Podobnie jak „Wesele Figara” zirytowało Ludwika XVI, tak "Kod Leonarda da Vinci" niesłychanie podekscytował hierarchiczne władze kościelne oraz klerykalną opinię publiczną, co w Polsce objawiło się w specjalnym apelu kardynała Dziwisza, aby film ten zbojkotować, a także w domaganiu się przez marszałka Marka Jurka i grono pokrewnych mu senatorów, aby ukarać jego dystrybutorów.
Wynika z tego, że "Kod Leonarda da Vinci" ożywił jakieś, drzemiące nie tylko w polskim społeczeństwie, nastroje i potrzeby odbiorców, którzy odczytali w nim nurtujące ich niepokoje, z drugiej zaś strony, być może mimowolnie, utrafił w splot nerwowy hierarchii Kościoła katolickiego, wywołując jej zapalczywy sprzeciw.
Reakcję odbiorców dość trafnie charakteryzuje Zbigniew Mikołejko, historyk religii, mówiąc: „Przeciętny katolik, zwłaszcza młody Polak, często rozumie swą religię jako przymus: trzeba pójść do kościoła, przestrzegać pewnych reguł, rodzice każą, sąsiedzi patrzą. A w tobie wszystko kipi. Więc powieść Dana Browna staje się dlań prywatną ‘teologią wyzwolenia’, bo można w niej znaleźć oparcie dla paskudnego myślenia o własnym Kościele, dla skrytego antyklerykalizmu”(Gazeta Wyborcza, 20-21.V. br.).
Owa „potrzeba paskudnego myślenia o Kościele” ma jednak obecnie także głębsze korzenie niż przymus rodzinny czy sąsiedzki. 27-letni pontyfikat Jana Pawła II w odczuciu licznych środowisk katolickich spetryfikował Kościół, zastępując debatę nad jego modernizacją gestami protekcjonalnego duszpasterstwa, masową produkcją świętych i błogosławionych oraz widowiskowością globalnych pielgrzymek. Nie jest więc przypadkiem, że wraz z końcem tego pontyfikatu w samym Kościele śmielej odezwały się głosy w sprawie dopuszczenia antykoncepcji, ponownego zastanowienia się nad celibatem księży czy też nad kapłaństwem kobiet, a więc tematami, które dotychczas tłumiono w zarodku.
Ciekawe także, że właśnie teraz doczekała się publikacji tzw. „Ewangelia według Judasza”, dokument znany biblistom od dość dawna, który teraz dopiero ujrzał światło dzienne. Publikacja tego dokumentu, w którym Judasz okazuje się nie zdrajcą, lecz sojusznikiem Jezusa i powiernikiem jego zamiarów, uchyliła także furtkę wiodącą do znacznej ilości równie znanych nauce i określanych często jako Ewangelie niekanoniczne tekstów, spisywanych z relacji różnych świadków zdarzeń związanych z życiem i legendą Jezusa z Nazaretu. Wszystkie te dokumenty były bądź to skrywane, bądź też niszczone, zwłaszcza od czasu Soboru Trydenckiego (1545-1563) , zwołanego jako odpowiedź na wystąpienie Lutra.
Sobór Trydencki, który ustanowił m.in. kult świętych, dogmat o grzechu pierworodnym i zasadę celibatu duchownych, ostatecznie ustalił też zbiór pism – a więc czterech Ewangelii, a także listów i pism apostolskich – uznanych za kanon Kościoła katolickiego. Próby budowania takiego kanonu pojawiały się jednak już znacznie wcześniej, od IV w.n.e., np. w liście św. Atanazego z roku 367 czy w decyzjach Soboru Rzymskiego (382 r.), ustalających ten sam mniej więcej zestaw 27 tekstów kanonicznych, które przyjął Sobór Trydencki. Te próby budowania kanonu związane były m.in. z uznaniem chrześcijaństwa za religię panującą w Rzymie, a więc obok teologicznego miały także sens polityczny, służący nadaniu religii panującej wyraźnych ram doktrynalnych.
