Halimi: Recepta dla amerykańskiej prawicy - lud przeciw intelektualistom

[2006-07-23 21:35:44]

Amerykańska prawica wiele skorzystała na niechęci, jaką "intelektualiści" wzbudzają w dziesiątkach milionów Amerykanów. W czasie wyborów prezydenckich w listopadzie 2004 r. George W. Bush miał podobne jak jego rywal poparcie wśród białego elektoratu z klasy średniej z dyplomami uniwersytetu. John Kerry natomiast nie miał najmniejszych szans u wyborców z tej samej grupy rasowej i społecznej, lecz bez studiów wyższych.[1]

Od końca XVIII wieku "elity" określa się w Stanach Zjednoczonych jako: "protekcjonalne, rozrzutne, afektowane, zniewieściałe, skłonne do manipulacji, przemądrzałe i niepraktyczne oraz żerujące na pracy innych ludzi."[2] Konserwatywny i religijny "populizm" skorzystał z tej kulturowej animozji, by ochronić prawdziwych posiadaczy władzy ekonomicznej. Ciskał więc gromy na "uczone i amoralne" elity, z założenia wrogie wspólnotom ulepionym z gliny rozsądku i cnoty.

Antyintelektualizm faktycznie ma długą tradycję, lecz ci, którzy go chętnie atakują, na ogół zdradzają się z jakąś formą rasizmu inteligenckiego, wciąż żywego wśród oświeconej mniejszości.[3] Kilka lat temu znaleźli się nawet tacy, którzy przypisywali wyborcze zwycięstwo Busha niskiemu ilorazowi inteligencji jego wyborców. Republikanie mogli tylko marzyć o oskarżeniu tak głupim, tak podtrzymującym ich wizerunek dzielnych obrońców zwykłych ludzi, żyjących z pracy swoich rąk.

Krytyka wyniosłej i uczonej elity stała się specjalnością prawicy, a nawet skrajnej prawicy w typie "poujadystowskim". Jednak nie zawsze tak było. Kiedy na początku XX wieku amerykańscy związkowcy występowali przeciw kapitalistom, do listy swoich wrogów dorzucili też wysokich urzędników i intelektualistów, a nawet część uniwersyteckich wykładowców oraz dziennikarzy, chętnych do wytropienia wszystkich "racji" usprawiedliwiających poczynania pracodawców, pod warunkiem, że ci działają zgodnie z ich interesami i chwalą ich geniusz.

Poczynając od lat trzydziestych ubiegłego wieku, amerykańska prawica coraz częściej sięga po szabelkę niechęci społeczeństwa wobec intelektualistów. Przedstawia ich jako gardzących religijną moralnością, walczących o skupienie władzy w rękach "mądrali". Ukarani za przynależność do świata biznesu, który zbankrutował (kryzys 1929 roku), republikanie usiłują - już wtedy! - zbratać się z proletariatem, wykorzystując w tym celu wojnę kultur. W 1940 roku ich kandydat Wendel Willkie z wściekłością mówi o kosmopolitycznych, świetnie wykształconych doradcach swojego przeciwnika, demokratycznego prezydenta, Franklina D. Roosevelta: "Spójrzcie na ludzi, którzy go otaczają. To cynicy szydzący z naszych nazbyt prostych cnót. Myślą, że naród i większość z nas jest za głupia, żeby coś zrozumieć. Uważają, że to oni, inteligenci, powinni nami rządzić. Oddajcie nam nasz kraj! On należy do nas."

New Deal, koncentrując się na tworzeniu mnóstwa federalnych agencji, które wysyłają swoich administratorów i menedżerów do wezgłowia umierającego kapitalizmu, też nie może powstrzymać piekielnego "utożsamienia progresizmu i intelektualnego protekcjonalizmu. Będzie ono przekleństwem partii demokratycznej przez następne dziesięciolecia."[4]

