Obowiązek uchwalenia prawa powołującego rady pracowników wynika z dyrektywy Parlamentu Europejskiego oraz Rady Europejskiej z roku 2002. W Polsce zaczęła ona obowiązywać w marcu roku 2005. Pomimo że wiązała się z hasłami samorządności oraz demokracji w miejscu pracy, pozostawiła wiele swobody władzom poszczególnych krajów. Określiła jedynie konieczność posiadania przez rady pracowników uprawnień doradczo–informacyjnych. Wobec braku wynikającego z jej zaleceń prawodawstwa odpowiednią ustawę w ostatnim dniu urzędowania skierował do Sejmu rząd Marka Belki. Taka opieszałość była zapewne spowodowana niechęcią elit politycznych do jakiejkolwiek formy samorządu pracowniczego oraz naciskami pracodawców chcących poprawić swoją pozycję przetargową i twardo broniących antypracowniczego stanowiska.
Rząd Kazimierza Marcinkiewicza poparł zgłoszony przez poprzedników projekt nie tylko ze względu na nalegania Unii, ale w dużym stopniu także po to, aby dodatkowo zacieśnić współpracę z popierającą go „Solidarnoscią”. Rozpoczął przy tym również konsultacje z partnerami społecznymi. Skład grupy owych partnerów w dużym stopniu tłumaczy rolę, jaką przyznano radom pracowników w nowym prawie. Organizacje pracodawców, takie jak Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan czy Business Centre Club, od samego początku nalegały na maksymalne ograniczenie uprawnień rad. W związku z tym przeforsowały zapisy, w myśl których rady nie będą miały praktycznie żadnej mocy współdecydowania o zarządzaniu przedsiębiorstwem, a jedynie głos konsultacyjny. Nie różni się to zbytnio od roli, którą dzisiaj często pełnią związki zawodowe.
Bardzo istotny jest również zapis, który praktycznie pozbawia ustawę większego sensu. Rady będą mogły powstać jedynie w przedsiębiorstwach zatrudniających powyżej 50 pracowników. Oznacza to, że obejmą jedynie garstkę zakładów, ponieważ w Polsce dominują firmy małe i średnie, które zatrudniają co najwyżej kilkanaście osób. Jeszcze gorzej przedstawia się sytuacja, jeśli wziąć pod uwagę zapis, wedle którego do roku 2008 rady będą musiały być powołane jedynie w przedsiębiorstwach, w których pracuje powyżej 100 osób, czyli jak na rodzime warunki - bardzo dużych. Oczywiście w liczby te nie wliczają się osoby zatrudnione na umowy zlecenie czy umowy o dzieło, których liczba w ostatnich latach zdecydowanie rośnie. Wysoki próg zatrudnienia, powyżej którego muszą powstać rady, sprawia również, że szefom będzie się bardziej opłacało zwolnić kilka osób lub podzielić firmę, niż pozwolić na ich powstanie, co nie byłoby już tak łatwe przy obniżeniu progu. Rady powstaną więc głównie tam, gdzie już wcześniej funkcjonowały organizacje związkowe.
Dodatkowo na rzecz pracodawców działa możliwość powoływania przez nich rad pracowników tam, gdzie związki zawodowe nie funkcjonują. Miałoby się to odbywać na wniosek co najmniej 10 proc. zatrudnionych. Przy obecnym stopniu zastraszenia pracowników jasne jest, że będzie to prowadziło do obsadzania takich „samorządów” ludźmi posłusznymi wobec szefów. Ponieważ ustawa mówi, że w przypadku powstania w takim zakładzie związku zawodowego to on powołuje nową radę, pewne jest, że zarówno dyrekcja, jak i członkowie posłusznej wobec niej rady będą wspólnie działać na rzecz tego, aby pracownicy nigdy się nie zorganizowali w celu walki o swoje prawa.
Takie otwieranie możliwości do prześladowania związkowców nie wywołało sprzeciwu największych organizacji pracowniczych. W toku konsultacji główne centrale związkowe, czyli Solidarność, OPZZ oraz Forum Związków Zawodowych, w imię zachowania swoich wpływów zgodziły się na antypracowniczy charakter ustawy. Argumentowały, że i tak niemożliwa była na przykład zdecydowana obrona postulatu rozciągnięcia nowego prawa na zakłady zatrudniające od 20 do 50 osób. Oficjalnie chodziło im o jak najszybsze dojście do kompromisu. W rzeczywistości jasne jest, że ich ceną była zgoda na to, aby tylko reprezentatywne związki, czyli w skali kraju jedynie te, które brały udział w konsultacjach, miały prawo powoływania członków rad. Jedynie tam, gdzie nie istnieją, prawo takie uzyskują związki zrzeszające co najmniej 10 proc. załogi. Oznacza to, że mniejsze organizacje będą miały znikomą liczbę reprezentantów. Takie pomysły jak powszechne oraz tajne głosowanie załogi, które powinny być podstawą samorządności w miejscu pracy, zostały odrzucone. Stało się tak pomimo tego, że znalazły się one w rządowym projekcie ustawy. W wypowiedziach między innymi przedstawicieli OPZZ dominowało przekonanie, że podważyłoby to znaczenie głównych central, a pracodawcy łatwo mogliby skłócić rady ze związkami zawodowymi. Paradoksalnie pracodawcy uwzględnili tę argumentację, ponieważ większy pluralizm w radach działałby w rzeczywistości na rzecz pracowników i radykalizował je. Wybrane przez związki rady będą się natomiast zapewne składać z ich funkcjonariuszy, którzy uzyskają wprawdzie większe wpływy, ale wątpliwe jest, aby wpłynęło to dodatnio na los załóg.
Sam niewielki skład rad, mających liczyć u pracodawców zatrudniających 50 do 250 osób - 3 członków, w załogach złożonych z 250-500 osób – 5, a w tych powyżej 500 – 7, dowodzi, że będą one w praktyce zarezerwowane dla zakładowej elity. Fakt, że główne centrale związkowe uznały takie regulacje za swój sukces pokazuje, jak słaba była w rzeczywistości ich wola walki w toku negocjacji. Wszelkie mniejsze, zwykle bardziej radykalne organizacje są w ten sposób eliminowane i de facto niszczone. Przegrają konkurencję nie dlatego, że nie walczą o prawa zatrudnionych, lecz w wyniku marginalizacji prawnej. Będą również obiektem ataku zarówno ze strony „przedstawicieli” pracowników, jak i szefów. Podobne sytuacje miały miejsce już wcześniej, a po wejściu w życie ustawy zapewne jeszcze się nasilą. Pracownicy będą się natomiast bali przejść do bardziej bojowych organizacji pracowniczych ze względu na utratę prestiżu i możliwości decydowania o obsadzaniu rad pracowników. OPZZ, Solidarność i FZZ będą natomiast miały możliwość przejmowania mniejszych organizacji zakładowych, a grupy pracowników chcących się organizować nie będą dążyły do niezależności ani współpracy z radykalnymi związkami zawodowymi, lecz z reprezentatywnymi centralami.
Ustawa o informowaniu pracowników i przeprowadzaniu z nimi konsultacji powinna być w związku z tym nazwana raczej ustawą o tworzeniu arystokracji zakładowej, należącej do głównych central związkowych. Zwykli zatrudnieni nie zyskają w jej wyniku praktycznie nic, a możliwości ich walki o swoje prawa zostaną dodatkowo ograniczone. Pracodawcy mogą się cieszyć z takiego rozwoju wydarzeń. Ich dominacja, w dużej mierze dzięki działaniom głównych central związkowych, dbających głównie o własne interesy, a nie o interesy ludzi pracy, nie została podważona. Powstała za to ustawa wprowadzająca prawie samorząd pracowniczy.
Piotr Ciszewski