Kalendarzyk
2012-11-28 15:16:10
Tydzień temu idę do TVP2 gadać o "Pokłosiu". Pracownik planu, którego zadaniem było pokazać mi, gdzie mogę napić się herbaty, a gdzie zostawić kurtkę, zamiast swojego imienia i nazwiska w odpowiedzi na moje i moją wyciągniętą prawicę, rzecze do mnie na przywitanie:
- Ładna dziewczyna.
Taki typowy tekst do osoby, która przychodzi w roli eksperta. Kiedy przychodzi do programu na przykład Andrzej Rychard albo Jerzy Buzek, ten pan na pewno mówi do nich: "Ładny chłopak".

Po programie inna osoba, acz też osoba o doświadczeniu bycia mężczyzną, i chyba dobrze z tym doświadczeniem zintegrowana, chce mi zrobić zdjęcie. "Do dokumentacji programu".
- A cień uśmiechu chociaż? Bardzo proszę się uśmiechnąć!
- Jak pan robi zdjęcia mężczyznom to też im pan mówi, żeby się uśmiechali?
- Nie. A jeśli już chcą, to żeby złośliwie.

Przed programem pani, która do mnie dzwoni, błaga, żebym przyszła ("bo jest pani dwudziestą osobą, co mi odmawia, ostatnią na liście propozycji"), umawia mnie i wszystko objaśnia, na koniec pyta:
- A co pani wlaściwie ma wspólnego z tematem?
Mówię, co mam wspólnego, ale jako że nie wymieniłam ani jednego słowa na "ż", nie jest zadowolona.
- Ale co pani ma wspólnego z relacjami polsko-żydowskimi?
- No już mówiłam. Badaniem antysemityzmu się zajmuję.
- Ale żeby w nazwie było coś wspólnego z Żydami.
- Film "Żydokomuna" zrobiłam.
- O, świetnie. Tak podpiszemy.
- Nie! Ja nie jestem ani reżyserką, ani filmoznawczynią.
A poza tym "Pokłosie" nie jest w ogóle o "relacjach polsko-żydowskich", tylko o relacjach polsko-polskich, ale to zamierzałam powiedzieć w programie zamiast zawracać tym głowę nieco przepracowanej już pani.
- To jak mam panią podpisać?
- Socjolożka.
- Dobrze, socjolog.
- Socjolożka.

Po programie dostaję maila od kolegi:
- Podpisali cię: autorka filmu "Żydokomuna".

Następnego dnia zaproszono mnie do radia, by gadać o tym samym. Uprzedzono, że będzie Alina Cała, a program prowadzi Daniel Passent. Rewelacja - myślę. Na miejscu się okazało, że nie uprzedzono o jeszcze jednym gościu: księdzu z redakcji miesięcznika "Więź". Ksiądz zajął sobą połowę audycji. Co prawda w studiu przebywały osoby cztery, ale dwie z nich to były kobiety. Więc sami rozumiecie, że zajął adekwatnie.

Dwa dni później dzwonią z radiowej Czwórki. Ki czort! - myślę. Skąd taki wysyp? Dotąd ani ja do mediów, ani media do mnie. "Trafiłaś do kalendarzyka" - mówi mi koleżanka. Ale nie. Czwórkę nasłała na mnie znajoma z naszej feministycznej sekty rytualnych pożeraczek marynowanych płodów. Czwórka chce, żeby rozmawiać o tym, czy młodzi ludzie identyfikują się z feminizmem. Ale na miejscu się okazuje, że temat jakby szerszy, bo prowadzący program zaczyna od: "Czym dla pań jest feminizm? I czy walka o żeńskie końcówki go nie kompromituje? Czy minister nie ma nic lepszego do roboty niż zajmować się jakąś, pożal się Boże, budowlanką?". Potem Ew Kalet, psycholog międzykulturowy także goszczący w programie, wyzywa mnie od terrorystek feministycznych, histeryczek, osób chodzących z kijem w dupie, nadętych balonów uprawiających językową przemoc i stu procent wcielonego stereotypu (same cytaty z Ewa Kaleta). Wiwat psychologia międzykulturowa!

Audycja doczekała się komentarza ze strony publicysty Krytyki Politycznej. Publicysta ów ujął się za feministkami, ale nadzwyczaj zadziwiająco, bo swój felieton napisał tak, jakby mnie w tym programie w ogóle nie było, a jedynie Ew Kalet i pan redaktor. Krytyka Polityczna słynie z symbolicznego wymazywania całej lewicy i feminizmu, które nie są pod jej skrzydłami. Czego nie udało się zagarnąć, to przemilczamy, nie promujemy, udajemy, że tego nie ma - strategia stara jak świat. Tym bardziej skuteczna, im bardziej lewica podporządkowuje się zasadzie, że o tym, co "istnieje", decydują media. Ale ten felieton to prawdziwa perełka: w geście obrony feminizmu felietonista wymienił konserwatystkę i prawicowego polityka, a wymazał do zera feministkę. Czapki z głów.

Gdzieś pomiędzy "ładną dziewczyną" a "kijem w dupie" zespuł mi się komputer. W ciągu dwóch około 10-minutowych rozmów z informatykiem, który mi go naprawiał, zdążyłam usłyszeć, że:
- Myślę jak kobieta.
To w reakcji na moje pytanie, czemu plików muzycznych nie da się przenieść nie za pomocą kopiowania całej "biblioteki iTunes", skoro ta się popsuła, tylko jako zwykłych danych. Jako kobieta tak właśnie uczyniłam. Mój komputer widocznie też jest kobietą, bo mi na to pozwolił, a panu informatykowi podobno nie.
- Chłopa sobie nie znajdę.
To w odpowiedzi na moją prośbę, żeby przeniósł mi na nowy dysk dotychczasowy program pocztowy. Chodziło mu o to, że strasznie jestem sztywna w przyzwyczajeniach.
- Socjolog? Kto to w ogóle jest socjolog? Jakimiś bzdurami się zajmuje. Po co to komu, niepotrzebne bajdurzenia, brednie.
To w reakcji na moją odpowiedź, że socjolożką jestem, gdy zapytał, gdzie pracuje.
- W Polsce ludzie nie mają szacunku do swoich wyżej urodzonych. Nie to co w Niemczech, gdzie ludzie arystokratów do dziś szanują, bez względu na to, czy byli dobrzy, czy źli. Ale panami byli i to trzeba szanować. A w Polsce to PRL zabił do wyżej urodzonych szacunek. Tak jak przez 10 lat po wojnie zabijał tych, co walczyli o polską wolność. Dopiero teraz ich doceniono.
To w reakcji na moje słowa, że nazwisko "Czartoryska" nie robi na mnie powalającego wrażenia, nawet wypowiadane kilkakrotnie.

Wczoraj dzwoni pani z TVP Kultura, czy przyjdę porozmawiać o programach kulinarnych, bo potrzebują feministycznego punktu widzenia. I nim zdążę zapytać, co ma piernik do wiatraka, pani szczegółowo mnie instruuje, jakiej wypowiedzi i jakiego poglądu z moich ust autorzy programu się spodziewają. Gdybym ją poprosiła o gotowe zdania spisane na kartce, na pewno by nie odmówiła. Odmówiłam ja. Chyba faktycznie trafiłam do kalendarzyka. Czekam na telefon, bym skomentowała nowy kolor kredki do oczu firmy "La Bella". Z feministycznego punktu widzenia. Albo w kontekście "relacji polsko-żydowskich".

- Nie jestem dziewczyną.
Tyle zdołałam odparować na tekst o "ładnej dziewczynie". I to po dłuższej pauzie, bo kompletnie zgłupiałam. Potem miałam na końcu języka, dlaczego tak mówię i co to znaczy, ale w ten język się ugryzłam. Bo spodobała mi się dwuznaczność tego wyznania. Autorowi "komplementu" chyba jednak niebardzo, bo zamilkł i odtąd trzymał się ode mnie z daleka.


A żeby była baba, to najpierw trzeba ją stworzyć.


poprzedninastępny komentarze