Wątki lewicowe we współczesnym ruchu kobiecym w Polsce część I

[2006-08-23 11:10:28]

Transformacja ustrojowa przyniosła dramatyczne zmiany w życiu kobiet w Polsce. Jej największe „osiągnięcia” – bieda, wyzysk i bezrobocie - dotykają je częściej i dotkliwiej, niż mężczyzn. Po 1989 roku przekonały się, czym jest praca za głodową pensję i jak wygląda brak środków do życia. Poznały bezdomność, a prostytucja i żebractwo stały się dla wielu jedynym sposobem przetrwania. Utraciłyśmy oparcie w państwie opiekuńczym nie tylko jeśli chodzi o różnorakie świadczenia socjalne dotyczące nas samych, ale także w zasadniczej kwestii wychowania dzieci. Za coraz więcej rzeczy z nim związanych należy dziś płacić. Jedyna pozostałość poprzedniego ustroju w tym zakresie, żłobki, jest pod ciągłym obstrzałem triumfującej prawicy, która słusznie widzi w nich gwarancję resztek kobiecej niezależności. Pomimo, że opieka nad dziećmi została niejako „sprywatyzowana” i powierzona niemal wyłącznie indywidualnej matczynej pieczy, kobieta w III RP nie ma prawa samodzielnie decydować o macierzyństwie. Restrykcyjna ustawa antyaborcyjna zmusza do urodzenia każdego spłodzonego dziecka. Zapisane w niej względy społeczne i zdrowotne, a nawet związek poczęcia z gwałtem, w rzeczywistości wcale nie stanowią gwarancji możliwości legalnego przerwania ciąży. Ciemnego obrazu dopełniają zmiany w edukacji. Na życzenie współrządzącego Polską kleru, szkoła przekazuje obecnie uczennicom i uczniom wyłącznie tradycyjną, a więc podporządkowaną mężczyźnie, wizję kobiecości.

Paradoksalny rozkwit

Paradoksalnie jednak, ponury czas transformacji przyniósł prawdziwy rozkwit inicjatyw kobiecych, a także wzrost świadomości feministycznej. Organizowano szereg imprez z dużą frekwencją, które nierzadko stawały się tradycją. Wystarczy tu wymienić barwne i pomysłowe, a przy tym z roku na rok coraz liczniejsze manify i ladyfesty. Niezwykle pozytywną rolę odegrały popularne, choć niestety płatne i niefinansowane przez państwo gender studies, które wniosły do konserwatywnej świadomości polskich środowisk inteligenckich, zwłaszcza młodszego pokolenia, ożywczy powiew interesującej i aktualnej myśli na światowym poziomie. Wielka ilość cieszących się dużym zainteresowaniem konferencji tylko to potwierdza, choć oczywiście nie da się do nich ograniczyć jej wpływu. Została zwrócona uwaga na szereg zagadnień, dotychczas nie poruszanych w polskiej humanistyce. Zaczęto zajmować się herstory, czyli historią widzianą od strony kobiet. Badania, których podjęcia wymagały naukowa rzetelność i elementarne poczucie sprawiedliwości, nie tylko wypełniły dotkliwą lukę, ale ich wyniki okazały się po prostu bardzo ciekawe.

Perspektywa feministyczna na stałe zagościła w polskich środkach masowego przekazu (czemu towarzyszyło jej nieuniknione spłaszczenie i momentami zinstrumentalizowanie, o czym później). W sztuce zainspirowała wiele nowych koncepcji twórczych oraz interpretacji dziedzictwa przeszłości. Literatura, teatr i sztuki plastyczne, przeżywające w dobie transformacji swoistą zapaść, zostały ogromnie wzbogacone, by nie powiedzieć ocalone, dzięki podjęciu przez część środowisk twórczych tematyki kobiecej, nieraz w sposób bardzo zaangażowany. To wszystko wpłynęło na powstanie feministycznej mody i estetyki życia codziennego, niestety, ograniczonej do części inteligenckich środowisk wielkomiejskich, zwłaszcza młodszych wiekiem. Nie ma w tym nic szczególnie dziwnego, jako że są to grupy niejako predysponowane do bycia awangardą emancypacji. To, że sprawa wygląda gorzej, jeśli chodzi o obyczajowość niższych klas społecznych, wynika z logiki transformacji, która oferuje masom wyłącznie dwie drogi: patriarchalną tradycję i nie lepszy pod tym względem konsumpcyjny hedonizm (w warunkach niedostatku!).