Proces selekcji źródeł, prowadzący do powstania kanonu, podsumowuje z całą szczerością prof. Anna Świderkówna, autorka o wyraźnym nastawieniu katolickim, pisząc, że w procesie tym wybrano ostatecznie te pisma, które „są zgodne z regułą wiary i wykorzystywane w chrześcijańskiej liturgii, a także „mogą służyć we wspólnotowym życiu lokalnych kościołów, jak również życie to umacniać i podtrzymywać” (A. Świderkówna, Rozmowy o Biblii – Nowy Testament, 2000). Wynika z tego niedwuznacznie, że kanon ustalony został zgodnie z aktualną potrzebą doktryny Kościoła rzymskiego, nie zaś sama doktryna formowana była na podstawie dostępnych i przebadanych dokumentów, dotyczących zarówno początków chrześcijaństwa jak i życia oraz nauk Jezusa z Nazaretu. Tworząc religię, stworzono więc także ex post jej historię, a nie na odwrót.
W tym też miejscu dochodzimy do zasadniczego problemu doktryny chrześcijaństwa. Otóż żadna inna z wielkich religii – buddyzm, islam, judaizm, konfucjanizm – nie posługuje się podwójnym symbolem boga –człowieka, a więc połączeniem w jednej osobie cech boskich, należących do sfery nadprzyrodzonej oraz cech ludzkich, należących do sfery historycznej. Budda, Mahomet, Mojżesz, Konfucjusz, głosząc swoje reguły religijne i etyczne są zawsze wyłącznie ludźmi, nauczycielami czy twórcami systemów moralnych i mistycznych o różnym charakterze, lecz zawsze postaciami mieszczącymi się w całości w sferze historycznej.
Chrześcijański Jezus jest na tym tle wyjątkiem, który doktryna chrześcijańska podnosi do poziomu dogmatu. Jezus jest dla niej przede wszystkim bogiem, czasowo jedynie wcielonym w człowieka. Wynikają z tego rozliczne konsekwencje. Doktrynie Kościoła zależy przede wszystkim na utwierdzeniu boskiej, nadprzyrodzonej natury Jezusa, co zresztą uznane zostało stopniowo i dopiero w IV i V wieku naszej ery (Sobory nicejski 325 r., konstantynopolitański 381 r., chalcedoński 451 r.) ale równocześnie zależy jej na historycznym udokumentowaniu zdarzeń z jego życia, umacniających cud boskiego wcielenia w człowieka.
Zdarzenia te opisują głównie Ewangelie kanoniczne, natomiast źródła niechrześcijańskie dotyczące historyczności Jezusa są dość skąpe. Znaleźć je można w formie wzmianek głównie u Tacyta, Pliniusza Młodszego i Swetoniusza, a także u żydowskiego – a więc bliższego zdarzeniom, opisywanym w Ewangeliach – historyka Flawiusza Józefa w jego Wojnie żydowskiej, przy czym prof. Świderkówna przyznaje, że „tekst jego został jak się zdaje w tym miejscu nieco ‘poprawiony’ ręką chrześcijańską”. Mimo to tradycja chrześcijańska przywiązuje dużą wagę do historyczności legendy ewangelicznej, wskazując zarówno na teksty, jak i na miejsca – Górę Oliwną, Golgotę, a także rzekomy Grób Pański w Jerozolimie – mające ugruntować tę legendę.
