Każdy krok papieża, każde jego słowo i każdy gest podczas pielgrzymki pokaże telewizja publiczna. Relacje obsługiwać będzie 1200 osób i 24 wozy transmisyjne" - informuje "Gazeta Telewizyjna". Zastępca kierownika Redakcji Programów Katolickich TVP Bogdan Sadowski obiecuje: "Nie będziemy w zakrystii tylko wtedy, kiedy papież będzie się przebierał i odpoczywał".
W gonitwę za każdym słowem i gestem zaangażowani zostali nawet dziennikarze sportowi Przemysław Babiarz i Piotr Sobczyński. TVP przygotowuje się także do wysyłania sygnału do telefonów komórkowych. Po zakończeniu wizyty będzie można kupić w sklepach płytę DVD z relacją. Inne telewizje nie chcą być gorsze, także szykują już zwiastuny, teledyski, klipy i scenariusze.
Wizyta Benedykta XVI to także wymarzona okazja dla polityków, żeby uwieńczyć dotychczasowe umizgi do Kościoła. "Dziennik" donosi, że zakończyły się wielotygodniowe negocjacje między Kancelarią Prezydenta a Stolicą Apostolską dotyczące tego, jak często i kiedy Lech Kaczyński pojawi się z papieżem. Premier Marcinkiewicz już zdążył pomodlić się do kamery na kolanach przed grobem Jana Pawła II.
Reszta musi się zadowolić zbiorową pielgrzymką do kardynała Dziwisza. Pielgrzymują więc i Andrzej Lepper, i Lech Wałęsa, a wcześniej do Krakowa przyjechał posypać głowę popiołem minister Andrzej Urbański, po tym, jak zbeształ kardynała za wtrącanie się do debaty na temat proponowanych przez PiS wcześniejszych wyborów.
Politycy ćwiczący już w kuluarach klękanie oraz dziennikarze obliczający korzyści z oczekiwanych wysokich reitingów to jedna strona "Benedykt XVI Live Show". Druga to społeczeństwo. Potraktowane protekcjonalnie, jak stado nieodpowiedzialnych i niezbyt rozgarniętych osobników. Prohibicja, wstrzymanie reklam urażających uczucia religijne (wcześniej nie urażały?), zamknięcie urzędów oraz Uniwersytetu Warszawskiego, jedna wielka transmisja we wszystkich kanałach, jakby niejasne i niepewne było, czy aby na pewno każdy obejrzy.
Zarówno duszpasterze tego Kościoła, jak i władze państwowe odwołujące się na każdym kroku do "wartości chrześcijańskich" robią wszystko, by Polak pozostał prostaczkiem, który przede wszystkim ma do Kościoła regularnie chodzić, chrzcić dzieci, posyłać je do Pierwszej Komunii, bierzmowania, a na końcu zadbać o katolicki pochówek. Tak więc żadnych pytań, żadnych wątpliwości: Dlaczego i po co wierzę? Co wiara chrześcijańska mówi o mnie i jak każe mi odnosić się do przedstawicieli innych religii czy niewierzących? Nie spotkałem komentarza odnoszącego się do tego, że jednym z głównych punktów wizyty Benedykta jest spotkanie ekumeniczne.
Kim jest więc papież, poza tym, że pozdrawia polskich pielgrzymów coraz mniej łamaną polszczyzną? W jakim kierunku prowadzi Kościół? Jakie to ma konsekwencje dla wiernych? Takie treści to temat dla zagranicy. Cały świat rozmawia o planowanej wizycie niemieckiego papieża w Oświęcimiu, przyjedzie wielu wybitnych teologów, jak choćby Amerykanin John Pawlikowski, sygnatariusz oświadczenia "Święty obowiązek" z roku 2002, będącego odpowiedzią na słynny już dokument "Dabru emet" z roku 2000, będący oświadczeniem ponad 250 żydowskich uczonych z USA, wzywający żydów do zrewidowania swojego myślenia o chrześcijanach i chrześcijaństwie.
Ale u nas o tym cisza, a jeżeli już mówi się o dialogu katolicko-żydowskim, to za sprawą antysemickich wystąpień mediów ojca Rydzyka. Dla polskiego Kościoła ważniejsze zdają się kwestie techniczne, telebimy i pytania, czy Benedykt pokaże się w Krakowie w słynnym "papieskim" oknie i będzie - jak jego poprzednik - rozmawiał z młodzieżą.
Oprawa wizyty papieża jest tego samego rodzaju co teleturniejów, talk-show i całej muzyczno-obrazkowej papki podawanej nam przez media. Godzą się na to chętnie wszyscy w obłudnym przekonaniu, że to wyścig nie za pieniądzem i panowaniem symbolicznym, ale spełnianie potrzeb katolickiego społeczeństwa. Już dawno zaprzestano myślenia o sytuacji niewierzącej jego części, a naprawdę trudno jest osobom niewierzącym czuć się częścią polskiego społeczeństwa, słuchając bez przerwy o tym, że wszyscy Polacy w skupieniu i modlitwie oczekują pielgrzymki Ojca Świętego.
Wypłukany z jakiejkolwiek kulturowej i społecznej refleksji przekaz staje się wyłącznie rytuałem potwierdzenia tożsamości wspólnoty definiowanej coraz bardziej ponad głowami obywateli przez interesy polityczne i biznesowe. Nie ma miejsca na dialog, gdy nie ma treści, a forma ma więcej wspólnego z marketingiem niż obyczajami religijnymi.
Czy nikt ze strony Kościoła i sprzyjających mu polityków i dziennikarzy nie dostrzega niebezpiecznego dla wartości demokratycznych i destrukcyjnego dla moralnych kręgosłupów obywateli szantażu, jaki pojawia się w takim modelu obecności katolicyzmu w sferze publicznej?
Na wiernych wymuszana jest licytacja, kto bardziej i więcej, na obojętnych zaś dostosowanie się do tych pierwszych, jeśli chcą pozostać w sferze publicznej na prawach partnerskich. A ci, którzy się na taki szantaż nie godzą, mogą zająć w niej najwyżej margines. Czy ludziom, którym zależy na dobru Kościoła, naprawdę podoba się ta produkcja obłudy? Czy chodzi tylko o władzę i zdobywanie jej każdymi środkami?
Jeśli ten czy ów polityk nagle zaczyna ostentacyjnie chodzić do Kościoła, brać ślub kościelny po dziesięcioleciach małżeństwa, cynicznie głosić konserwatywne poglądy, czy nie jest to dla nas informacja, że równie elastyczny będzie, jak przyjdzie do niego ktoś z łapówką? Zamiast wychowywać postmodernistycznych permisywistów, wychowuje się dziś katolickich permisywistów.
Sławomir Sierakowski
Artykuł ukazał się w dzienniku "Rzeczpospolita". Autor jest redaktorem naczelnym "Krytyki Politycznej".