Jednym z podstawowych argumentów przytaczanych dla poparcia rozwiązań rodem zza oceanu jest podawanie danych mówiących, że w USA bezrobocie jest o wiele niższe niż w większości socjalnych państw Europy Zachodniej. Neoliberałowie liczą na chwytliwość tej propagandy, zwłaszcza w Polsce, gdzie bez pracy pozostaje co najmniej 18 proc. zdolnych do niej osób. O tym, że nie jest to nadzieja bez pokrycia świadczy fakt, że wielu spośród tych bezrobotnych, którzy głosowali w wyborach parlamentarnych, oddało swoje głosy na PO. Problem polega na tym, że podawane dane statystyczne dotyczące USA, nie mówią wszystkiego. Tamtejsi pracownicy są często w o wiele gorszej sytuacji niż bezrobotni z krajów "starej" Unii Europejskiej, gdzie pomimo cięć socjalnych wciąż istnieją rozwiązania systemowe chroniące ludzi przed biedą. Elastyczność płacowa i osłabienie praw pracowniczych, a co za tym idzie również związków zawodowych, doprowadziły do powstania w Stanach Zjednoczonych grupy osób pracujących co najmniej 27 tygodni w roku, ale pomimo tego sytuujących się pod względem dochodów poniżej poziomu ubóstwa. Większość z tych ludzi to pracownicy pełnoetatowi. Badania statystyczne pokazują wprawdzie, że ich liczba nie wzrasta gwałtownie, ale tendencja ta jest stała. Dotyczy to zresztą wszystkich krajów liberalizujących gospodarkę. Obecnie w USA do kategorii "working poor" zalicza się około 7,5 miliona osób. Jeśli dodać do nich pracowników sytuujących się tuż ponad granicą ubóstwa, to liczba ta staje się jeszcze wyższa. Osoby te, aby móc utrzymać siebie i rodziny, muszą zatrudniać się na drugim etacie lub poszukiwać dodatkowych zajęć dorywczych. Sytuację tę wykorzystują zwykle pracodawcy, którzy w związku z tym zwiększają im znacząco ilość obowiązków, a tylko nieznacznie podwyższają pensje. Wpływa to też niekorzystnie na ogół zatrudnionych. Biedacy tworzą rezerwową armię pracy, która może być wykorzystana do zastępowania pracowników domagających się swoich praw. Pogarszają się nawet warunki płacowe osób lepiej zarabiających. Przedsiębiorcom często bardziej opłaca się zatrudnić osoby o niskich kwalifikacjach, ponieważ będą one mało zarabiać i łatwo je wymienić na kolejnych chętnych. Jakość wykonywania pracy ma w tym przypadku o wiele mniejsze znaczenie. Pozwolenie na wypłacanie pensji niewystarczających na przekroczenie poziomu ubóstwa uderza także w grupy słabsze na rynku pracy, takie jak ludzie młodzi czy kobiety. Jest wręcz zachętą do dyskryminacji ze względu na płeć i znacznie niższego wynagradzania kobiet w stosunku do mężczyzn, oczywiście w imię "tworzenia miejsc pracy dla słabszych" czy "aktywizacji zawodowej".
Istnienie "working poor" wpływa też niekorzystnie na całe społeczności. Wiąże się z powstawaniem całych enklaw nędzy, które w Europie zachodniej czy nawet Polsce nie są tak powszechne. Zamieszkujące je grupy są skazane na pozostawanie pracującymi biedakami. Dzieci z takich środowisk muszą natomiast podejmować pracę tak szybko, jak to tylko możliwe, co wiąże się z przerwaniem edukacji, a co za tym idzie - dziedziczeniem nędzy. Z takiej sytuacji wynikają natomiast różnorodne patologie społeczne, spotykane na o wiele mniejszą skalę na przykład wśród zachodnioeuropejskich bezrobotnych, którzy mają też znacznie większe możliwości awansu społecznego oraz wyjścia z trudności.
O tym, że problem "working poor" zaczyna w coraz większym stopniu dotyczyć Polski, można się przekonać już po pobieżnym przyjrzeniu się sytuacji na rodzimym rynku pracy. Obecnie zjawisko to dotyczy przede wszystkim osób teoretycznie zatrudnionych jako stażyści, na umowy cywilnoprawne czy w niepełnym wymiarze godzin, a w rzeczywistości pracujących na pełny etat. Według ścisłej definicji nie są one pracującymi biednymi, gdyż przepracowują zbyt mało czasu lub - jak w przypadku stażystów - stosują się do nich inne zasady. W rzeczywistości czas ten przekracza jednak bardzo często 27 tygodni w roku, a pensje i tak kształtują się znacznie poniżej płacy minimalnej dla pełnoetatowego pracownika. W wielu biedniejszych regionach Polski owe 899,10 zł brutto stanowi wręcz szczyt marzeń.
Tymczasem pojawiają się wręcz próby dalszego pogorszenia sytuacji. W imię uelastycznienia gospodarki wiceminister pracy i polityki społecznej Robert Kwiatkowski zaproponował między innymi zróżnicowanie regionalne minimalnych zarobków, które są i tak niższe od średniej unijnej i wynoszą tylko 35 proc. średniej płacy (wobec ok. 50 proc. w krajach Europy Zachodniej). Co ciekawe według ministerstwa jest to posunięcie prospołeczne i miałoby się wiązać z uzależnieniem płacy minimalnej od kosztów życia w poszczególnych województwach. Gdyby jednak pomysłodawcom chodziło właśnie o to, pensja minimalna w bogatszych regionach powinna wzrosnąć ze względu na wyższy poziom cen. Tymczasem docelowo planowane jest właśnie obniżenie jej w regionach o najwyższym bezrobociu, co według rządu ma pozwolić na zmniejszenie go. Będzie to więc de facto legitymizacja sytuacji, w której zarobki nie wystarczają na przeżycie, co skutkować będzie dalszym pogłębieniem różnic regionalnych oraz rozwarstwienia dochodów.
Ważny jest również fakt, jakich zawodów dotyczy zjawisko "working poor". Najbardziej narażeni na trafienie do tej grupy są zatrudnieni w usługach, sprzedaży oraz przy pracach biurowych. Wystarczy zajrzeć do ogłoszeń z działu "praca" którejkolwiek z dużych gazet, aby zobaczyć, że właśnie te dziedziny rozwijają się w Polsce najbardziej dynamicznie. W nich też występuje często zjawisko fikcyjnego zatrudniania w niepełnym wymiarze godzin lub na umowy cywilnoprawne w celu cięcia kosztów oraz pensji. Takie praktyki nie zniechęcają neoliberałów do ciągłego promowania sektora usługowego, gdzie podobno jedno miejsce pracy miałoby być ważniejsze od kilku w produkcji.
Uelastycznienie rynku pracy na wzór amerykański nie spowoduje więc poprawy dobrobytu społeczeństwa. Wpłynie jedynie na poprawę wskaźników statystycznych dotyczących poziomu bezrobocia. Sam jego spadek jest świetnym chwytem propagandowym dla rządzących, który będą mogli wykorzystać to przy kolejnych wyborach. Dla zatrudnionych oznacza natomiast pogorszenie sytuacji i w rzeczywistości równanie w dół, do warunków oferowanych w ramach pracy na czarno. Według neoliberalnej logiki zatrudnieni powinni się jednak cieszyć z samego faktu posiadania pracy, a jej jakość to kwestia drugorzędną. Czas wreszcie przeciwstawić się tej logice. Alternatywą dla bezrobocia nie jest obóz pracy. Nie warto ścigać się w pogarszaniu warunków zatrudnienia tylko po to, aby kapitalistom łatwiej było przyjąć do pracy więcej osób. Negatywne skutki takich "ułatwień" będą jak najbardziej realne, a korzyści jedynie statystyczne.
Piotr Ciszewski
Artykuł ukazał się w "Impulsie" - dodatku dziennika "Trybuna".