Joseph McCarthy, Barry Goldwater, Georg Wallece, Richard Nixon, Ronald Reagan, George W. Bush utrwalają tę tendencję: każdy z nich na swój sposób przedstawia siebie jako rzecznika milczącej większości, znieważanej przez decyzje urzędników, sędziów, ekspertów, przez arogancję intelektualistów. "Nie ulega wątpliwości - tłumaczy w 1976 r. Ronald Reagan - że Amerykanie muszą wybrać jeden z przeciwstawnych punktów widzenia. Wybiorą tych, którzy budują sobie pałace w Hiszpanii i coś gryzmolą w Waszyngtonie, albo tych, którzy ufają w mądrość narodu, w ziszczenie amerykańskiego snu. Tych, którzy domagają się więcej podatków i wydatków, lub tych, którzy mają wiarę w zdrowy rozsądek obywateli. Ci z przeciwnej strony [demokraci] sądzą, że rozwiązanie problemów naszego narodu znajduje się w zapiskach psychiatry, w dokumentach wychowawcy i w budżecie biurokraty. A my wierzymy w wysiłek pracujących, w inicjatywę przedsiębiorców i w rady duchownych."[5]

"Biurokrata", "psychiatra", "wychowawca": ta napiętnowana elita niekoniecznie jest bogata, lecz zawsze wykształcona. Bo dla amerykańskiej prawicy najważniejsze było to, by przynależność do "ludu" - robotników, przedsiębiorców, duchownych - nie była kwestią zarobków, lecz stylu życia. Najogólniej rzecz ujmując: erudycja i kosmopolityzm kontra prostota i tradycja. Ronald Reagan i George W. Bush mogą być otoczeni wianuszkiem miliarderów, lecz przyjmują ich w dżinsach, karczując swoje ranczo. Z drugiej strony - mówiący potoczystą francuszczyzną John Kerry... Jak to ujmuje Thomas Frank: "Konserwatysta nie określa przynależności do klasy społecznej wedle pieniędzy, urodzenia czy wykonywanej profesji. Najpierw patrzy na markę samochodu, jakim ktoś jeździ, na to, gdzie robi zakupy, w jaki sposób się modli, potem dopiero na jego zawód i pensję. Z proletariatem wiąże nie tyle sama praca, ile bezpretensjonalność, skromność."[6]

Stara śpiewka? Byłaby mniej popularna, gdyby intelektualny odłam lewicy nie zapominał o problemach społecznych, trwoniąc wszystkie siły na hermetyczne prace o tożsamościach, stylach i kulturach.[7] Przywódcy demokratów zbyt mocno zresztą związali się z interesami grup uprzywilejowanych, by móc odwoływać się w jakiejkolwiek formie do kwestii klasowej. I, jakby tego było mało, "postępowcy" niejednokrotnie potwierdzają to, o co ich podejrzewano: żywią pogardę dla mniej "kulturalnych". Oto przykład. W 1968 roku gubernator George Wallace, południowiec, zwolennik segregacji rasowej, nie będący wyrafinowanym smakoszem, chwali się, że "wszystko polewa ketchupem". Po czym New York Review of Books, pismo utytułowanych intelektualistów, uważa za stosowne szydzić tymi słowy: "jego naturalną siedzibą byłby podejrzany hotelik, zaś ulubioną rozrywką tani posiłek." No cóż, nie każdy miał szczęście jadać z profesorem Harvardu we francuskiej restauracji na Manhattanie.[8]

Wraz z zimną wojną lewica coraz bardziej oddala się od ludu. 9 lutego 1950 roku Joseph McCarthy wygłasza swoją słynną przemowę w Salt Lake City. Kim było wedle niego tych 57 wysokich urzędników Departamentu Stanu - pod przywództwem demokraty Deana Achesona, "pompatycznego dyplomaty w sztuczkowych spodniach" - którzy doradzali Związkowi Radzieckiemu? Kim były te indywidua, wymienione na liście, którą wymachiwał republikański senator z Wisconsin? Tym razem zagrożeniem dla porządku społecznego okazuje się nie rewolucyjny proletariat, lecz ci, którzy "skorzystali z wszystkich przywilejów, jakie mógł im ofiarować najbogatszy naród świata: mieli najlepsze mieszkania, najlepsze uniwersyteckie wykształcenie, najlepsze miejsca zatrudnienia." Ci "czerwoni", podejrzewani o sprzedanie sekretu bomby atomowej Związkowi Radzieckiemu, to nie plebs, lecz ludzie świetnie wykształceni i wysoko postawieni.

