Część osób rzeczywiście przyjęła taki styl życia. Są to najczęściej ludzie w podeszłym wieku i o niskich kwalifikacjach. To trudno będzie zmienić, chociaż i w tej grupie znajdują się jeszcze tacy, którzy wzięliby się do roboty, gdyby to miało sens. A nie ma w sytuacji, gdy firma proponuje najniższe gwarantowane wynagrodzenie, czyli nieco ponad 600 zł na rękę. Gdy się weźmie pod uwagę utracone zasiłki i wydatki związane z podjęciem pracy (np. bilet miesięczny na dojazd), widać wyraźnie, że nic się na tym nie zyskuje, albo nawet traci. Ludzie na zasiłkach socjalnych dorabiają zresztą na różne sposoby trudniąc się zbieractwem czy pracą na czarno. W sytuacji, w jakiej się znaleźli, postępują jak najbardziej rozsądnie.
Przedsiębiorcy narzekają natomiast od lat, że koszty pracy w Polsce są zbyt wysokie i obiecują, że gdyby je znacznie zmniejszono, tworzyliby nowe miejsca pracy. Jest to jednak obietnica bez pokrycia. Praktyka pokazała, że obniżenie kosztów funkcjonowania firm wcale nie owocuje wzrostem zatrudnienia. Przekonaliśmy się o tym, gdy podatek od dochodów przedsiębiorstw (CIT) został zmniejszony z 27 proc. do 19 proc. Co prawda, niektóre firmy postanowiły w tej sytuacji wyjść z szarej strefy, co zaowocowało wzrostem wpływów do budżetu, ale bezrobocie zmalało tylko nieznacznie. Wzrosły natomiast lokaty na rachunkach firm. Jest to już blisko 100 mld zł.
Zastanowić by się należało również, jak te koszty pracy mają być zmniejszone. Na pewno nie poprzez cięcie płac, bo wtedy emigracja zarobkowa wzrosłaby jeszcze bardziej. Według pracodawców, ciężar tej operacji powinien wziąć na siebie budżet państwa. Trzeba po prostu zmniejszyć pozapłacowe koszty pracy, czyli składki na ubezpieczenie społeczne. No dobrze, ale kto zapłaci bieżące emerytury i renty oraz zasiłki chorobowe? ZUS już teraz ledwo wiąże koniec z końcem.
Gdy była wicepremier Zyta Gilowska zaproponowała tylko nieznaczne obniżenie składek chorobowej i rentowej, w resorcie finansów obliczono, że budżet będzie musiał zrekompensować ZUS-owi straty wysokości 11 mld zł.
Głębsze cięcie składek jest więc już niemożliwe. Przy okazji przypomnieć należy, kto przyczynił się do tego, że mamy w Polsce więcej niż w innych krajach Unii Europejskiej emerytów i rencistów. Jest to m.in. skutek działań reformatorów ustrojowych z początku lat dziewięćdziesiątych.
Wówczas to z premedytacją doprowadzono do bankructwa tysięcy przedsiębiorstw państwowych, które nie pasowały do przyjętej doktryny. I żeby załagodzić fatalne społeczne nastroje, mnóstwo osób przesunięto ze sfery pracy do sfery socjalnej. – Mało kto dzisiaj pamięta – mówił „TRYBUNIE” prof. Mieczysław Kabaj – że najwięcej emerytów i rencistów stworzył rząd Tadeusza Mazowieckiego z Leszkiem Balcerowiczem w roli wicepremiera. To był ogromny skok. Według mojego szacunku, w ciągu 3 lat (1990 – 1992) wczesne emerytury uzyskało 1,5 mln ludzi zdolnych do pracy. Gdyby tego nie zrobiono, to bezrobocie w roku 1993 wynosiłoby nie 3 mln, tylko blisko 5 mln osób.
Jak widać i w tej dziedzinie niewiele dzisiaj można zrobić. Pracodawcy, jako ludzie rozsądni, powinni więc zaprzestać lamentów i szukać rozwiązań gdzie indziej. Przede wszystkim w swoich portfelach. Nie jest bowiem prawdą, że koszty pracy w Polsce są zbyt wysokie. Wszystkie statystyki mówią co innego. W zestawieniu z produktem krajowym brutto są one w Polsce o 10 proc. niższe niż w Czechach i o 20 proc. niższe niż w Estonii. Widać więc wyraźnie, że polscy pracownicy są bardziej wydajni i gorzej wynagradzani. Obciążenia płac składkami socjalnymi nie odbiegają natomiast od średniej unijnej.
Porównajmy też koszty zatrudnienia jednego pracownika, które obejmują także wszystkie składki i podatki płacone przez pracodawcę. W Hiszpanii np. jest to 30 tys. euro rocznie, a w Polsce 9 tys. euro.
Nie ulega wątpliwości, że długo jeszcze tego poziomu nie osiągniemy, bo Polska jest krajem znacznie biedniejszym. Weźmy jednak pod uwagę fakt, że coraz więcej polskich firm sprzedaje swoje wyroby i usługi na rynku unijnym. Zarabiają więc podobnie jak ich zachodni konkurenci. Nie płacą przy tym podatku VAT i mają tanich pracowników. A mimo to narzekają. Jest to metoda przejęta z klasycznej propagandy, wg której wielokrotnie powtarzana teza ma szansę utrwalić się w świadomości społecznej.
Po wejściu do Unii przedsiębiorcy liczyli, że otwarcie rynków będzie dla nich korzystne. I mieli rację. Nie przewidzieli tylko jednego – że z podobnej szansy skorzystają pracownicy. Okazało się, że rynek pracy stał się szybko coraz bardziej otwarty, a nasi fachowcy, a także mniej kwalifikowani pracownicy są cenieni, poszukiwani i dobrze opłacani. Dla naszych przedsiębiorców powinien to być zimny prysznic. Nie uda się w Polsce powtórzyć azjatyckiego sukcesu opartego na wyzysku marnie opłacanych ludzi. Trzeba przyjąć standardy europejskie.
Czesław Rychlewski
Artykuł pochodzi z dziennika "Trybuna".