Tyle na polu szeroko pojętej kultury. Ale przecież nie tylko nią kobieta żyje. Po roku 1989 zaistniało mnóstwo inicjatyw skupionych na kwestiach naszego zdrowia, jak choćby „Rodzić po ludzku”. Rozpoczęła się walka z gwałtownie rosnącą (w wyniku frustracji o podłożu ekonomicznym) przemocą w rodzinie; obecnie bite kobiety mogą uzyskać pomoc prawną i psychologiczną od powołanych do tego celu organizacji, wśród których znajduje się Centrum Praw Kobiet pod przewodnictwem Urszuli Nowakowskiej. Podjęto kwestię równości płci w miejscu pracy i zapobiegania mobbingowi. Ruszyły kursy szkolenia liderek, zaś kobiety na przywódczych stanowiskach przestały budzić zdziwienie. Jak to wszystko mogło się zdarzyć? Jakim sposobem przy tak radykalnym pogorszeniu gleby mogło na niej wyrosnąć tyle dorodnych kwiatów? Odpowiedź jest łatwa, jeśli chodzi o inicjatywy, które powołał do życia właśnie sprzeciw względem antykobiecych przemian: kiedy by miały się rozwijać, jak nie w momencie, gdy są najbardziej potrzebne? Tak powstała między innymi Pro Femina. Była to organizacja skupiona na walce o dopuszczalność aborcji, która optowała za świeckim państwem i deklarowała – podobnie jak później założona przez Danutę Waniek Demokratyczna Unia Kobiet – lewicowe sympatie polityczne. Sęk w tym, że były one raczej odosobnione, a nawet krytykowane w reszcie ruchu feministycznego, gdzie nie wypadało się ujawnić z negatywnym podejściem do transformacji ustrojowej.

Polityczna grawitacja

Oczywiście, nie mam na myśli tego, że feministki głównego nurtu były zachwycone pauperyzacją, klerykalizacją i innymi dobrodziejstwami „rewolucji konserwatywnej”. Rzecz jasna, sprzeciwiały się im. Jednak, podobnie jak reszta tzw. postępowej inteligencji, czyniły to często na sposób zapożyczony od środowisk dawnej Unii Wolności. Polegał on na tym, że zwracając uwagę na niebezpieczeństwa związane ze skrajną prawicą, jednocześnie należało się odżegnać od „lewicy postkomunistycznej”, co nawiązywało do prowadzonej przez ówczesną Gazetę Wyborczą walki ze „skrajnościami obydwu stron”. Robiło komiczne wrażenie, gdy o lewicowy radykalizm, równie groźny, jak faszyzujące bojówki, oskarżano osoby o poglądach odbijających europejską normę socjaldemokratyczną, a czasem nawet jeszcze mniej lewicowe. Do groźnych „oszołomów” i „totalitarystów” byli zaliczani, obok przedstawicieli skrajnej prawicy, na przykład… Aleksander Kwaśniewski czy Włodzimierz Cimoszewicz.

Tym samym (nie)umiarkowany neoliberalizm – nazywany wówczas „wolnością gospodarczą” - został uznany nie za pogląd skrajnej prawicy, jakim jest w istocie, tylko za przezroczystą, demokratyczną normę. Polityka monetarna Leszka Balcerowicza, Henryki Bochniarz i Hanny Gronkiewicz-Waltz uchodziła wśród polskiej inteligencji za sprawną i właściwą, byle jej nie zakłócać jakimiś „wyskokami”. Wedle tej samej logiki, należało uznawać atak na prawa pracownicze i demontaż państwa opiekuńczego za bolesną konieczność, wymaganą ze względu na procesy modernizacyjne. To, że na neoliberalnych przemianach najgorzej wychodziły kobiety, zostało wprawdzie wśród tak myślących feministek odnotowane, ale wina za ów stan rzeczy spadała na „istotę wolności” i inne naturalne procesy, nie zaś na specyficzny, bardzo agresywny kształt polskich przemian ustrojowych1. Poza dyskusją była nie tylko zasadność transformacji, ale nawet postulaty złagodzenia jej impetu. Lądowały one w pojemnym worku z napisem „populizm”. Wiele feministek wolało już być oskarżanych o elitaryzm, niż do niego wrzuconych.

