To prawda, że Afgańczycy wybrali swoich przedstawicieli w demokratycznych wyborach, choć okazuje się dzisiaj, że wielu z nich to wojenni watażkowie i mordercy. Zaraz po nich Irakijczycy przekazali władzę w Bagdadzie partii Dawa, która ponosi odpowiedzialność - nie mówmy o tym głośno w Waszyngtonie - za większość porwań obywateli Zachodu w Bejrucie w latach 80-tych, za zamach bombowy na emira oraz za zbombardowanie amerykańskiej i francuskiej ambasady w Kuwejcie.
A teraz, jakby tego było mało, jesteśmy świadkami tragedii największej ze wszystkich. Palestyńczycy przekazali władzę niewłaściwej partii. Powinni oni przecież udzielić poparcia przyjaznie nastawionej, prozachodniej, skorumpowanej i bezwzględnie proamerykańskiej partii Fatah, która miała trzymać wszystko pod "kontrolą", a nie Hamasowi, który obiecywał reprezentować interesy mieszkańców. No i bingo! Zwycięzcą została zła partia.
Końcowy rezultat: 76 ze 132 miejsc w parlamencie. To w zasadzie załatwia sprawę. Niech szlag trafi taką demokrację. Co mamy zrobić z tymi ludźmi, którzy nie potrafią zagłosować tak jakbyśmy tego chcieli?
Dawno temu, w 1930 roku, Brytyjczycy wtrącili do więzienia Egipcjan protestujących przeciwko rządowi króla Faruka. W ten sposób otworzono drogę do poźniejszych rządów, które z demokracją nie miały nic wspólnego. Francuzi również uwięzili członków demokratycznego rządu Libanu, a potem opuścili kraj. Zawsze oczekiwaliśmy, że rządy arabskie muszą i będą stosować się do naszych poleceń.
Dzisiaj też oczekujemy uległości od Syryjczyków, tego, by rząd Iranu podporządkował się naszym żądaniom dotyczącym programu nuklearnego (choć Iran nie złamał żadnego z postanowień prawa międzynarodowego w tym zakresie), czy wreszcie, by Korea Północna pozbyła się swojej broni atomowej (choć przecież to właśnie jej posiadanie zapewnia jej bezpieczeństwo).
Pozwólmy, by ciężar sprawowania władzy spoczywał na barkach rządów. Pozwólmy, by ludzie wykonywali swoje obowiązki i korzystali ze swoich praw. Kiedyś przez myśl Brytyjczykom nie przeszło by zasiąść do negocjacji z IRA, z Eoka czy z Mao Mao. Jednak gdy nadszedł właściwy czas, Gerry Adams i arcybiskup Makario ... spotkali się na herbatce u królowej. Amerykanie też nie dopuszczali do siebie pomysłu, by podjąć rozmowy z Wietnamem Północnym. A jednak do takich rozmów doszło. W Paryżu.
Nie, Al Kaida oczywiście nie siądzie do stołu rokowań. Ale przywódcy irackiego ruchu oporu z pewnością byliby gotowi to uczynić. Podjęli rozmowy z Brytyjczykami w 1920 roku, to będą rozmawiać z Amerykanami w roku 2006.
W przeszłości, w 1983 roku, Hamas prowadził dialog z Izraelem. Mówili im otwarcie o budowie meczetów i nauczaniu islamu. Armia izraelska przedstawiała to jako wielki sukces na pierwszych stronach "Jerusalem Post". W tamtym czasie nie wyglądało na to, by Organizacja Wyzwolenia Palestyny miała się podporządkować postanowieniom porozumienia z Oslo. Nie było zatem w tym nic niestosownego, by kontynuować rozmowy z Hamasem. Jak zatem doszło do sytuacji, w której dialog z Hamasem wydaje się dzisiaj niemożliwy?
Niedługo po tym jak Hamas przeniósł się do południowego Libanu, jeden z jego przywódców usłyszał mimochodem, że wybieram się do Izraela.
"Lepiej skontaktuj się z Szimonem Peresem", powiedział. "Oto jego numer domowy".
Numer okazał się prawdziwy. Jest to dowód na to, że członkowie kierownictwa organizacji, do której on należał, jak i przywódcy innych ugrupowań ekstremistycznych, byli w stałym kontakcie z wysokimi urzędnikami izraelskimi.
Izraelczycy bardzo dobrze znają przywódców Hamasu, zresztą z wzajemnością. Twierdzenie, że jest inaczej jest pozbawione oparcia w faktach, Nasi wrogowie, w nieunikniony sposób, stają się czasami naszymi przyjaciółmi, a nasi przyjaciele - niestety - zostają czasami naszymi najzacieklejszymi wrogami.
Dosyć przerażająca jest ta zależność - chociaż powinniśmy szukać jej zrozumienia w historii naszych ojców. Mój ojciec, który walczył w I Wojnie Światowej, podarował mi kiedyś mapę, według której władzę na Bliskim Wschodzie sprawowali Brytyjczycy i Francuzi. Amerykanie próbowali przejąć kontrolę nad tymi obszarami mapy od czasów II Wojny Światowej. Wszyscy oni ponieśli sromotną klęskę. A mimo to wciąż nie ustajemy w dążeniu do zdobycia i sprawowania władzy w tym rejonie świata.
Straszne musi być uczucie i świadomość, że oto rozmawiamy z tymi, którzy zabili naszych ojców. Ogromną trudność musi sprawiać szukanie porozumienia z tymi, którzy na rękach mają krew naszych współbraci. Nie ma wątpliwości, że tak właśnie Amerykanie myśleli o Anglikach, którzy do nich strzelali.
Poskromienie Al Kaidy jest zadaniem samych Irakijczyków. To ich problem. Nie nasz. Tym niemniej, jak pokazuje historia, w końcu dochodziło do tego, że siadaliśmy przy jednym stole z naszymi wrogami. Rozmawialiśmy z wysłannikami cesarza Japonii, przyjęliśmy kapitulację Trzeciej Rzeszy z rąk następcy Adolfa Hitlera. A dzisiaj utrzymujemy kontakty handlowe z Japończykami, z Niemcami i z Włochami.
Bliski Wschód nigdy nie był spodakobiercą nazistowskich Niemiec czy faszystowskich Włoch. I nie zmienią tego idiotyczne wypowiedzi Busha i Blaira. Jak dużo upłynąć musi czasu zanim zrzucimy z siebie bagaż tej najokrutniejszej z dotychczasowych wojen i dostrzeżemy naszą przyszłość nie jako historię, ale jako rzeczywistość dnia dzisiejszego?
Nie ulega wątpliwości, że w czasie, gdy w skład naszych rządów nie wchodzą już ludzie, którzy doświadczyli wojny, to właśnie naszym zadaniem jest uświadomienie społeczeństwu czym tak naprawdę jest wojna. Że nie jest to Hollywood, że nie jest to film dokumentalny. I że demokracja oznacza prawdziwą wolność i to nie tylko dla tych, których my namaściliśmy do sprawowania władzy.
I na tym właśnie polega największy problem Bliskiego Wschodu.
Robert Fisk
tłumaczenie: Sebastian Maćkowski
Artykuł ukazał się w dzienniku "The Independent".