A kto broni "Boga i kraju" przeciw tym zdrajcom, przeciw "błyskotliwym młodym ludziom, w czepku urodzonym"? Amerykanie ze społecznych nizin: robotnicy, rolnicy, pracownicy, drobni przedsiębiorcy. Ludzie, których głów nie zaśmiecają importowane z Europy utopie, którzy bronią systemu społecznego, bo utożsamiają go z wolą boską. Niewrażliwi na kolektywistyczne teorie przemądrzałej elity, pokładają ufność w narodowej wspólnocie, w wartościach Ojców Założycieli i w niewidzialnej ręce rynku. W roku 1952 "wywrotowi" pisarze i filmowcy (jak Charlie Chaplin) tracą możliwość wykonywania zawodu, są uwięzieni lub skazani na wygnanie, a fanatycy McCarthy'ego "czyszczą" biblioteki z 30 tysięcy dzieł, napisanych przez "komunistów, sympatyków komunistów, byłych komunistów lub anty-antykomunistów."[9]

Szaleństwo mccarthyzmu trwało zaledwie kilka lat, były to jednak lata kluczowe dla amerykańskiej polityki. Z jednej strony, niszcząc intelektualną "nową klasę" przeciwną religijnym i patriotycznym wartościom narodu, prawica pokazała, jak wielki jest jej wpływ na społeczeństwo. Z drugiej, postępowa inteligencja usprawiedliwiła swoją społeczną izolację, pokazując, że niższe warstwy społeczne stały się głuche na ich słowa. "Popularność McCarty'ego - pisze historyk Michael Rogin - utwierdziła wielu intelektualistów w przekonaniu, że w walce o swobody obywatelskie i prawa demokratyczne nie mogą liczyć na masy."

W latach pięćdziesiątych większość amerykańskiego społeczeństwa wykazała się absolutną obojętnością w sprawie jednostkowych wolności. W kolejnych wyborach wygrywali republikanie (Nixon, Reagan, Bush, a każdy z nich urzędował przez dwie kadencje), Stany Zjednoczone zyskały sławę kraju rasistów, seksistów, homofobów, nacjonalistów, fundamentalistów, opętanych problemem bezpieczeństwa publicznego... W kraju, w którym nawet wybór szeryfa czy ustalenie wysokości podatku drogowego zależy od powszechnego głosowania, bardziej się opłaca robić większość w bambuko, jak to czyni prawica, udająca, że w wojnie kultur jest po stronie tejże większości niż, jak zakładają niektórzy postępowcy, przekonywać tę większość wyrokiem Sądu Najwyższego.

Konserwatywni stratedzy wygrali. Udało im się "wystraszyć lewicę do tego stopnia, że strzeże się białej Ameryki: katolickich robotników, weteranów wojennych, rozwścieczonych rodzin z klasy średniej; tych, którzy przecież opowiadali się nie tak dawno temu za związkami zawodowymi, za emeryturą gwarantowaną przez państwo, za darmowymi studiami dla wracających z frontu żołnierzy."[10] Mniejszości, dawne i nowe, nie wystarczą, by zbudować wyborczą równowagę.

Maccarthyzm nie całkiem jednak wyglądał jak bajka o plebejskim wilku, którzy pożarł bez litości intelektualnego Czerwonego Kapturka. Większość ekspertów, artystów i profesorów złożyła wymaganą przysięgę lojalności. Udawali, że nie widzą polowania na czarownice, a niemało było takich, którzy się do niego przyłączyli, by zachować przywileje, nie gardząc też srebrnikami z rąk Rand Corporation czy CIA. Najwybitniejsi intelektualiści woleli dolewać oliwy do ognia maccarthyzmu, niż zostać strażakami, czy, nie daj Bóg, ofiarami. Podtrzymywali ich w tym maminsynkowie wykształceni na najlepszych prywatnych uniwersytetach, strojąc miny do bojowników walczących z dyktaturą idei socjalistycznych w USA. Od tego czasu minęło sześćdziesiąt lat i nic się nie zmieniło: im większą prawica ma władzę, tym bardziej uważa się za atakowaną.

Inteligencja nie brzydzi się aż tak bardzo, jakby mogło się wydawać, stać po bezpieczniejszej stronie barykady. Od początku zimnej wojny zgraja maccarthowskich tępaków miała wsparcie znakomicie wyedukowanych Torquemadów jak: James Burnham (absolwent Princeton), Whittaker Chambers (uniwersytet Columbia) czy William F. Buckley (Yale). Nawet dziś, choć sam prezydent Bush żywi nikłe zainteresowanie dla nauk społecznych, neokonserwatyści z jego administracji, wyposażeni w dyplomy prestiżowych uczelni, mają się za uczniów Leo Straussa i Alana Blooma. Condoleezza Rice, nim została sekretarzem stanu, była rektorem uniwersytetu Stanford. Włada czterema językami i gra klasyczne utwory na fortepianie.

