Polska reprezentacja poległa z kretesem podczas finałów piłkarskich mistrzostw świata. Przegraliśmy z Ekwadorem i Niemcami, wymęczyliśmy wygraną ze słabiutką Kostaryką. Wcześniej złoili nam skórę między innymi Duńczycy (1:5), Białorusini (1:3), Litwini (0:1), Amerykanie (0:1), o Anglikach, z którymi przegrywamy regularnie, nie wspominając. Od dawna nie wygraliśmy meczu z rywalem z najwyższej półki. Problem dotyczy nie tylko piłki. Polska nie liczy się na świecie w żadnym ze sportów zespołowych (może pomijając siatkówkę, ale i tu do najlepszej czwórki świata trochę nam brakuje), a w sportach indywidualnych sytuacja jest niewiele lepsza. Zdarzają się wprawdzie sukcesy, jednak wynikają one raczej z ponadprzeciętnych talentów (których w 40-milionowym kraju nie powinno brakować), niż jakiś racjonalnych przesłanek.
Dlaczego tak się dzieje? Minister Lipiec udzielił odpowiedzi. Winny jest Paweł Janas. Przed nim wina spadała na Zbigniewa Bońka, Jerzego Engela, etc... i choć Polska z pewnością zasługuje na lepszego selekcjonera od każdego z wymienionej trójki, to nawet genialny Guus Hiddink nie rozwiąże sprawy. Problemy tkwią głębiej. Na sport w Polsce nie ma pomysłu, nie ma też pieniędzy. Nie bierzemy przykładu ze sprawdzonych rozwiązań, nie szukamy własnych. Państwo nie przywiązuje wagi do rzeczy tak błahych jak sport. A następcy Bońka, Laty czy Szewińskiej nie wychowają się sami. Można zrzucić odpowiedzialność na profesjonalne i działające na biznesowych zasadach kluby, jednak należy przy tym pamiętać, że „wyczyn” zaczyna się wcześniej - w szkole, na podwórku, w miejscowym LZS-ie..., a tam bieda aż piszczy, brakuje sprzętu, brakuje trenerów. Ile polskich szkół ma i udostępnia swoim uczniom siłownie? Jak wiele jest w Polsce sensownych pływalni sportowych? Brakuje tego wszystkiego, chociaż nie brakuje absolwentów AWF-ów, a Polsport (o dziwo) nie przestał funkcjonować.
Sportowe sukcesy europejskich krajów to w dużym stopniu wynik tego, że od co najmniej 30 lat realizują one hasło „sportu dla wszystkich”, które stało się jednym z integralnych elementów ideologii państwa dobrobytu. Zapewnienie jak najszerszego dostępu do amatorskiego uprawiania sportu oraz rekreacji jest jednym z podstawowych celów zapisanych między innymi w Europejskiej Karcie Sportu z 1992 roku (wcześniej, od 1976, funkcjonowało ono w ramach Europejskiej Konferencji Sportu). I wbrew znanej z rodzimego podwórka praktyce traktowania międzynarodowych dokumentów nie jest to tylko pusty zapis. W państwach zachodniej Europy amatorskie kluby są w znacznej mierze dotowane z budżetów państwowych i samorządowych, infrastruktura sportowa powstaje przy znacznym lub wyłącznym udziale państwa, a szczególnymi względami cieszy się aktywność fizyczna młodzieży. I nie chodzi tutaj nawet o to, że takie działania mają przełożyć się na wyniki profesjonalnych klubów i narodowych reprezentacji, chociaż i na to się przekładają. Ważniejsze jest to, że społeczeństwo jest dzięki temu zdrowsze, bardziej zintegrowane, aktywniejsze, a problemów wychowawczych też jakoś mniej. Mówiąc wprost. Taniej wybudować basen, boisko lub halę niż szpital albo poprawczak. Taniej i lepiej. Dla wszystkich.
Jednak po mundialu (dla polskich piłkarzy już po...) trzeba zwrócić uwagę nie tylko na społeczną, ale także na sportową stronę takich inwestycji. Do europejskich potęg piłkarskich należą państwa realizujące zasadę możliwie szerokiego dostępu do fizycznej rekreacji i amatorskiego sportu. Są to także kraje, które wykazują dużą aktywność w sferze kultury fizycznej i prowadzą polityki upowszechniania sportu. To przekłada się na wyniki, ponieważ owocuje to lepszą sprawnością młodzieży, lepszą selekcją, a i później szkółki piłkarskie (czy szerzej sportowe) działają znacznie lepiej. Przykłady? Francja, Włochy, Niemcy, Hiszpania, ale także niewielkie Szwecja czy Czechy. Wszystkie te kraje święcą triumfy w sportach zespołowych i indywidualnych. Nawet Czesi, niewiele w końcu od Polaków zasobniejsi, są w sportowej rywalizacji poza naszym zasięgiem (piłka, hokej na lodzie...). Podobnie jak Szwedzi, których jest cztery razy mniej niż Polaków.