Tu jednak otwiera się seria niebezpieczeństw, zawartych m.in. we wspomnianych niekanonicznych, odrzuconych Ewangeliach. Pokazała to m.in. znana książka angielskich badaczy Baigenta, Leigh’a i Lincolna Święty Graal, święta krew (wyd. polskie 1994) , na której w znacznym stopniu oparł się Dan Brown. Rzecz w tym, że poszukiwanie historyczności uwzględniać musi także charakter kultury i obyczaju, na tle których rozgrywają się zdarzenia historyczne. Nie wdając się tutaj w niezliczone szczegóły i całą bogatą dokumentację, zgromadzoną przez autorów Świętego Graala. wystarczy powiedzieć, że jedną naczelnych ich tez jest twierdzenie, wyprowadzone właśnie z przesłanek obyczajowych, że człowiek niewątpliwie uznawany także przez ówczesnych za nauczyciela, do którego zwracano się zwrotem „rabbi”, nie mógł nie być żonaty, co było w owych czasach nie tylko zwyczajem, ale i obowiązkiem nauczycieli religijnych. „Gdyby Jezus nie był żonaty – piszą – z pewnością zwróciłoby to powszechną uwagę. Wyróżniałoby go i nie pozostawało bez wpływu na jego charakterystykę. Odsunęło by go w znaczący sposób od innych. I przynajmniej jedna z Ewangelii wspomniałaby o tym tak wyraźnym naruszeniu przyjętego zwyczaju”. W innym zaś miejscu czytamy, że Jezus „był kimś więcej niż samozwańczym nauczycielem. Jezus pobierał formalne nauki i oficjalnie uznawany był za rabbiego. (...) Jeśli zaś Jezus był rabbim, to jego małżeństwo nie tylko jest prawdopodobne, ale pewne. Żydowski kodeks prawny Miszna bowiem stwierdza, że „człowiek, który nie ma żony, nie może być nauczycielem”.
Także w tekstach kanonicznych znajdujemy sporo pomijanych zazwyczaj szczegółów, rysujących świecki kontekst obyczajowy życia Jezusa, kontrastujący z wersją nadprzyrodzoną. Mowa jest tam na przykład o bracie Jezusa, Andrzeju (Dzieje Apostolskie), Flawiusz zaś pisze o skazaniu na śmierć „Jakuba, brata Jezusa zwanego Chrystusem”. Mówi się również o jego pochodzeniu królewskim, co zazwyczaj traktuje się jako metaforę, w istocie chodzi tu jednak o autentyczne pochodzenie od króla Dawida, co czyni przyjęte jako wyraz okrutnej drwiny nazywanie go przez oprawców „królem żydowskim” (I.N.R.I.) elementem autentycznej gry politycznej, traktowanej przez ówczesnych władców Judei całkiem serio. Idąc zaś dalej tym szlakiem autorzy Świętego Graala przypuszczają, że uważana za żonę Jezusa Maria z Magdali również miała znaczących antenatów, tym razem z konkurującej z linią Dawida linii Beniamina, co mogłoby czynić ten związek rodzajem planu dynastycznego. Męczeństwo religijne Jezusa nabiera więc dodatkowo cech politycznych, uwikłanych w ówczesną rzeczywistość Judei.
Również sam opowiadany przez kanoniczne Ewangelie życiorys Jezusa posiada zastanawiającą lukę, pomiędzy dzieciństwem, m.in. dysputą z mędrcami w świątyni, którą prowadzi nieletni chłopiec, a publicznym wystąpieniem Jezusa jako nauczyciela, gdy „miał lat około trzydziestu” (Łukasz 3,23 ). Brakuje tu więc co najmniej piętnastu lat życia, w ciągu których nie wiadomo, co się działo i na temat których snuć można najrozmaitsze domniemania.
Dan Brown poszedł po linii dynastycznej. Uznał, m.in. na podstawie tzw. niekanonicznej „Ewangelii Marii Magdaleny”, że ciężarna Maria Magdalena po śmierci Jezusa uciekła do Francji, a urodzona tam jej córka Sara dała zaczyn dynastii Merowingów. Symboliczny zaś Święty Graal, kielich z ostatniej wieczerzy, jest więc w tej wersji prawdziwą „krwią królewską”, czyli potomstwem Jezusa, żyjącym i strzeżonym przez tajne zgromadzenia aż do naszych czasów.
Odsłonięcie, nie tylko na podstawie niekanonicznych Ewangelii, ale również w drodze krytycznej lektury tekstów kanonicznych (autorzy Świętego Graala odczytują m.in. gody w Kanie Galilejskiej jako wesele samego Jezusa), historycznych początków chrześcijaństwa, osłabia w sposób oczywisty tezę o nadprzyrodzonej, boskiej naturze Jezusa, wikła ją w szczegóły, których doktryna chrześcijańska nie zamierza wyjaśniać. Dotyczy to także aktu zmartwychwstania, na którym wspiera się cała doktryna chrześcijaństwa. Nie brak teologów, którzy twierdzą, że doprowadzenie do końca tezy o historyczności Jezusa, tzn. o jego ludzkiej naturze, wcale nie musi obalać etycznej, a także teologicznej natury chrześcijaństwa. Byłby to jednak rewizjonizm tak głęboki, że oficjalne kościoły chrześcijańskie nie są w stanie go udźwignąć. Wolą więc uznać nadmierne eksponowanie wątków historycznych za bluźnierstwo.
Fabuła opowiedziana przez Dona Browna posiada jeszcze dwa wątki, które dla oficjalnej doktryny katolickiej są drażniące. Pierwszym z nich jest wątek, nazwijmy go tak, żeński. Doktryna, a także praktyka Kościoła, opiera się na postawach mizogynicznych, struktura mitologii chrześcijańskiej jest strukturą patriarchalną, z męskim Bogiem Ojcem jako postacią kluczową. Wprowadzenie wątków historycznych, z postacią Marii Magdaleny, a także innych i bardzo licznych jak na ówczesne stosunki obyczajowe kobiet, które otaczają Jezusa, a również obalenie wersji o jego celibacie, oznaczałoby wzmocnienie współczesnych ruchów feministycznych, którym Kościół jest przeciwny.
Dan Brown, któremu jedno z pism amerykańskich przypisało dość przesadnie pozycję jednej z „najbardziej wpływowych postaci” współczesności, kładzie też w swojej fabule silny, sensacyjny nacisk na tajne, spiskowe grupy, zwalczające się w łonie Kościoła, z których jedną jest Zakon Syjonu, strzegący dziedziców „świętej krwi” (jednym z jego zwierzchników był ponoć Izaak Newton, a także Jean Cocteau), drugą zaś Opus Dei, organizacja dyskrecjonalna, podobnie jak masoneria, założona w roku 1928 w Hiszpanii przez kanonizowanego Josemaríę Escrivę. Mikołejko twierdzi, że Opus Dei, którego prałatura mieści się obecnie w Rzymie, doznał znacznego wzmocnienia w czasie pontyfikatu Jana Pawła II, jej polski oddział zawiązany został w roku 1989, zrzeszając m.in. wielu obecnych polityków katolickiej prawicy. Brown pokazuje jednak Opus Dei jako organizację nieomal zbrodniczą, posługującą się skrytobójstwem, co jest wystarczającym powodem do katolickiego oburzenia.
"Kod Leonarda da Vinci" stał się więc nieoczekiwanie soczewką, w której skupiły się z jednej strony niepokoje współczesnego Kościoła rzymskiego, któremu coraz trudniej jest obronić w laicyzującym się świecie zasadę bosko-ludzkiej natury Jezusa, z drugiej zaś, jak twierdzi Mikołejko, „powstaje pustka religijna, ale człowiek nadal odczuwa potrzebę religijności. I w to miejsce pojawia się religia prywatna, taki patchwork szyty na własną rękę z rozmaitych kawałków”.
Jeśli zgodzić się z tym zdaniem, należy także dodać, że ów „patchwork” Browna wpisał się idealnie w sferę symboli współczesnej kultury masowej, z jej sensacyjnością, zamiłowaniem do zagadek historycznych, których w tym filmie jest nie mniej niż w serii przygód archeologicznych z Indianą Jonesem, z seksem, a wreszcie z przekonaniem, że również świat legendy religijnej winien być światem realistycznym, a więc opartym na znanych nam wzorcach rodziny, potomstwa i walki o władzę.
Dan Brown, "Kod Leonarda da Vinci", tłum. Krzysztof Mazurek, najnowsze wydanie: Warszawa 2006, wydawnictwa Albatros i Sonia Draga, str. 568
Krzysztof Teodor Toeplitz
Recenzja ukazała się w "Le Monde Diplomatique - edycja polska".