Takiemu postrzeganiu, poza wymogami środowiska, sprzyjało finansowanie większości organizacji feministycznych przez liberalną Fundację Batorego, a także otwarcie się Gazety Wyborczej na tematykę kobiecą, które potem zaowocowało powstaniem dodatku Wysokie Obcasy. Dostęp do amerykańskich funduszy oraz do największej polskiej gazety zaowocował właśnie rozkwitem, o którym pisałam na początku. Oczywiście, gdyby w grę wchodziła wyłącznie afirmacja nowego ładu, rozkwit ów by nie nastąpił. W feminizm zaangażowały się osoby pełne dobrych pomysłów, pragnące poprawy położenia kobiet i zdobycia realnej wiedzy w miejsce patriarchalnych bajek dla dziewcząt. Dzięki ich talentom i zapałowi udało się dokonać bardzo wiele. Niemniej, układ sił społeczno-ekonomicznych wywarł ogromny wpływ na ruch feministyczny. Zduszenie krytyki transformacji znacznie częściej, niż jej ideologiczną pochwałą, skutkowało „apolitycznością” zainteresowań. Polegała ona między innymi na skupieniu się na analizach kulturowych, niezwiązanych – lub, częściej, jedynie uważanych za niezwiązane (jak rozważania wokół pornografii czy „terroru piękności”) – z (nie)miłościwie nam panującym kapitalizmem.

Uczulenie na goździki

Nawet jednak unikanie kwestii dotyczących bazy materialnej nie zwalniało ze spełnienia jeszcze jednego warunku: rytualnego potępienia Polski Ludowej. Nie twierdzę, iż nie istniały powody, głównie natury biograficznej, do takiego nastawienia. Jednak bezlitośnie egzekwowany, obłożony groźbą anatemy, obyczaj wymagał o wiele więcej niż wskazania na realne wady tamtego porządku. Należało go piętnować przedstawiając jako coś w rodzaju obozu koncentracyjnego, gdzie panowała powszechna szarość i nie było mowy o jakiejkolwiek, nawet ograniczonej, niezależności. Tymczasem, z punktu widzenia interesów kobiet (podobnie zresztą jak większości mężczyzn) mijało się to z prawdą historyczną. Współponoszenie przez państwo kosztów reprodukcji, awans społeczny i edukacyjny, postępowe ustawodawstwo dotyczące rozwodów i aborcji – to wszystko zasługuje z feministycznego punktu widzenia co najmniej na złagodzenie oceny poprzedniego ustroju, co postulowała w swoich felietonach w Przeglądzie Anna Tatarkiewicz. Była w tym jednak wyjątkiem.

Skrajnie negatywna lub co najwyżej obojętna postawa większości feministek względem PRL wynikała wszakże nie tyle z jednomyślności, co z ogromu presji. Wiele działaczek i teoretyczek, z którymi rozmawiałam przygotowując się do tego raportu, mówiło mi niezależnie od siebie to samo: że nie zgadzały się z oczernianiem pokaźnej części ich życia, ale nie było gdzie i jak tej niezgody wyartykułować. Trzeba przyznać, że o ile Socjaldemokracja Rzeczypospolitej (SdRP) była jedyną dużą partią, mającą cokolwiek do zaproponowania kobietom, jej media nie wykazywały szczególnej otwartości na tematy związane z naszą emancypacją – co wynikało także zwrotnie z niechęci środowiska feministycznego (z kilkoma wyjątkami, takimi jak DUK i Pro Femina) wobec lewicy zwanej postkomunistyczną. Niechęć ta zyskała nawet jaskrawą symbolikę. Na jednym z pierwszych – i najbardziej znanych – plakatów reklamujących manifę elegancka kobieta wymiotuje goździkami, podpis zaś brzmi „To mi się przejadło”. Poza treścią feministyczną – że kobiety pragną być szanowane, zamiast otrzymywać raz w roku kwiaty – da się stąd odczytać pełne obrzydzenia (w końcu rzecz dotyczy zwracania czegoś wcześniej spożytego) odrzucenie socjalizmu, symbolizowanego w masowej wyobraźni przez goździki.

Bycie nazwaną lub nazwanym „sierotą po PRL” stanowiło realną groźbę, za pomocą której tak skutecznie spacyfikowana została później lewica parlamentarna. W ten sposób z zakresu poglądów oczywistych dla nowoczesnych polskich feministek usunięta została – czego nie mogą zrozumieć nasze zachodnie siostry – obrona elementarnego prawa kobiet do bezpieczeństwa socjalnego. To znaczy – usunięta jako postulat. Nie da się utrzymać stwierdzenia, że się tym tu i ówdzie nie zajmowano mimo wszystko – jednak przemilczając wszystko, co mogłoby się kojarzyć z socjalizmem. Wizja społeczeństwa obywatelskiego, jaka go zastąpiła, jest na wskroś indywidualistyczna. Jednostka może być w niej ograniczana wyłącznie odgórnie: przez niesprawiedliwe prawa, totalitarne lub autorytarne państwo, wszechwładną tradycję. Z ograniczeniami tymi należy walczyć, co nie dotyczy „oddolnego” rynku, będącego miernikiem wartości i zasług, organem sprawiedliwości, nie represji. Stąd tak ważna stała się kwestia procentowej reprezentacji kobiet, zwłaszcza w biznesie. Skądinąd, wypada ona niezwykle blado, co falsyfikuje tezę o rzekomym „braku płci” transformacji ustrojowej.

Czyżby odwilż?

Tak to mniej więcej wyglądało do 2000 roku i jakiś rok, dwa po nim. Odruchowy antykomunizm i odraza do lewicy są wymagane od feministek także dziś. O tym jednak napiszę później, na razie zaś chciałam się skupić na wydarzeniach, które sprawiły, że ruch kobiecy, przynajmniej w pokaźnej części, zaczął wykraczać poza powyżej nakreślone ramy – aczkolwiek wciąż daleki jest w tym od jednoznacznych deklaracji czy rewolucyjnych zerwań. Było to reakcją na kilka czynników, wśród których należy wymienić wkroczenie nowej generacji, nie obarczonej PRL-owskimi doświadczeniami, a zatem mniej zainteresowanej rozliczeniami historycznymi, a bardziej problemami mniejszości seksualnych (które w tym czasie głośno upomniały się o swoje prawa) i ekologii. Są to, jak wiadomo, kwestie, którymi zajmuje się także partia Zieloni 2004, gromadząca wiele feministek i głosząca – wprawdzie nie jako główny postulat - lewicowy program socjalny. Młodzi ludzie o lewicowej wrażliwości odruchowo przyjmują wizję świata, w której emancypacja na różnych polach ludzkiego życia nie tylko się nie wyklucza, ale wręcz umożliwia. Do takiego pojmowania niechcący przyczynia się też sprawująca w Polsce rząd dusz (niezależnie od legalnej władzy) prawica, która w swojej nagonce na wszystkich myślących inaczej zniechęciła do siebie dużą część młodzieży.

W roku 2001 do rządów w Polsce doszedł Sojusz Lewicy Demokratycznej (wcześniej SdRP), który wprowadził urząd pełnomocnika do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn. Rzeczniczką została Izabela Jaruga-Nowacka, kobieta z sojuszniczej Unii Pracy, nastawiona na realizację postulatów socjalnego feminizmu. To, że niewiele wyszło z ich realizacji, a urząd tak za jej ministrowania, jak i za czasów następnej rzeczniczki, Magdaleny Środy, pełnił funkcję głównie reprezentacyjną, wynikało głównie z jego małych możliwości oraz atmosfery, jaką wytwarzały wokół niego prawicowe media. Niemniej, wiele problemów zostało wskazanych i, co więcej, powiązanych w powszechnej świadomości z lewicą i lewicowością (był to zresztą także element negatywnej kampanii). Na rzeczniczce do spraw równego statusu zresztą kończyły się lewicowe działania SLD, który realizował program neoliberalny i korzył się przed prawicą, a zwłaszcza kościołem. Między innymi wskutek tego, klerykalizacja kraju po śmierci papieża osiągnęła apogeum, zaś prawica przystępując do władzy w 2005 roku miała już od dawna przygotowany grunt, by roztoczyć całkowitą hegemonię medialną, edukacyjną, a nawet administracyjną.

Jednak najgorszym, niewybaczalnym posunięciem SLD-owskiego rządu było zaangażowanie Polski w napastniczą wojnę z Irakiem. Wywołała ona w kraju, podobnie jak na całym świecie, wielki sprzeciw, który jednak u nas przełożył się na znacznie mniejsze manifestacje i pikiety. Co jednak ważne ze względu na omawiany temat, można było na nich ujrzeć feministki maszerujące noga w nogę z przedstawicielami radykalnej lewicy. Taki obrazek - na Zachodzie na tyle oczywisty, że aż wręcz niedostrzegany - u nas był prawdziwą rewolucją. Wiele feministek poparło także alterglobalistów, gdy ci protestowali w czerwcu 2004 roku przeciwko Europejskiemu Forum Ekonomicznemu. A przecież alterglobaliści to ruch jednoznacznie antykapitalistyczny! Miał on ogromny wpływ na światową opinię publiczną i zaistniał – w proporcjonalnie mniejszej skali - także u nas, skąd wynika większe przyzwolenie w mediach na głoszenie jego, odpowiednio uładzonych, poglądów (których nie da się już całkiem przemilczeć). Możliwość ich artykulacji wiąże się jednak niestety także z ich nieszkodliwością. Skoro jedyna partia parlamentarna, uważana za lewicową, doszedłszy do władzy realizowała w ekonomii politykę monetarystyczną odziedziczoną po AWS i UW, a obecnie kontynuowaną przez koalicję skrajnej prawicy – nie istnieje właściwie żadna alternatywa dla wolnorynkowego fundamentalizmu. Tym bardziej, gdy krytykuje się go w sposób bardzo ogólny, zarzucając mu – jak ceniony w środowisku feministycznym Sławomir Sierakowski – „monologiczność”1 (a więc przede wszystkim ograniczenie swobody wypowiedzi), nie zaś skrajną nędzę milionów ludzi w Polsce i na świecie.

Wojna w Iraku sprawiła, że amerykańskie demokratyczne elity zaczęły ewoluować od agresywnego „antytotalitaryzmu” (przypomnijmy sobie napaść na Jugosławię i towarzyszące jej hasła propagandowe o „czerwonym zagrożeniu”) w stronę keynesowskiej lewicy. Ku zdziwieniu polskich komentatorów, widzących w kolejnych amerykańskich interwencjach zbrojnych nieodmiennie triumf demokracji, elity te opowiedziały się przeciwko militaryzmowi George’a Busha, krytykując jednocześnie jego skrajnie prawicową politykę ekonomiczną i obyczajową. Ktoś może jednak zapytać: co to ma wspólnego z poglądami środowisk feministycznych w Polsce? Ano, chociażby to, że wśród przeciwników poczynań Waszyngtonu znalazł się George Soros, założyciel Fundacji Batorego, która miała ogromny udział we wdrażaniu kanonów myślenia liberalnego w polskich mediach i ruchach obywatelskich, m. in. – w ruchu kobiecym, o czym pisałam na początku.

