocy, by posługiwać się kategorią "my" i tym samym zakreslać pole wspólnoty, decydować, jakie biografie i jakie identyfikacje są w tej wspólnocie mile widziane, a jakie oznaczają obcość? Czy jeśli od dziś ja zacznę posługiwać się kategorią "my Żydzi" i stworzę ją na wzór i podobieństwo mojego doświadczenia - biograficznego, genderowego, klasowego - oraz na wzór mojej autooidentyfikacji, to definicja żydowskości ulegnie zmianie? A jeśli nie ulegnie to jakich warunków nie spełniłam, by jednak ulec mogła?

Wszystko to głęboko mnie fascynuje, ale nie o tym miało być. Podobnie jak nie o tym okazało się IBL-owskie spotkanie. Na fejsbuku, owszem, panowie rozpisali się w kilkudziesięciu komenatarzach o tym, że w Polsce żydowscy komuniści to nie żaden problem, a organizatorki robią z igły widły. Ale real uparcie swoje. Bo w realu na dyskusję przyszło około 30 mężczyzn i kilka kobiet ze skrajnie prawicowych bojówek, by uczestniczki dyskusji zastraszyć. Ukarać za to, że śmią dyskutować o komunistce porzucając ton potępienia dla "największej zbrodni, jaka kiedykolwiek miała miejsce na ziemi" (cytuję z pamięci wypowiedzi bojówkarzy, którzy zabrali głos w dyskusji) na rzecz naukowej analizy. W realu dyskutowałyśmy pod bacznym okiem stojących pod ścianą młodzieńców w bojówkach, glanach, w koszulkach z krzyżami celtyckimi i logo zespołu "Pogoń Lwów" oraz pod bacznym okiem ich demonstracyjnie trzymanych kamer. W realu wychodziłyśmy z dyskusji grupą w obawie, że zostaniemy pobite po opuszczeniu budynku. Ale panowie z fejsbuka tego nie wiedzą, bo panowie z fejsbuka nie przyszli. Nie mieli więc okazji obudzić się w polskiej rzeczywistości.

Kilka dni później, bo 15 czerwca ruszyła spod Sejmu Parada Równości. Kilka osób przygotowało na nią transparent "Kapitalizm? Róż głową". Nie namaszerowali się z nim jednak długo, bo już na Placu Trzech Krzyży organizatorzy Parady kazali im transparent zwinąć. Teraz, natychmiast, już i od razu. A że zrobili to dokładnie na wysokości kontrdemonstracji ONR, zmusili tym samym osoby od nieprawomyślnego baneru do wyjścia z Parady w najbardziej niebezpiecznym dla "pedałów i lezb" miejscu. Tak, by dołączyli do chłopców trzymających transparenty "Zakaz pedałowania", "Chcemy męszczyzn, a nie cioty" oraz "Raz sierpem, raz młotem różową hołotę". Dla organizatorek/ów Parady róż na transparencie jej uczestniczek/ków okazał się zanadto czerwony. Być może organizatorzy/ki Parady nie wiedzą, że dla "lewaków" ONR zamienia w swoim haśle róż na czerwień. Nie wiedzą, bo nie bywają.

Powód? Wewnętrzne zasady organizatorek/ów, że banery powyżej 2 metrów trzeba zgłaszać przed przemarszem. Powód takiej wewnętrznej zasady? Wystosowałam oficjalnego maila z pytaniem o niego, ale formularz do korespondencji z organizator(k)ami PR nie działa ("Niestety nie udało się wysłać maila. Skontaktuj się z nami inną drogą"), a żaden adres mailowy na stronie PR nie figuruje.

Relacje między antysemityzmem i antykomunizmem? A skąd! Kłopotem jest szukanie (i znajdowanie) wyssanych z palca ocenzurowań, tabu i przemilczeń. Relacje między homofobią a kapitalizmem? A skąd! Kłopotem jest krytyka kapitalizmu wewnątrz ruchu LGBTQ.

Alienacja? A skąd! Po prostu rzeczywistość sobie, a "my" sobie.

poprzedninastępny komentarze