Religia nie dotyczy idealnych tworów, w których istnienie można wierzyć albo nie. Ma ona sens o tyle, o ile odnoszą się do niej i działają w oparciu o nią ludzie w określonych warunkach społeczno-ekonomicznych. Jej siła zależy właśnie od tych warunków, jest ich przedłużeniem i wyrazem. W tym sensie bóg oczywiście istnieje w dzisiejszej polskiej rzeczywistości, a co więcej, jest jednym z jej najważniejszych elementów. „Jeżeli ktoś sobie wyobraża, że ma sto talarów, a nie jest to dla niego wyobrażenie dowolne, subiektywne, jeżeli w to wierzy, to owe talary wyobrażone mają dla niego taką samą wartość, co sto talarów rzeczywistych. Będzie np. zaciągał długi na poczet tego swego wyobrażenia, wyobrażenie to będzie działać – tak jak cała ludzkość zaciągała długi na poczet swoich bogów” [1] – słusznie pisał Marks. Bóg jest częścią polskiej rzeczywistości i panujące w niej stosunki są empirycznym dowodem na jego istnienie. Z tej perspektywy doszukiwanie się niekonsekwencji w prawdach wiary nie ma sensu, tym bardziej, że codzienna praktyka potwierdza adekwatność katolickiego obrazu świata. Chrześcijańscy apologeci mylą się jedynie, gdy nadają religijnym prawdom intelektualną sankcję, wiążąc ją na dodatek niekiedy z kiczowatą aurą mistycznego uniesienia. Jak trafnie wskazuje Marks, dowody na istnienie boga powinny raczej przybrać postać: „’Ponieważ przyroda jest źle urządzona, przeto istnieje Bóg.’ ‘Ponieważ istnieje świat nierozumny, przeto istnieje Bóg.’ ‘Ponieważ nie istnieje myśl, istnieje Bóg.’ Ale to znaczy tyle, że Bóg istnieje dla tego, dla kogo świat jest nierozumny i kto zatem sam jest nierozumny. Innymi słowy, że nierozumność jest istnieniem Boga.” [2] W Polsce panują wyjątkowo nierozumne i niesprawiedliwe zasady organizacji społecznej, dlatego też bóg odgrywa w naszym kraju niezwykle doniosłą rolę, a jego istnienie nie podlega wątpliwości. Przy czym nie jest to kwestia wiary, lecz fakt społeczny, gdyż nie można zrozumieć życia Polaków bez dostrzeżenia, że tak pojmowane boskie sacrum przenika całość ich egzystencji.
Szczególnie istotnym atrybutem polskiej religijności jest miłość, która ma łączyć wszystkich Polaków i odbierać sens jakimkolwiek formom gniewu czy wrogości. Miłość i pokój są podstawowymi określeniami nauki polskiego kościoła, jak też głównymi kategoriami religii katolickiej. Miłość jest tym uczuciem i tą zasadą, która w opinii hierarchów kleru powinna ogarniać całokształt życia społecznego, w tym też nadawać kształt stosunkom ekonomicznym. „Chcemy powiedzieć wszystkim bezrobotnym: nie podnoszenie pięści, [nie – P.S.] wyładowywanie złości jest dobrem, ale wzajemna miłość” – powiada Józef Glemp [3]. Tak pojmowana miłość pełni więc funkcję stabilizatora porządku ekonomicznego, podtrzymywania zastanego ładu i osłabiania ruchów, zmierzających do zmiany status quo. Religia neutralizuje wszelkie konflikty, zaciera stosunki władzy i legitymizuje panujące relacje, rozmywając wszelkie różnice w niewinnej sielance powszechnej miłości. Polskiemu kościołowi udało się zaszczepić w sercach wiernych wyobrażenie miłosiernego boga i płynącej od niego dobroci. To dlatego zwolnieni z pracy albo oszukani przez pracodawców Polacy nie wychodzą na ulicę, aby walczyć o swoje prawa, dlatego pokornie znoszą okrutny wyzysk i poniżenie, dlatego nie sprzeciwiają się łamaniu ich podstawowych praw i arbitralnej władzy wyobcowanych elit. Niekiedy co prawda rodzi się w nich złość i zaciskają pięści, nabierając przekonania, że mogliby zmienić otaczającą ich rzeczywistość. Przecież świat, w którym żyją nie jest koniecznym zrządzeniem losu, lecz arbitralnym efektem działań określonych grup nacisku. Ale gdy tylko rodzą się w nich tak radykalne podejrzenia, natychmiast budzi się dobry bóg zamieszkujący ich dusze, rozpala się ciepło religijnej miłości, słyszą znajomy, swojski bełkot kardynała Glempa i widzą drżącą dłoń papieża. Pięść powoli opada i uświadamiają sobie, że są tylko małymi ludźmi, nad którymi czuwa ktoś o wiele od nich potężniejszy, że przecież prawie nic od nich nie zależy i gdyby ich życie mogło być lepsze, szczęśliwsze, bogatsze, to bóg na pewno by im je zapewnił. Uspokajają się więc szybko, w poczuciu beznadziejności, ale też dobrze zrealizowanego obowiązku, spełnienia wymagań papieża i prymasa, dotyczących miłosierdzia i pokojowej służby bożej. Przecież, tłumaczą sobie, pracodawca, który ich zwolnił albo oszukał to też dobry człowiek, który z całą pewnością ma nie mniejsze problemy od nich. Pokornie godzą się na wyzysk i nędzę, wierząc, że wszystko dokonuje się zgodnie z porządkiem wszechrzeczy.