Czego nie widzą liberałki

Wizja amerykańskich demokratów zdaje się pasować jak ulał do polskiej rzeczywistości. I tam i tu mamy do czynienia z zalewem konserwatywnej, neoliberalnej i fundamentalistycznej prawicy, i tam i tu w roli lewicy występuje oficjalnie co najwyżej światły liberalizm, nie zaś socjalizm, obecny jako postulat jedynie u drobnej części ruchów oddolnych. Bez wątpienia, ów liberalizm można dziś w Polsce nazywać „mniejszym złem”, a także, w wielu sprawach, zwłaszcza dotyczących wolności obywatelskich, „lewicą”. Mam jednak wątpliwości, czy mógłby na dłuższą metę skutecznie odgrywać jej rolę. Co prawda, w swoich najbardziej humanitarnych odmianach, zawiera w sobie sprzeciw wobec szczególnie nieludzkich form neoliberalizmu, traktowanych – zresztą słusznie - jako odgórnie narzucane decyzje wielkiego biznesu, nie liczącego się z zasadami „zdrowego” – czyli lepszego, niż „dziki” – kapitalizmu. Byłoby dobrze, gdyby taki pogląd zajął w Polsce miejsce ortodoksyjnego monetaryzmu. Niemniej jednak, wiążą się z nim pewne niebezpieczeństwa, które spróbuję wymienić w odniesieniu do polskiego ruchu kobiecego.

Otóż, po pierwsze, liberalizm traktuje wszelkie zło czynione wielkim masom ludzkim – takie jak wyzysk czy odbieranie pomocy społecznej – co najwyżej w kategoriach ograniczeń swobód obywatelskich, gdy tymczasem dotyczą one kwestii znacznie bardziej elementarnych. Co się z tym wiąże, jako jedyną receptę proponuje zwykle wolność wypowiedzi, walkę ze stereotypami oraz działania prawne. Jest to oczywiście postępowanie właściwe, ale niewystarczające. Wśród jego niedoborów znajduje się założenie, iż istnieje pewien przyjęty, demokratyczny ład, który właśnie został naruszony. Co jednak zrobić, gdy sytuacje w rodzaju nędzy samotnych matek okazują się endemiczne dla istniejącej formy ustrojowej i nie tylko nie odbiegają od normy, ale wręcz ją konstytuują? A przecież tak właśnie ma się rzecz z „porażkami” polskiej transformacji ustrojowej, takimi jak – uderzające w kobiety jeszcze bardziej, niż w mężczyzn - rozwarstwienie dochodów, ubóstwo milionów, jaskrawy wyzysk i degeneracja społeczna całych regionów.

Trudno, żeby ich nie było, skoro większość decyzji ekonomicznych kolejnych rządów, może z wyjątkiem czasów ministrowania Grzegorza Kołodki, do nich wiodła. Nie zdarzyły się więc na pewno „niechcący” ani nie były niespodziewane. Ci, którzy je wdrażali – a na pewno zalecający je doradcy ekonomiczni – doskonale wiedzieli, do czego prowadzą. O tym, że demokrację traktowano jako propagandowy sztafaż, który w każdej chwili można odrzucić, dobitnie świadczy fakt, iż „terapia szokowa” autorstwa Leszka Balcerowicza była wprowadzona cichcem i odgórnie, bez żadnej społecznej debaty, określanej przezeń jako „niebezpieczny populizm”. Tym samym, trudno traktować dzisiejszy triumf antydemokratycznej prawicy jako coś odbiegającego zasadniczo od logiki transformacji. Niedorzecznie byłoby sądzić, iż powszechna nędza nie wywoła społecznych frustracji - te zaś, gdy odmawia się usunięcia ich realnych powodów, zwykle bywają kanalizowane za pomocą prawdziwego populizmu: obietnic piekła dla więźniów, podsunięcia zastępczych kozłów ofiarnych (w tej roli sprawdzają się dziś homoseksualiści), ksenofobii oraz kultu patriarchalnej, wielodzietnej rodziny, czemu błogosławi kler.

Komplementarne porządki

Polskie przemiany wpisują się w ramy neoliberalnej globalizacji i stosują do jej reguł, takich jak zastępowanie publicznego prywatnym, zaś społecznej odpowiedzialności - egoistycznym indywidualizmem. Kobiety są w tym porządku najbardziej poszkodowane, ponieważ z reguły nie traktuje się naszej płci jako owych osławionych, samowystarczalnych podmiotów kapitalistycznego współzawodnictwa, ale jako, że tak powiem, ich „zaplecze” (bowiem samowystarczalni oczywiście tak naprawdę nie są) – i to w podwójnym sensie. Po pierwsze, jako coraz gorzej (i gorzej od pracowników) opłacane pracownice, wytwarzające ich dochód. Po drugie, jako osoby, na które spadają ciężary związane z reprodukcją, pracą domową, opieką nad dziećmi i innymi słabszymi członkami społeczeństwa. Neoliberałowie dokładają starań, by nie zajmowała się tym żadna społeczna instytucja. Ale co zrobić, by ktoś to chciał robić nieodpłatnie, zwłaszcza mając w pamięci porządek, w którym część z nich była uspołeczniona? Tu przydaje się jak znalazł ideologia rodziny i tradycyjnej roli kobiety. W jej odwieczne prerogatywy nie powinno – jako twór nie dość uświęcony – ingerować państwo. To znaczy – nie powinno pomocą socjalną i jakimikolwiek ułatwieniami, represjami zaś – jak najbardziej. Kobiety są kontrolowane i surowo karane za wszelkie próby egzekwowania nawet tych praw reprodukcyjnych i pracowniczych, które im legalnie przysługują.

Właśnie w odniesieniu do naszej płci najjaskrawiej widać, jak feudalna ideologia polskiego kościoła działa ręka w rękę z nowoczesnym neoliberalizmem w dekonstrukcji polityki społecznej odpowiedzialności i zastąpieniu jej represyjnym porządkiem ochrony ludzi bogatych, których stać na obchodzenie przepisów, przeznaczonych do dyscyplinowania mas. Owszem, systemy te potrafią radzić sobie oddzielnie, ale w krajach peryferyjnego kapitalizmu zazwyczaj się uzupełniają. Dlatego tak niezbędne jest, aby ruchy sprzeciwu, a wśród nich ruch feministyczny, zdawały sobie sprawę z ich komplementarności. Tym bardziej, że traktowane oddzielnie, nadają się doskonale do wygrywania praw ofiar jednej z nich przeciwko ofiarom drugiej. Dotyczy to na przykład częstego wśród polskiej liberalnej inteligencji przeciwstawiania praw obyczajowych – takich jak dopuszczalność adopcji dzieci przez pary homoseksualne – prawom socjalnym ludzi najniżej sytuowanych, mogących się rozmnażać, jak głosi pogardliwy stereotyp, „bez ograniczeń”. Tak naprawdę rzeczy te nie są sprzeczne i obie najpełniej mogą się realizować w państwie opiekuńczym, które zapewnia ludziom względny dobrobyt niezależnie od tego, z jakiej grupy społecznej się wywodzą i ile mieli rodzeństwa, jednocześnie sprzyjając ich emancypacji na innych polach. Nienawiść do odmienności zaś towarzyszy porządkowi generującemu biedę i frustrację. Oczywiście, nie należy uogólniać ani utożsamiać tych dwóch spraw. Homofobia nie jest tak bezpośrednio związana z kapitalizmem, jak nędza samotnych matek. Trudno jednak nie dostrzec, iż w dzisiejszym polskim ładzie pełni przydatną funkcję kanalizowania uzasadnionego społecznego gniewu i, poprzez narzucaną heteroseksualność, dyscyplinowania kobiet i utrwalania konserwatywnego modelu rodziny – tej samej, która rozwiązuje wszystkie problemy wyłącznie we własnym obrębie i nie zwraca się o wsparcie do instytucji opiekuńczych.

Obecność w mediach

Jak wcześniej wspominałam, w mediach zaistniała tematyka emancypacji kobiet, jakkolwiek za cenę ulegnięcia w wielu przypadkach komercyjnemu spłaszczeniu. A czy zaistniała w nich perspektywa lewicowo-feministyczna? Jej elementy można było znaleźć w tekstach Agnieszki Wołk-Łaniewskiej i Teresy Tulskiej w Nie, Piotra Szumlewicza i Magdaleny Ostrowskiej w Trybunie, Anny Lubowickiej w Faktach i mitach, a także w felietonach Bożeny Umińskiej i wspomnianej już A.Tatarkiewicz w Przeglądzie oraz Kingi Dunin w Wysokich Obcasach. Wszędzie jednak są one umieszczone w ramach innych, dominujących światopoglądów. Nie, Fakty i mity oraz Trybuna zamieszczają wprawdzie teksty dotyczące praw kobiet. Pierwsze dwa pisma jednak na pewno nie są feministyczne, o czym świadczą seksistowskie żarty w każdym ich numerze. Trybunę też trudno tak określić ze względu na rzadkość poruszania tematyki kobiecej – jakkolwiek niektóre teksty, niestety wyizolowane, są po prostu perłami gatunku (por. P.Szumlewicza „Dyskretny przedmiot podglądania”1 na temat aborcji i kontroli społecznej). Przegląd, zarówno w deklarowanej lewicowości, jak i w feminizmie, stara się być wprawdzie konsekwentny, ale bardzo umiarkowany. Wysokie Obcasy w ogóle nie są lewicowe – trudno, żeby takie były, skoro stanowią dodatek do neoliberalnej Gazety Wyborczej. Tym większy zatem szacunek dla osób, które potrafią tam coś lewicowego „przemycić”.

No właśnie, przemycanie. Niestety, w tak zwanych liberalnych mediach – do których, poza Wyborczą, należą Polityka, Przekrój i kilka komercyjnych stacji radiowych, jak TOK FM - ażeby przekazać treści lewicowo-feministyczne, należy stosować rozmaite podstępy. Dzieje się tak pomimo, iż są one lepiej niż inne nastawione tak do lewicy, jak do feminizmu. Nie zabrania się w nich akcentować wspólnoty interesów kobiet i homoseksualistów ani wychwalać zachodnich rozwiązań prawnych. Wiedza o nierównościach edukacyjnych między płciami przestała być tajemna. Dopuszczalne jest wspomnieć o nadużyciach kleru - ale tylko „moherowego”; „cywilizowana” hierarchia kościelna, broniąca tych samych zasad, musi pozostać poza wszelką krytyką. Nikt nie zabrania mówić o wyzysku pracownic, lecz wyłącznie jako o jednostkowym przypadku niesprawiedliwości dotykającej kobietę, a więc istotę z natury stereotypu słabą, przez złego człowieka, jedynie przez zbieg okoliczności będącego pracodawcą. Nie ma to z definicji nic wspólnego z globalizacją, o której można już mówić, ale tylko w odniesieniu do krajów III Świata.

To jednak nie koniec ograniczeń. Przed wejściem do studio czy udzieleniem komuś wywiadu należy uwewnętrznić powszechnie przyjęte oczywistości. Jedna z nich to – powracający jak bumerang – antykomunizm, który ma być nawet nietknięty krytyczną refleksją. Jest to narzędzie niezwykle poręczne dla „czwartej władzy”. By kogoś zniszczyć i skompromitować, wystarczy go wtłoczyć w „totalitarne” ramy. Przyglądając się nagonkom medialnym na dwie tak odmienne postacie, jak Aleksandr Łukaszenka i Andrzej Lepper, widać doskonale, że ich określeniu służą identyczne zlepki skojarzeniowe, tworzące stereotyp czegoś zgrzebnego, niekulturalnego, roszczeniowo egalitarnego, ale jednocześnie dyktatorskiego, nienowoczesnego, brzydkiego itp. Przyjęcie antykomunistycznych intuicji jako swoich własnych prowadzi do logicznego wniosku, że jedyną obroną przed moherowym „PRL-em a rebour” (to też jedno z popularnych ujęć polskiej prawicowej ekstremy) jest obrona dorobku transformacji; czy to przez poparcie neoliberalnej linii SLD, zjednoczonego z Demokratami.pl, czy to wręcz przez sprzyjanie definicyjnemu przeciwieństwu wszelkiego „bolszewizmu”: Platformie Obywatelskiej. Zauważmy, że doskonale się to zgadza ze strategią indywidualizacji problemów społecznych oraz krytykowania wyłącznie prawicowych „ekstremów”.

Katarzyna Szumlewicz


Tekst pochodzi z pisma "Przegląd Socjalistyczny".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku