Często zdarza się, że moi czytelnicy opowiadają mi o Amerykanach, którzy ślepo popierają działania amerykańskiej polityki zagranicznej na świecie. I to niezależnie od przedstawianych im faktów, od siły prezentowanych argumentów czy od oczywistości kłamstw produkowanych przez administrację rządową. W przypadku braku jakichkolwiek argumentów w dyskusji, ich ostateczną linią obrony jest stwierdzenie, że to dobrze, że Stany Zjednoczone sprawują władzę nad światem i pilnują na nim porządku, lepiej, że to my niż gdyby miał to robić ktoś inny. Do tego szczególnego grona zaliczają się ludzie, którzy wciąż są przekonani o bezpośrednim związku Iraku z wydarzeniami z 11 września, o bliskiej współpracy Saddama Huseeina z Al-Kaidą, a wreszcie o tym, że w Iraku, po inwazji na ten kraj w 2003 roku, znaleziono broń masowego rażenia.
Moja rada: zapomnijcie o tych ludziach. Będą oni wspierać największe okrucieństwa dokonywane przez rząd amerykański. Nawet uprowadzenie przez urzędników państwowych ich pierworodnego syna nie wzbudzi w nich sprzeciwu, pod warunkiem, że zostaną zapewnieni o zasadniczym znaczeniu tego czynu dla osiągnięcia sukcesu w walce z terroryzmem (komunizmem) Przewiduję, że stanowią oni nie więcej niż 15 procent całej populacji. Proponuję zatem skoncentrować się na pozostałej części społeczeństwa, gdyż daje to szansę na jakiś sukces.
Nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, w której dochodzi w Stanach Zjednoczonych do zakończonej sukcesem rewolucji zbrojnej (coś mi mówi, że nie bylibyśmy w stanie sprostać potędze i brutalności armii USA). Jedynym realnym sposobem na zatrzymanie tego imperialstycznego potwora jest pomnażanie szeregów opozycji, aż do chwili gdy osiągnie ona swoją masę krytyczną i... trudno przewidzieć dalszy obrót zdarzeń.
Mam tutaj na myśli oczwiście edukację. W swojej działalności pisarskiej oraz wystąpieniach publicznych staram się podkreślać te elementy, które stanowią podstawę dla zakorzenionych w metalności Amerykanów błędnych poglądów oraz uczuć i sentymentów stojących na drodze do znalezienia i zroumienia istoty rzeczy w otaczającym nas ze wszystkich stron zalewie bredni i kłamstw. Edukacja ta może również przyjmować formę demonstracji lub aktów społecznego nieposłuszeństwa, każda metoda jest dobra pod warunkiem, że pozwoli ona stopić skute lodem mózgi. Oto najważniejsze elementy prezentowanego przeze mnie poglądu:
(1) Amerykańska polityka zagraniczna nie wypływa z "dobrych chęci". To nie jest tak, że przywódcy Stanów Zjednoczonych kierując się jak nalepszymi i jak najszlachetniejszymi pobudkami, popełnili jakiś błąd lub coś przeoczyli. Coś, co przyczyniło się do wielkich cierpień innych ludzi - Irak najświeższym tego przykładem. Wręcz przeciwnie, w dążeniu do zaspokojenia swoich imperialnych celów, nie liczą się oni w najmniejszym nawet stopniu z mieszkańcami innych krajów, którzy stają się celem bombardowań i tortur. Dlatego nie wolno nam pozwolić na to, by wykorzystując ten typ rozumowania, udało się administracji w Waszyngtonie uciec od odpowiedzialności.