Od pół wieku osiemdziesięcioletniego dziś Williama F. Buckleya zalicza się w poczet "handlarzy idei", walczących najzacieklej po stronie amerykańskiej prawicy. Był on założycielem i szefem wpływowego pisma National Review (czytanego regularnie przez jego przyjaciela Reagana), stworzył program telewizyjny, kandydował na burmistrza Nowego Yorku. Trudno zarzucić mu brak kultury umysłowej, jest czystym produktem amerykańskiej elity: pochodzi z dobrej rodziny, kształcił się w Paryżu, Londynie i w najlepszych szkołach Nowej Anglii. Gdy jednak w 1951 roku rozszalał się maccarthyzm, właśnie ten młody człowiek zaciekle atakował wykładowców uniwersyteckich, którzy, jego zdaniem, mają skłonność do ulegania komunistycznym ideom. Zażądał ich odwołania.

Słysząc o wolności słowa, wybucha. "Pytanie brzmi: na jakiej podstawie - etycznej, filozoficznej, epistemologicznej - każe nam się tolerować idee, które edukacja powinna tępić?"[11] Buckley, praktykujący katolik, w latach 1946-1950 studiował w Yale, tym centrum cywilizacji. Po skończeniu studiów dawał wyraz swojemu oburzeniu: "Pod osłoną idei "uniwersyteckiej wolności" kryje się nieodpowiedzialne zachowanie, będące przyczyną największej niestosowności naszych czasów. Otóż instytucja, czerpiąca moralne i finansowe wsparcie od chrześcijańskich indywidualistów, zajmuje się przerabianiem ich synów na ateuszy i socjalistów."

Od końca lat osiemdziesiątych amerykańska prawica z upodobaniem zwalcza panującą na kampusach polityczną poprawność. Ale w 1951 roku to jeden z ich bohaterów usprawiedliwiał rolę cenzora, przesiewającego starannie treści wykładów, bibliografie, notatki robione na egzaminach i w czasie zajęć, by oddzielić polityczne i religijne ziarna od plew. Praktyka nie bez znaczenia w czasach, gdy podejrzenie o bycie dysydentem mogło skończyć się utratą pracy lub więzieniem.

Wszystko, co amerykańska prawica będzie wykorzystywać później do zdobycia "proletariackiego" elektoratu, można znaleźć w książce Buckleya opublikowanej w 1951 roku: relatywizm moralny niszczy wartości rodzinne, opiekuńcze państwo oblepiające swoimi mackami zabija autonomię jednostki, a wywrotowi intelektualiści temu wszystkiemu sprzyjają. Dochodzi do tego jeszcze główny składnik republikańskiego dyskursu: pseudodemokratyczne uzasadnienie nierówności płac poprzez teorię "rynkowego populizmu": porównanie zakupów do powszechnego głosowania. Tak więc finansowa potęga wielkich przedsiębiorstw zgodna jest z wolą zwykłego człowieka, ponieważ, ostatecznie, jej źródłem jest wybór dokonany przez miliony nabywców (którzy, np. "głosują" na General Motors kupując jego samochody). Inteligencja usiłuje natomiast narzucić swojemu krajowi egalitarną utopię, opierając się na państwowej biurokracji - a stąd już jeden krok do dyktatury...

Jak już zrozumieliśmy, pomyślności i sprawiedliwości nie należy szukać przez jakieś "oddalone biura", "magia rynku" zdziała więcej niż wszystkie abstrakcyjne idee. Huzia więc na intelektualistów marzących o redystrybucji fortun: "Żaden z nich - podkreśla Burkley - nie napomknie, nawet en passant, o godnym szacunku poglądzie, że antydemokratyczne jest zabierać komuś coś, co dał mu naród. Jeśli setki tysięcy ludzi, bez żadnego przymusu, decydują się dać 100 tysięcy dolarów Joe DiMaggio [legendarny baseballista] w zamian za przyjemność podziwiania, jak macha swoim kijem baseballowym [...] a potem państwo pochłania znaczną część jego zarobku, to kto tu najjawniej sprzeciwia się woli ludu?"