Dominująca rola religii i kościoła w życiu publicznym nie jest skutkiem jakiegoś tajemniczego zaślepienia społeczeństwa ani spisku katolickich radykałów. Kościół i religia nie tylko bowiem delegitymizują wszelkie formy aktywnego, politycznego działania, ale też oferują substytuty, formy zastępcze, które mają uczynić życie wiernych swoiście bezproblemowym i wolnym od trosk. Stąd też ziemski dobrobyt ma być zastąpiony obietnicą raju. Marginalizując ziemską równość i wolność, religia obiecuje równość i wolność niebiańską. W obliczu boga wszelkie społeczne różnice i konflikty okazują się nieistotne, a przywiązywanie do nich wagi jest piętnowane jako uleganie pokusie pychy. Autorytet kościoła ma zatem równoważyć i legitymizować wolnorynkowy żywioł – zarówno jego cienie jak i blaski. W ten sposób dochodzi do swoistej sakralizacji biedy. Upośledzonym ekonomicznie obiecuje się kompensację ich sytuacji w perspektywie zbawienia. Miłość, do której nawołują hierarchowie kościoła, staje się gwarantem powszechnego przyzwolenia na istniejące formy dominacji i wyzysku. Świat oferowany przez kościół biednej większości polskiego społeczeństwa to zaświat chrześcijańskiej wizji zbawienia. Z tego też względu kler przypisuje sobie funkcję patronatu nad nędzarzami. Kościół ma stanowić podstawową infrastrukturę charytatywną traktowaną jako główna siła neutralizująca efekty masowej nędzy. Ma on pełnić rolę taką jak inteligencja, czyli kompensować złowrogie skutki wolnorynkowych żywiołów, chleb zastępując opłatkiem. Kościół nie zapomina również oczywiście o bogatej mniejszości polskiego społeczeństwa i uświęca heroiczny trud doczesnej, wolnorynkowej przedsiębiorczości. Duchowni chrzczą nowe fabryki, firmy i interwencje zbrojne. Wolny rynek jawi się już nie tylko jako twór naturalny, ale też nadprzyrodzony. Kościół błogosławi i biednego i bogatego – bogatego za to, że posiada dobra, a biednego za to, że ich nie posiada. Innymi słowy „robotnicy pracują, pracodawcy padają sobie w ramiona, a księża błogosławią właściwym funkcjom i jednych i drugich.”[4]
Główną rolą kościoła i religii katolickiej jest zatem polityczna neutralizacja –zmarginalizowanie różnic i konfliktów klasowych, pogodzenie społeczeństwa ze swoim losem, rezygnacja biednych i pokrzywdzonych z jakiegokolwiek sprzeciwu. Przy czym oczywiście kler wykorzystuje swoje wpływy w mediach czy edukacji, aby ład społeczny przybrał postać zgodną z jego wizją świata. Wraz ze zdobywaniem politycznych wpływów kościół stopniowo, ale konsekwentnie zmienia treść bronionego przez siebie konsensusu. Z roku na rok społeczny „kompromis” obejmuje coraz więcej elementów: restrykcyjną ustawę antyaborcyjną, niedopuszczenie do zdobycia praw obywatelskich przez homoseksualistów, tradycyjną, patriarchalną rodzinę czy autorytarny model wychowania. Im bierniejsze jest społeczeństwo i w im większym stopniu kolejne ekipy rządzące uprzywilejowują kler, tym staje się on radykalniejszy, a więc bardziej antydemokratyczny i samowolny. Zresztą, u podstaw misji kościoła stoi jego niezależność od woli społeczeństwa. Jego siła pochodzi przecież z rzeczywistości, której pełne zrozumienie jest niemożliwe dla zwykłego, skażonego piętnem grzechu śmiertelnika. Dlatego też obowiązki wobec religii mają być ważniejsze niż aktywność w doczesnym świecie.