(2) Stany Zjednoczone nie przywiązują żadnej wagi do tego, co nazywa się "demokracją", i to niezależnie od tego jak często słowo to pojawia się w przemówieniach George’a W. W ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat Stany Zjednoczone dążyły do obalenia dziesiątków demokratycznie wybranych rządów, czasami odnoszono sukces, czasami nie. Przynajmniej tyle samo razy rządy amerykańskie ingerowały w przebieg wyborów w każdym zakątku świata. Można postawić pytanie: Co Bushewicy uznają za "demokrację"? Ostatnią rzeczą utożsamianą przez nich z tym pojęciem jest demokracja ekonomiczna polegająca na zmniejszaniu różnić w dochodach i w poziomie życia między zdesperowaną biedotą a bogaczami, którym i nadmiar nie wystarcza. Najważniejsze jest dla nich to, by narzucić krajom polityczne, finansowe i prawne mechanizmy, które uczynią je przyjaznymi dla napędzanej przez korporacje globalizacji.
(3) Motywem walczących z Ameryką terrorystów nie jest ich nienawiść czy zazdrość wobec amerykańskiej wolności, demokracji, dobrobytu, świeckości rządów czy wreszcie amerykańskiej kultury. Ich motywacją jest ogrom zła uczynionego ich krajom przez amerykańską politykę zagraniczną. Nie zależy to od rejonu świata. Od lat 50-tych do lat 80-tych ubiegłego wieku, amerykańskie placówki dyplomatyczne i wojskowe w Ameryce Łacińskiej stawały się celem licznych ataków terrorystycznych. Podobnie jak biura i przedstawicielstwa amerykańskich korporacji. Było to odpowiedzią na politykę prowadzoną wobec tych krajów przez administrację w Waszyngtonie. Amerykańskie bombardowania, inwazje, okupacja i stosowanie tortur w Iraku i w Afganistanie stały się doskonałą pożywką dla nowych zastępów nienawidzących Ameryki terrorystów, Będziemy o nich słyszeć jeszcze przez bardzo długi czas.
(4) Stany Zjednoczone nie walczą z całym światowym terroryzmem, a tylko z tą jego częścią, która nie jest sprzymierzeńcem imperium. Długa i godna najwyższego potępienia jest historia wspierania przez amerykańskie rządy terrorystów kubańskich (walczących z rządami Fidela Castro), którzy dokonywali również ataków na terytorium Stanów Zjednoczonych. Jeden z nich, Luis Posada Carriles, odpowiedzialny za wysadzenie w powietrze kubańskeigo samolotu z 73 osobami na pokładzie, wciąż jest chroniony przez administrację Busha, choć został złożony - przez Wenezuelę - wniosek o jego ekstradycję. Jest on jednym z setek terrorystów, którym Stany Zjednoczone przez całe lata udzielały schronienia i wsparcia. Waszyngton wspierał również terrorystów w Kosowie, Bośni, i w Iraku, włączając w to grupy mające silne związki z Al Kaidą, po to by osiągać cele polityczne dużo ważniejsze niż walka z terroryzmem.
(5) Irak nie stanowił żadnego zagrożenia dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Ze wszystkich kłamstw wymyślonych dla uzasadnienia inwazji na Irak to jest najbardziej fundamentalne, gdyż stanowi źródło dla wszystkich pozostałych. To właśnie jest uzasadnieniem dla ataku prewencyjnego, a więc dla czegoś, nazwanego przez Trybunał Wojskowy wojną agresywną. Przy braku takiego zagrożenia, nie ma żadnego znaczenia to, czy Irak posiadał broń masowego rażenia, czy wywiad dostarczył rzetelnych informacji o tym czy o tamtym, i czy Demokraci uwierzyli w te kłamstwa. Jedyne co się liczy to wpajane wszystkim przez przedstawicieli administracji przekonanie, że Irak stanowił bezpośrednie zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych, i że jego celem było zniszczenie Ameryki. Warto się nad tym przez chwilę zastanowić. Jakie mogłyby być powody, dla których Saddam Hussein chciałby zaatakować Stany Zjednoczone, poza być może dążeniem do zbiorowego samobójstwa całego narodu?
(6) Nigdy nie istniał Międzynarodowy Spisek Komunistyczny. Byli natomiast ludzie, którzy sprzeciwiali się wielu wspieranym przez Stany Zjednoczone rządom i dyktaturom, protestując przeciwko urągającym godności ludzkiej warunkom życia.
(7) Konserwatyści, zwłaszcza ich odmiana "neo-" (znajdujący się na prawym skraju politycznego spektrum) oraz demokraci (odchyleni nieco na lewo od centrum) nie są w żadnym razie dla siebie przeciwieństwem. Dlatego właśnie program telewizyjny poświęcony polityce zagranicznej, w którym prezentowane są tylko te dwa poglądy nie spełnia warunku równowagi, do tego konieczne jest dopuszczenie do dyskusji przedstawiciela radykalnej lewicy lub postępowca. Poglądy amerykańskich liberałów w sprawach polityki zagranicznej są zwykle bardzo bliskie postawie konserwatystów. Dlatego ta prezentowana często w mediach "równowaga" czyni więcej szkody niż pożytku, wspierając cele i działania imperium.
Co daje szczęście
Znany konserwatywny publicysta George Will wysmażył niedawo artykuł, w którym zachwycał się on wynikami sondażu wskazującymi na to, że odsetek osób o poglądach konserwatywnych uważających się za bardzo szczęśliwych jest wyższy niż w przypadku osób o poglądach liberalnych czy umiarkowanych. Według tego sondażu 34 procent Amerykanów uważa się za bardzo szczęśliwych: mówi tak o sobie 28 procent respondentów o poglądach liberalnych i 31 procent respondentów o pogladach umiarkowanych. Natomiast wsród zwolenników Partii Republikańskiej aż 47 respondentów określiło się jako bardzo zadowolonych. Will uzasadnił taki wynik sondażu tym, że konserwatyści są większymi pesymistami niż liberałowie oraz że rzadziej ogarnia ich depresja i zniechęcenie. Tych z was, którzy nie dostrzegają związku między pesymizmem a poczuciem zadowlenia, odsyłam do artykułu Willa [1]. Nie jest on wprawdzie specjalnie odkrywczy: jego głównym przesłaniem jest krytyka państwa socjalnego oraz nadmiernego wpływ rządu na cudowne działanie sterowanej przez opatrzność niewidzialnej ręki wolnego rynku. "Konserwatywni pesymiści nie pokładają swoich nadziei w księciu z bajki - w rządzie - dla nich szczęściem jest możliwość polegania na sobie samych, i to w jak największym stopniu", pisze Will.
Moim zdaniem jednym z najważniejszych powodów, dla których współczynnik zadowolonych konserwatystów jest tak wysoki, jest ograniczenie swoich trosk do siebie i wąskiego kręgu najbliższych. George Will nie dopuszcza do siebie myśli, że niezbyt przecież wesoła sytuacja mieszkańców świata ma, lub przynajmniej powinna mieć, wpływ na stopień zadowolenia konserwatystów. Jeżeli mój poziom zadowolenia mierzony byłby wyłącznie moimi warunkami życia - pracą, stosunkami międzyludzkimi, zdrowiem, sytuacją materialną -mógłbym, bez najmniejszego zawahania, powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwy. Jestem jednak obdarzony, nie wiem sam czy to przekleństwo czy błogosławieństwo, dużą wrażliwością społeczną, co ma - niestety - negatywny wpływ na moje dobre samopoczucie. Czytając o licznych codziennych dramatach w porannej gazecie - o okrucieństwie ludzi, natury i losu - jestem zmrożony desperacją i wściekłością. Najtrudniej jest mi pogodzić się z tym, że to rząd mojego kraju, bezpośrednio i pośrednio, jest odpowiedzialny za tragedie dokonujące się na świecie, częstokroć przewyższające wszelkie wyobrażenie. Nigdy, w czasie mojej młodości, nie pomyślałbym, że dożyję dnia, w którym doznam takiego uczucia. Jednak gdybym był konserwatystą, byłoby dla mnie powodem do wielkiej radości i szczęścia, poczucie, że ofiarami działań mojego rządu są głównie "źli faceci", oraz że mój rząd nie ustaje w wysiłkach by - choćby i przy użyciu radykalnych i brutalnych środków - dobrodziejstwo demokracji, wolności i innych wspaniałości poznał najdalszy zakątek świata. Zwłaszcza wówczas, gdyby w wyniku tych działań pęczniał mój portfel.
Kuba - worek treningowy
Mieszczący się w Nowym Jorku Komitet Ochrony Dziennikarzy [2] określa się jako "niezależna organizacja społeczna, której celem jest obrona wolności słowa we wszystkich krajach świata". W grudniu ubiegłego roku Komitet ten opublikował raport, w którym stwierdzono, że "w 2005 roku najwięcej dziennikarzy więzionych było przez rządy Chin, Kuby, Erytrei i Etiopii".
Siódmego stycznia wysłałem im następujący email [3]:
"Moi Drodzy,
Mam pytanie dotyczące sporządzonego przez was raportu na temat więzionych dziennikarzy, za których uznajecie osoby wtrącone do więzienia za ich działalność dziennikarską. Oznacza to wprost, że zostali oni uwięzieni tylko i wyłącznie za to co napisali. Według waszego raportu, na Kubie więzionych jest 24 dziennikarzy. Mam wątpliwości, czy powyższe kryterium ma zastosowanie do przypadku Kuby. W moim przekonaniu, uwięzienie tych 24 osób nie ma nic wspólnego z ich działalnością dziennikarską czy dysydencką, są oni bowiem oskarżeni o bardzo bliskie kontakty polityczne i finansowe z wysokimi przedstawicielami amerykańskiej administracji.
Stany Zjednoczone są dla Kuby tym, czym dla Waszyngtonu jest Al Kaida, z tą różnicą, że są one leżącą dużo bliżej potęgą. W czasie rewolucji kubańskiej, Stany Zjednoczone oraz przeciwni Castro ucieknierzy kubańscy, wyrządzili państwu kubańskiemu dużo większe szkody niż te, do których doszło w Waszyngtonie i Nowym Jorku 11 września 2001 roku. W 1999 roku Kuba złożyła w sądzie pozew, domagając się od Stanów Zjednoczonych ponad 180 miliardów dolarów jako zadośćuczynienia ofiarom czterdziestu lat amerykańskiej agresji przeciwko Kubie. Oskarżono w nim Waszyngton o odpowiedzialność za śmierć 3478 Kubańczyków i spowodowanie ran czy okaleczenie kolejnych 2099 osób.
Czy Stany Zjednoczone patrzyłyby spokojnym wzrokiem gdyby Al Kaida sponsorowała grupy Amerykanów i gdyby dochodziło do spotkań z liderami tej organizacji na terytorium Stanów Zjednoczonych? Czy miało by jakiekolwiek znaczenie to, że ci Amerykanie byliby dziennikarzami? W ciągu ostatnich kilku lat rząd amerykański wtrącił do więzień tysiące ludzi, oskarżając ich o powiązania z Al Kaidą, posługując się przy tym dowodami, których ilość i jakość nie znajduje porównania z posiadanymi przez Kubę dowodami współpracy więzionych przez ten kraj osób ze Stanami Zjednoczonymi.
Co więcej, większość z tych uwięzionych Kubańczyków ma niewiele wspólnego z dziennikarstwem. Jedynymi ich publikacjami są artykuły zamieszczane na stronach internetowych utrzymywanych przez agencje rządu amerykańskiego".
Wobec braku odpowiedzi, 10 lutego wysłałem kolejny email będący kopią mojego styczniowego listu. Do tej pory nie otrzymałem odpowiedzi. W Stanach Zjednoczonych nie ma najmniejszej potrzeby tłumaczenia się z ataków wymierzonych w Kubę. Po prostu się je przeprowadza, a gdy - jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności - wywoła to pytania czy protesty jakichś dziwaków, pozostawia się je bez odpowiedzi. Kogo to w końcu obchodzi? Można również postawić w tym kontekście pytanie, czy spośród dwóch milionów ludzi przetrzymywanych w amerykańskich więzieniach, nie znajdzie się kilkuset takich, którzy w tym czy innym momencie swojego życia trudnili się dziennikarstwem.
11 września 2001
Wielu moich czytelników pytało mnie, dlaczego nie odnoszę się w swoich raportach do wydarzeń, do których doszło tego tragicznego dnia. Odpowiadam im, że nie chcę wplątywać się w tą złożoną, pełną kontrowersji i budzącą silne emocje sprawę, będąc pozbawionym rzetelnej informacji.
Większość z tych pytających jest przekonana, że ataki z 11 września zostały zaplanowane i przeprowadzone przez przedstawicieli rządu amerykańskiego. Moim zdaniem jest to pogląd niesłuszny. Nie oznacza to bynajmniej, że imperialna mafia nie ponosi moralnej odpowiedzialności za te wydarzenia. Myślę po prostu, że ogromna złożoność tego przedsięwzięcia praktycznie uniemożliwia odcięcie się od ewentualnego "sukcesu" bez dania do zrozumienia wszystkim uważnym obserwatorom, że brało się w nim udział. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się to, że rząd wiedział o planowanych przez terrorystów atakach z wykorzystaniem samolotów, i że pozwolił na ich przeprowadzenie po to by je wykorzystać dla swoich politycznych celów. Albo, że zdając sobie sprawę z tych planów, administracja zareagowała zbyt późno by móc zapobiec tragedii, tak jak w przypadku pierwszego ataku na World Trade Center w 1993 roku. Wiele informacji wskazuje w niezbity sposób na to, że liczni przedstawiciele administracji posiadali wiedzę na temat planowanych ataków, niektórzy nawet dosyć szczegółową.
Uważam również, że niektóre z problemów są dosyć naiwne. Na przykład ten, dlaczego rząd chciałby zniszczyć budynek numer 7. Albo dlaczego Bush spokojnie spędzał czas z uczniami w klasie w czasie gdy pierwszy samolot uderzył w WTC - gdyby było to zaplanowane, myślę, że jego reakcja byłaby inna. Czy wreszcie, to że kilku z podejrzewanych o przeprowadzenie zamachów porywaczy "odnalazło się" na Bliskim Wschodzie. Czy nikt nie mógł się pod nich podszyć? Podobnych zagadnień jest zresztą więcej.
Jest też wiele pytań dotyczących oficjalnej wersji wydarzeń - która choć uznaje niewinność rządu, nie pozbawia go odpowiedzialności - co czyni bardzo trudnym przyjęcie jej na słowo. Nie powinno to jednak prowadzić do bezkrytycznego przejścia z jednej skrajności w drugą, zakładającą bezpośredni udział Waszyngtonu w tych zamachach.
Z innej beczki
Oto zagadnienie do dyskusji w klasie. Dlaczego w loterii, w której główna wygrana wynosi 200 milionów dolarów, bierze udział znacznie więcej uczestników niż w przypadku, gdy główna nagroda to zaledwie 20 milionów dolarów? Wygląda na to, że kwota 20 milinów jest zbyt skromna i nie wystarcza na radykalną i gruntowną zmianę statusu, pozycji społecznej i poziomu życia. Jakież to mogą być marzenia, których realizacja wymaga sumy 200 milionów dolarów, a które przy zaledwie 20 milionach dalej pozostają jednynie marzeniem?
Przypisy
[1] Washington Post, 23 lutego 2006, s.19
[2] http://cpj.org/
[3] adres: info@cpj.org
William Blum
tłumaczenie: Sebastian Maćkowski
William Blum jest autorem książek:
Killing Hope: US Military and CIA Interventions Since World War 2
Rogue State: A Guide to the World’s Only Superpower (polskie wydanie www.panstwozla.pl)
West-Bloc Dissident: A Cold War Memoir
Freeing the World to Death: Essays on the American Empire
Więcej informacji o Autorze dostępnych jest na stronie www.killinghope.org