Gra toczy się dalej. Bogaci oraz firmy działające w wielu krajach to wybrańcy ludu, zaś socjalizujący intelektualiści to jego wrogowie. Jak ironizuje Thomas Frank, "gdy konserwatyści muszą stawać na głowie, bo tak im każe rynek, uważają to za twórcze, zdrowe i demokratyczne. Lecz kiedy państwo lub jakieś mądrale, które nim zarządzają, dorwą się do kierownicy, władza okazuje się być destrukcyjna, hierarchiczna, arbitralna, tyrańska."[12]

W styczniu 2009 roku skończy się kadencja obecnego prezydenta. W ciągu poprzedzających ten moment 40 lat republikanie okupowali Biały Dom przez 28 lat. Od 1995 kontrolowali obie izby Kongresu. Większość sędziów Sądu Najwyższego i wyższych urzędników sądu apelacyjnego zawdzięcza im swoje nominacje. A amerykańska prawica nie przestaje się skarżyć na "biurokratów z Waszyngtonu".

Wydawcy i media promują dziś najdalej posunięty model ideologii rynkowej i indywidualistycznej; uniwersytet powiela formę business school. Część najlepszych profesorów i autorów, na wzór szefów firm czy roztropnych sportowców, dba głównie o to, by dać się jak najkorzystniej zlicytować (wyższa pensja, niższe pensum, błyskotliwy awansik) grożąc, że opuszczą swoje miejsce pracy czy swojego wydawcę, by zobaczyć, czy gdzie indziej trawa nie jest bardziej zielona. Ale amerykańska prawica wciąż narzeka na "wywrotowych" intelektualistów. Bo przecież niechęć, jaką uczona "elita" wzbudza w mniej uprzywilejowanych warstwach społecznych - tych, z którymi gospodarcza polityka neoliberalna obchodzi się najokrutniej - jest zbyt cenna w wyborach, by partia republikańska darowała sobie tę gratkę.

W innym kraju, inni adwokaci uprzywilejowanych, już przebierający nóżkami, by zdobyć kierownictwo rządu, też odkrywają namiętność dla kultury popularnej. Na przykład Nicolas Sarkozy. Pewnego dnia, kiedy akurat nie spotykał się ani z Martinem Bouyguesem, ani z Arnaud Lagarderem, ani z Bernardem-Henri Lévy'm, wyznał w wywiadzie dla Paris Match: "Jestem taki, jak większość ludzi, lubię to samo, co oni. Interesuję się Tour de France i piłką nożną, wybieram się do kina na "Les bronzes 3", chętnie słucham popularnych piosenek."[13]

Przypisy:
[1] Biali bez dyplomu uniwersyteckiego o dochodach między 30.000 i 50.000 dolarów głosowali na Busha w proporcji 62% do 38%. Jeśli mieli podobne dochody, lecz skończyli studia, za Bushem i za Kerrym głosowało po 49%. Podobnie układały się te proporcje w wypadku wyborców zarabiających między 50.000 a 70.000 dolarów. Patrz: John Judis i Ruy Teixiera The American Prospect 4 stycznia 2005.
[2] Patrz: Michael Kazin, The Populist Persuasion, Basic Books, New York, 1995.
[3] Pojęcia rasizmu inteligencji używał Pierre Bourdieu (patrz: LMD, edycja polska, maj 2006).
[4] Michael Kazin, op. cit.
[5] Cf. Le grand bond en arriere.
[6] Thomas Frank, What's the Matter with Kansas : How Conservatives Won the Heart of America, Metropolitan Books, Nowy Jork, 2004.
[7] Patrz: Russel, Jacoby, Dogmatic Wisdom: How the Culture Wars Divert Education and Distract America, Doubleday, Nowy Jork, 1994.
[8] Znakomitą satyrę na amerykańska "lewicę w limuzynach" znajdziemy u Toma Wolfe, Le gauchisme de Park Avenue, Paryż, Gallimard, 1972.
[9] Michael Rogin, The Intellectuals and McCarthy : The Radical Specter, The M.I.T Press, Boston, 1967
[10] Michael Kazin, op. cit.
[11] William F. Buckley Jr, God & Man at Yale, Gateway, 1986, Washington.
[12] Thomas Frank, op. cit.
[13] Paris Match, 22 marca 2006.

Serge Halimi
tłumaczenie: Anastazja Dwulit


Artykuł ukazał się w 4 numerze polskiej edycji "Le Monde Diplomatique".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku