Jedną z kluczowych kategorii, jakich używa Wallerstein, jest pojecie systemu-świata. Oznacza ono taki rodzaj gospodarki, wymiany towarowej i podziału pracy, którego głównymi podmiotami nie są państwa narodowe, posiadające niezależne i oddzielone od siebie gospodarki, ale który stanowi całość, gdzie więzi i relacje zależności określają funkcjonowanie poszczególnych części. Gospodarka rozpatrywana jest więc przez niego globalnie, przy jednoczesnym uwzględnianiu jej aspektów lokalnych. To podejście umożliwia mu nakreślenie relacji, jakie kształtowały się pomiędzy światowymi centrami a ich peryferiami. Przy jego pomocy stara się zarówno przeanalizować współczesną rzeczywistość, jak i przewidzieć tę nadchodzącą.
Rozpatrywanie historii od strony systemu-świata nieuchronnie prowadzi do analizy problemu globalizacji. Wbrew temu, co dzisiaj często twierdzi się na jej temat, nie rozpoczęła się ona w końcowym okresie XX w. wraz z rewolucją informatyczną i upadkiem ZSRR. Według Wallersteina, charakterystyczne dla niej cechy pojawiły się już 500 lat temu. To właśnie wówczas, pomiędzy 1450 a 1650 rokiem, zaczął się rozwijać kapitalistyczny porządek charakteryzujący się ekspansją geograficzną, powstawaniem monopoli oraz podziałem na centrum i peryferie. Od XVI w. system kapitalistyczny rozpoczął ekspansję na cały świat. Oczywiście, jego charakter różnił się od dzisiejszego w ogromnym stopniu, ale uruchomione wówczas procesy wyznaczyły charakter rzeczywistości na najbliższe pół tysiąca lat.
Ów kapitalistyczny system-świat stanowił jedność ekonomiczną, która nie pokrywała się z ograniczoną do sfer lokalnych rzeczywistością polityczną. Jeden porządek gospodarczy zaczął obejmować swym zasięgiem większość kontynentów. W różnym wprawdzie stopniu i czasie, ale prawie wszystkie podmioty polityczne, jakimi niegdyś były księstwa i państwa-miasta (którym w nowoczesnym systemie odpowiadają państwa narodowe), zostawały stopniowo włączane w globalną sieć cyrkulacji kapitałów i towarów. W drugiej połowie XX ów globalny charakter zhomogenizowanej wymiany handlowej, finansowej i kulturowej stał się totalny. W efekcie tego, stare problemy ujawniły się w znacznie większym niż wcześniej stopniu.
Czymś absolutnie kluczowym dla istnienia wyżej opisanej gospodarki kapitalistycznej jest nieograniczony pęd do akumulacji kapitału, który doprowadza w konsekwencji do rywalizacji pomiędzy państwami o rynki zbytu, surowce oraz tanią siłę roboczą. Akumulacja kapitału sprawia, że konkurenci za wszelką cenę starają się zyskać przewagę nad rywalami i dążą do rozszerzania swojej sfery wpływów na obszary zewnętrzne. Dlatego europejskie parcie do zdobywania nowych terenów w Ameryce, Azji czy Afryce (obecnie kontynuację tego typu polityki prowadzą Stany Zjednoczone podbijając regiony bogate w surowce i agresywnie walcząc o sfery wpływów) nie było przypadkowe, lecz stanowiło konsekwencję kapitalistycznego systemu, w którym gospodarcza i militarna ekspansja jest niezbędnym warunkiem podnoszenia stopy zysku. Ów trend historyczny, trwający zdaniem Wallersteina od 500 lat, wpłynął na współczesny kształt systemu-świata.
Dzisiejszy neoliberalizm nie jest więc czymś powstającym w próżni, można go bowiem rozpatrywać jako konsekwencję wcześniejszego rozwoju. Jego obecne stadium, wbrew temu, co twierdzą zwolennicy tezy o „końcu historii", nie stanowi ostatecznego triumfu porządku wolnorynkowego. Zdaniem Wallersteina, objawia się w nim raczej kryzys i degeneracja polityki opartej na podbojach i wyzysku. Obserwując wydarzenia związane z krachem takiego giganta, jakim był Enron, a także kłopoty Stanów Zjednoczonych w Iraku oraz światowy sprzeciw wobec ich polityki, trudno nie przyznać mu racji, gdy powiada, że system jest coraz mniej stabilny. Wallerstein jednak nie poprzestaje na oczywistych konstatacjach i przeprowadza solidną analizę historii, która doprowadziła do istniejącego stanu rzeczy.
Po drugiej wojnie światowej panowało na Zachodzie przekonanie, że liberalna demokracja jest w stanie zapewnić społeczeństwu poprawę sytuacji ekonomicznej i lepsze warunki życia. W wielu przypadkach rzeczywiście podniesione zostały standardy w takich sprawach jak zarobki, powszechna edukacja czy służba zdrowia. Działo się tak, ponieważ zachodni przywódcy czując na plecach oddech Związku Radzieckiego oraz presję ze strony robotników we własnych krajach wprowadzali keynesizm, czyli tzw. „kapitalizm z ludzką twarzą". Jednym słowem, starano się przekonać zachodnie społeczeństwa, że w ustroju opartym na prywatnej przedsiębiorczości także mogą być zrealizowane takie socjalistyczne marzenia, jak zapewnione emerytury, rosnące świadczenia socjalne i powszechnie dostępna służba zdrowia. Wytworzony wówczas optymizm był zdaniem uczonego nie w pełni adekwatny, bowiem opierał się na fałszywej przesłance, iż „pół ciastka stanie się w końcu całym ciastkiem" - czyli że kapitalizm wygeneruje z siebie swoje przeciwieństwo.
W rzeczywistości powojenna tendencja podnoszenia na Zachodzie płac pracowniczych i tworzenia zabezpieczeń socjalnych nie miała możliwości trwałego wzrostu. Jako że podstawowe zasady systemu kapitalistycznego, do których należy zaliczyć maksymalizację zysku przy jednoczesnym minimalizowaniu kosztów produkcji, nie zostały zniesione, a tylko ograniczone, wraz z nastaniem rządów Thatcher i Reagana nastąpił demontaż egalitarnych zdobyczy wcześniejszego okresu. Dołączył do tego kryzys partii socjaldemokratycznych, które w mniejszym lub większym stopniu skapitulowały przed swoim neoliberalnym wrogiem i zaczęły propagować ten sam model gospodarki co on.
Na skutek tego wszystkiego państwo, które próbowało ochraniać po wojnie pracowników i grupy marginalizowane przed zagrożeniami związanymi nieuchronnie z kapitalizmem, dziś zredukowane zostało, zgodnie z życzeniami liberałów, do roli „stróża nocnego", czyli wycofania się ze wszystkich działań nie polegających na zabezpieczeniu prywatnej własności. Kapitaliści nieustannie postulują ograniczenia wydatków publicznych, ale tylko tych związanych ze służbą zdrowia, rentami i zasiłkami. Dziwnym trafem nie wspominają nigdy o konieczności cięć w rosnących nakładach na policję. Ich „oszczędności" okazują się w sumie iluzoryczne, bowiem państwo, które czuwa nad bezpiecznym powstawaniem monopoli i zabezpiecza własność przed roszczeniami mas żądających większej partycypacji w wypracowanym dochodzie, okazuje się nie tylko niesprawiedliwie, ale też kosztowne. Coraz większe wydatki na zapewnienie potęgi prywatnych posiadaczy stanowią pretekst do dalszych cięć, za które płacić musi większość społeczeństwa.
Wychodząc od wyżej przedstawionych przesłanek, Wallerstein zastanawia się, jak będzie wyglądał przyszły świat. Nie dochodzi, jak łatwo się domyślić, do optymistycznych wniosków. Według niego najbliższe kilkadziesiąt lat będzie znacznie bardziej konfliktogenne niż czasy zimnej wojny, kiedy światowe potęgi w dużym stopniu były skrępowane tzw. równowagą sił. Obecna dysproporcja pomiędzy marginalizowanym, lekceważonym, a zarazem wykorzystywanym Południem i bogatą Północą zapowiada coraz to nowe starcia. Społeczeństwa dostrzegające ów rażąco nierówny podział bogactwa zaczną upominać się o należny im udział w zyskach. Jednocześnie dzisiejszy hegemon na glinianych nogach - USA, będzie coraz agresywniej walczył o utrzymanie swojej dominującej pozycji. Wniosek Wallersteina brzmi, że aby nie dopuścić do rozpoczęcia czegoś w rodzaju trzeciej wojny światowej „niezbędny jest całkowicie odmienny system dystrybucji światowych zasobów, aniżeli mamy dzisiaj".
Bez wątpienia lektura „Końca świata jaki znamy" umożliwia nowe spojrzenie na historię, politykę i ekonomię. Niestety, w polskiej rzeczywistości wydawniczej niemal każde pozytywne przedsięwzięcie musi być doprawione łyżką dziegciu. Nie inaczej ma się rzecz z książką Wallersteina. Zdumiewający jest już chociażby wybór Pawła Śpiewaka na autora wstępu do książki jawnie odwołującej się do dziedzictwa Marksa. Ów znany ze swej prawicowości uczony narzeka na to, że „w rozdziale o Afryce czy Azji Południowo-Wschodniej wiele mamy danych o zachowaniach gospodarczych, niewiele o systemach rodzinnych, kapitale społecznym, i tym, co pięknie Alexis de Tocqueville nazywał nawykami serca". Wypominanie Wallersteinowi tego, że za dużo miejsca w swoich analizach poświęca ekonomii a za mało rodzinie i „nawykom serca", przypomina krytykowanie historyka za to, że zajmując się holocaustem lub kolonializmem ciągle pisze o ludobójstwie, a zupełnie zapomina o kontaktach międzyludzkich.
Samo tłumaczenie książki również pozostawia wiele do życzenia. Nieuzasadnione zmiany terminologii, jakiej używa amerykański socjolog, mogą sprawić, że czytelnik nie znający jego myśli poczuje się zdezorientowany i zniechęcony. Pozostaje nadzieja, że niedosyt, jaki pozostawia zaprezentowany zbiór tekstów Wallersteina, zostanie choćby częściowo przełamany poprzez ukazanie się na polskim rynku kolejnych pozycji z jego bogatego dorobku naukowego.
Immanuel Wallerstein „Koniec świata jaki znamy",
tłum. Michał Bilewicz, Adam W. Jelonek, Krzysztof Tyszka,
Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2004, str. 322
Marek Krakowski