W ujęciu przeważającej większości polskiej inteligencji, jak i samego kleru, religia powinna również zagospodarować dyskurs moralny, uzupełniając w ten sposób świecką, „amoralną” działalność państwa i społeczeństwa obywatelskiego. Następuje swoista inkorporacja postaw i dyskursów etycznych przez kościół. W każdej drażliwej kwestii autorytet kapłana ma reprezentować głos świata etycznego. Takie zawłaszczenie jest niezwykle korzystne dla panującego status quo, ponieważ kościół wytycza w ten sposób surowe bariery dla jakichkolwiek prób zmiany systemu władzy. Religia staje się dopełniającym elementem konsensusu, na którym jest zbudowany cały ład publiczny. Kościół, wraz z elitami biznesu i elitami władzy, tworzy swoistą komisję trójstronną, która na zasadzie wzajemnego poszanowania i dialogu podejmuje wiążące decyzje odnośnie wszelkich obszarów aktywności społecznej. Przy czym władza polityczna ma tu najmniejsze znaczenie, ponieważ pełni jedynie rolę pośrednika i koordynatora między materialną władzą biznesu i duchową władzą kleru. W zamian za obdarowanie przywilejami tej pierwszej uzyskuje sowite wynagrodzenie materialne, w zamian za przekazanie władzy duchowej tej drugiej otrzymuje wsparcie religijne i oczyszczenie moralne. Pełniąc funkcję mediatora między tym, co materialne i tym, co duchowe, politycy zarazem sankcjonują ten podział, zabiegając o równoczesne wsparcie od zwierzchników obydwu tych porządków. Dlatego też główną cnotą polskich polityków jest lizusostwo.
Do dzisiaj aktualne są piękne słowa Marksa: „nędza religijna jest jednocześnie wyrazem rzeczywistej nędzy i protestem przeciw nędzy rzeczywistej. Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem nieczułego świata, jak jest duszą bezdusznych stosunków. Religia jest opium ludu. Prawdziwe szczęście ludu wymaga zniesienia religii jako urojonego szczęścia ludu. Wymagać od kogoś porzucenia złudzeń co do jego sytuacji to znaczy wymagać porzucenia sytuacji, która bez złudzeń obejść się nie może. Krytyka religii jest więc w zarodku krytyką tego padołu płaczu, gdyż religia jest nimbem świętości tego padołu płaczu. Krytyka zniszczyła urojone kwiaty, upiększające kajdany, nie po to, by człowiek dźwigał kajdany bez ułud i bez pociechy, ale po to, by zrzucił kajdany i rwał kwiaty żywe.”[5] Religia jest moralnością niemoralnego społeczeństwa, godnością niegodnych stosunków, uzasadnieniem nieuzasadnionych relacji. Nigdy nie będzie emancypacji społeczeństwa, gdy na jego straży będzie stało jej zaprzeczenie. Dlatego też warunkiem zmiany niesprawiedliwych stosunków społecznych w Polsce, zbiorowego sprzeciwu wobec wyzysku, krzywdy i radykalnego rozwarstwienia jest opór wobec religii i frazesów jej urzędników o pokoju społecznym, miłości i dobru. Ale opór ten musi zostać zainicjowany oddolnie - to społeczeństwo musi odrzucić religię i kler. Nic nie dadzą teoretyczne dowody, rzekomo obalające prawomocność religijnych dogmatów. Jeżeli bowiem nie pojawi się ruch masowego sprzeciwu wobec panujących stosunków, to religia nadal będzie zajmowała hegemoniczną pozycję w społeczeństwie, a jej prawdy będą mocno zakorzenione w świadomości społecznej. Póki kościół będzie odgrywać istotną rolę w życiu społecznym, religia pozostanie prawomocnym opisem świata. Bóg będzie dumnie trwał na monarchicznym tronie. Aby religia straciła przynajmniej część swojej mocy, ludzie muszą porzucić etos miłości i miłosierdzia i podnieść pięść na swoich wyzyskiwaczy. Religia zacznie zanikać, gdy społeczeństwo zacznie działać, gdy lud stanie się samorządny, gdy Polska stanie się krajem w pełni demokratycznym, gdy kościół nie będzie już w stanie złagodzić społecznego gniewu i gdy ludzie wyjdą masowo na ulicę, aby walczyć o swoje prawa. Warunkiem emancypacji społeczeństwa jest zatem równoczesne zrzucenie przez nie jarzma władzy ekonomicznej i duchowej. Musi ono znieść represyjną całość, w obrębie której dopełniają się władza polityczna, ekonomiczna i moralna, musi zakwestionować dotychczasowe formy religii i poddać w wątpliwość panujące stosunki ekonomiczne. Panujących lizusów powinni zastąpić świeccy reprezentanci ludu.
Przypisy:
[1] K. Marks, Różnica między demokrytejską i epikurejską filozofia przyrody, przeł. I. Krońska, Warszawa 1966, str. 140,
[2] j. w., str. 141,
[3] Prymas Polski kardynał Józef Glemp podczas Sumy pontyfikalnej sprawowanej w Boże Narodzenie w warszawskiej bazylice archikatedralnej – 25.12.2002,
[4] R. Barthes, Mitologie, przeł. A. Dziadek, Warszawa 2000, str. 96,
[5] K. Marks, Przyczynek do krytyki heglowskiej filozofii prawa. Wstęp, w: K. Marks, F. Engels, Dzieła, T. 1, przeł. L. Kołakowski, Warszawa 1962, j. w., str. 458.
Piotr Szumlewicz