Wzorem, jeżeli chodzi o szkolenie piłkarskiej młodzieży, jest Francja. W tym kraju funkcjonuje ogólnonarodowy system szkolenia młodych zawodników. Myliłby się jednak każdy, kto sądziłby, że są to przedsięwzięcia natury biznesowej – tanio wyszkolić, drogo sprzedać. W systemy szkolenia inwestuje państwo, które w końcu piłkarzami nie handluje. Od lat 50-tych we Francji istnieje stanowisko Directeurs Techniques, którzy mają status urzędników państwowych (jak np. nauczyciele). Gerard Houllier mówi o nich: „Najważniejszym zadaniem Directeurs Techniques zawsze było szkolenie. Zawsze skupieni na tym zadaniu, w początkach lat 90-tych wdrożyli dalekowzroczny schemat Rozwoju Młodych dla każdego młodego gracza, który mógł nabywać umiejętności w siedmiu piłkarskich centrach Francji”. A rząd, choć to zapewne może zabrzmieć dla polskiego ucha zaskakująco, uważa istnienie centrów szkoleniowych i możliwie szeroki dostęp do rekreacji i sportu za kwestie społecznej sprawiedliwości. I trzeba przyznać, że nie bezpodstawnie. Sport jest szansą dla wielu młodych ludzi. Pozwala także uzupełnić wychowawcze funkcje szkoły. Jednak do tego, żeby można było mówić o wszechstronnych zaletach sportu i o wynikach na międzynarodowej arenie, potrzebna jest aktywność władz publicznych. Branie wychowawców młodych sportowców na państwowy garnuszek (etaty nauczycielskie?), pomoc dla amatorskich klubów, które chcą pracować z młodzieżą, organizacja systemów szkolenia i budowa sportowej infrastruktury to warunki konieczne dla wykorzystania możliwości, jakie daje sport. To także zadania, od których państwo nie może uciekać, bo nikt go w tym nie zastąpi.
We Francji, Szwecji, Niemczech czy nawet Czechach młody adept futbolu trafia do klubu, w którym zajmują się nim profesjonalni i przygotowani do zawodu trenerzy/pedagodzy, a sprzęt na niego czeka. W Polsce sprzęt muszą kupić rodzice, w amatorskich klubach trenerami zostają zapaleńcy (często właśnie rodzice), którzy dokładają do interesu i nie mają dla swoich podopiecznych czasu, a nawet w profesjonalnych, pierwszoligowych klubach zdarza się, że rodzice muszą płacić za to, że ćwiczą w nich ich dzieci.
Kuleje także system przygotowywania młodzieży do sportu wyczynowego. Francuzi mają swoje Clairefontaine, gdzie trafiają najlepsi wybrani w wyniku szerokiej i wielostopniowej selekcji. My, poza eksperymentem ze Szkołami Mistrzostwa Sportowego, nie mamy nic. Mimo, że niedawno PZPN lub ewentualnie ministerstwo sportu mieli okazję wyłożyć pieniądze na ośrodek szkoleniowy we Wronkach. Nie zrobili tego jednak. Ośrodek był za drogi.
Biorąc to wszystko pod uwagę i dokładając do tego indolencję tak państwa, jak i PZPN, nie łudźmy się. Może, przy odrobinie szczęścia w losowaniu, awansujemy do następnych mistrzostw świata, może uda się zremisować kolejny towarzyski mecz z Francją, albo honorowo przegrać z Niemcami, ale na sukcesy nie ma co liczyć.
Tak będzie dopóki młodzieżowy trener będzie miał czas od 16 do 18 dwa razy w tygodniu, a rodzice będą musieli płacić za treningi dzieci. Tak będzie dopóki ktoś nie uświadomi sobie, że stwarzanie warunków dla rozwoju sportu i aktywny udział państwa w tej sferze życia to warunki konieczne do tego, by cieszyć się zdrowym społeczeństwem i sportowymi sukcesami. W każdym razie nie zanosi się na szybkie zmiany. A z pustego i Salomon nie naleje.
Panie Ministrze, trenera niech zmienia kto inny. Pan niech kupuje trampki, buduje hale i daje trenerom po AWF-ach pracę w kraju. Wtedy może za parę lat z grupy wyjdzie nawet Paweł Janas.
Tomasz Borejza