„Triumf socjaldemokratów” - podsumował wybory znany profesor politologii, Bo Rothstein („Dagens Nyheter”, 20 września 2006). Dlaczego, skoro socjaldemokraci pozostali wprawdzie największą partią Szwecji (35 proc. głosów, ich główny rywal, moderaci uzyskali 26,2 proc.), ale uzyskali najgorszy wynik wyborczy w swojej historii? Aby to zrozumieć, trzeba się cofnąć do poprzednich wyborów.
W roku 2002 przywódcą głównej partii szwedzkiej prawicy, moderatów (z łac. moderatio - umiarkowanie), był od trzech lat finansista Bo Lundgren. Do wyborów zdążył usunąć z kierownictwa partii wszystkich prawdziwych konserwatystów i dokonał przegrupowania partii w kierunku neoliberalnym.
Na próżno życzliwi doradcy tłumaczyli mu, że neoliberalizm skompromitował się jako jedna ze szkół ekonomii i pozostał już tylko więdnącą ideologia. Jedna z komentatorek zauważyła, że Lundgren przemawiał nie jak szef idącej do wyborów partii mieszczańskiej, ale bardziej jak fanatyczny dowódca neoliberalnej partyzantki na wrogim terenie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi obiecywał silną obniżkę podatków i zwiększone wydatki na służbę zdrowia, szkolnictwo, policję, a „deregulacja” i „prywatyzacja” nie schodziły mu z ust, nawet gdy mówił o przyroście naturalnym.
W wyborach 2002 moderaci dostali straszliwe baty, uzyskując najgorszy wynik w swojej historii: zaledwie 15,2 proc., a Bo Lundgren zniknął w politycznym niebycie. Nowym przywódcą moderatów został Fredrik Reinfeldt (ur. 1965), a głównym ekspertem ekonomicznym partii i autorem jej gospodarczego programu – Anders Borg (ur. 1968), niewątpliwy spiritus movens obecnego sukcesu szwedzkiej prawicy.
Reinfeldt jest pierwszym powojennym premierem Szwecji, pochodzącym się z klasy średniej (Ojciec premiera Tage Erlandera był wprawdzie nauczycielem szkoły ludowej - a matka wywodziła się z biednego chłopstwa - ale w ówczesnej Szwecji taki nauczyciel na pewno nie mógł aspirować do klasy średniej). Per Albin Hansson, Ingvar Carlsson i Göran Persson wywodzili się z proletariatu, Thorbjörn Fälldin był zamożnym farmerem, Carl Bildt i Olof Palme – utytułowanymi arystokratami. Anders Borg jest byłym neoliberałem, nawróconym na rozsądek.
Ten mieszkający w ekskluzywnej dzielnicy Lidingö świetnie wykształcony ekonomista trudno kojarzy się z klasyczną prawicą: rozchełstana koszula (choć pod kosztownym garniturem), kolczyk w uchu, długie włosy związane z tyłu w kitkę. Jego hobby to filozofia, którą także studiował, a najbardziej podziwianymi kobietami – własna żona-businesswoman i....Simone de Beauvoir. Borg odszedł z polityki razem z premierem Bildtem. Pracował m.in. jako szef działu analiz ekonomicznych w finansowym koncernie rodziny Wallenbergów, S-E-B. Wrócił dopiero do Reinfeldta i przekonał przywódcę prawicy, że można pokonać socjaldemokratów, zabierając im ich program.
Nie chciałam wierzyć własnym oczom, gdy Borg udzielił obszernego wywiadu lewackiemu periodykowi „Arena” (nr 2/2005), wygłaszając wielką laudację szwedzkiego modelu welfare state, silnych związków zawodowych i dużego sektora publicznego. W sporze o import taniej siły roboczej z Europy Wschodniej, Fredrik Reinfeldt kategorycznie opowiedział się po stronie szwedzkich związków zawodowych, podkreślając konieczność centralnych układów zbiorowych i określając się jako „socialkonserwatysta”. Borg za największy grzech ekonomisty uznał „keynesofobię”. Dodał także, że interesuje go tylko „to, co działa”, a więc porzucił neoliberalizm, a zajął się istniejącym w pięciu państwach nordyckich modelem szwedzkim, który najlepiej sprawdził się wobec wyzwań globalizacji.
Na Reinfeldta duży wpływ wywarł jeden z najbardziej wpływowych brytyjskich analityków, Mark Leonard, foreign policy director at the Centre for European Reform, który stwierdził, że wbrew wszelkim ostrzeżeniom państwa nordyckie pokazały, że można mieć najwyższe na świecie podatki, drogą pracę, bardzo silne związki zawodowe, rozbudowany sektor publiczny, daleko posunięte równouprawnienie (z tzw. kwotowaniem kobiet do parlamentu i rządu), a jednak radzić sobie gospodarczo znacznie lepiej niż inne kraje.
Wspomniany prof. Bo Rothstein nadmienił, że jego amerykańscy interlokutorzy nie mogli zrozumieć, czego właściwie dotyczą szwedzkie wybory, skoro lewica i prawica mówią dokładnie to samo. Rzeczywiście, przedwyborcze debaty dotyczyły głównie tego, który blok jest bardziej wierny... socjaldemokratycznemu ideałowi welfare state.
Zniknęli gdzieś wszyscy ci ekonomiści, którzy twierdzili, że z „naukowej teorii” wynika, iż Szwecja zginie, jeżeli nie obniży podatków, nie wprowadzi „elastycznego” rynku pracy, nie sprywatyzuje, co tylko można i nie zdemontuje swojego folkhemmet („domu ludu”). Jeden z takich zwolenników „naukowej ekonomii”, Anders Åslund wyniósł się aż do USA i chyba jeszcze tylko jedna jedyna „Gazeta Wyborcza” cytuje go jako „wybitnego eksperta”.
Kampania wyborcza przypominała wręcz zawody, kto lepiej utrzyma socjaldemokratyczny folkhemmet. Zwłaszcza moderaci radośnie przyznawali rację socjaldemokratom, zaraz jednak dodając „ale my to zrobimy lepiej”. Gdyby w dzisiejszej Szwecji ktoś wystąpił z ideami neoliberałów, potraktowany byłby równie szyderczo, jak osobnik wierzący, że ziemia jest płaska.
Wybory w dużym stopniu dotyczyły więc wyjątkowo nielubianego premiera Perssona. Jeden z moich kolegów, zajmujący się zawodowo Polską, powiedział kiedyś, że Göran Persson zapadł na „milleryzację”. Określenie to nie jest do końca trafne, gdyż Persson nie jest jednak zdrajcą lewicy i nigdy przez gardło nie przeszłoby mu sławne dictum, że rynek zawsze ma rację. Trzeba przyznać, że na niechęć wyborców Persson solidnie zapracował. Sama jestem nawet skłonna zrozumieć, że pochodzący z bardzo biednej rodziny Persson – dla którego w dzieciństwie szczytem wyśnionej kariery było posiadanie rolnego gospodarstwa – kupił sobie na starość posiadłość ziemską.
Jednak przeciętny wyborca nie bawił się w takie psychologizowanie i nie rozczulały go zdjęcia premiera Perssona z krowami. Wyborcę do pasji doprowadzały arogancja i paternalizm Perssona, a socjaldemokraci nie mogli mu wybaczyć, iż usunął z kierownictwa wszystkie popularne i mające własne zdanie osobistości, a zwłaszcza kochaną wręcz w partii Margot Wallström, „zesłaną” na szwedzkiego Komisarza Unii Europejskiej. Największą jednak pułapkę Persson sam na siebie zastawił.
Po zwycięstwie w roku 2002 Göran Persson obiecał uroczyście i z właściwą sobie hybris, że w czasie obecnej kadencji bezrobocie na pewno spadnie do 4 proc., a stopa zatrudnienia wzrośnie do bardzo wysokiego poziomu 80 proc. Niestety w końcu sierpnia 2006 szwedzkie bezrobocie wynosiło 5,7 proc. Wszystkie badania wykazują, że szwedzki wyborca bardzo dokładnie pamięta obietnice polityków i nigdy nie wybacza ich złamania.
W tym miejscu konieczne jest pewne wyjaśnienie, gdyż prasa polska drukowała banialuki, iż bezrobocie w Szwecji wynosi ponad 20 proc. Otóż szwedzka stopa zatrudnienia jest jedną z najwyższych na świecie, gdyż wynosi 78 proc. Rzeczywiście więc poza rynkiem pracy pozostaje 22 proc. – liczba ta obejmuje bezrobotnych, ludzi przebywających na rocznych urlopach, na zwolnieniach lekarskich, na rentach chorobowych i przedwczesnych emeryturach etc. Tak jednak nikt nie liczy, przy zastosowaniu tej metody bezrobocie np. w Polsce wynosiłoby 47 proc. Natomiast skłonna byłabym się zgodzić, że do liczby bezrobotnych powinny być wliczone osoby, które chcą mieć pracę pełnoetatową, a obecnie pracują w wymiarze 50- czy 75 proc. etatu (dotyczy to zwłaszcza kobiet z sektora publicznego). Jednak i mnie, socjaldemokratkę, do pasji doprowadzały zaklęcia Perssona, że już prawie, już za chwilę będzie te mityczne 4 proc.
Oczywiście jest pewnym ewenementem, iż w kraju kwitnącej gospodarki traci władzę partia rządząca. Szwedom powodzi się tak, jak chyba nigdy dotąd – nie tylko PKB rośnie (w drugim kwartale: 5,1 proc.; w całym roku 2006 ma być 4,2 proc.), inflacji praktycznie nie ma, kredyt jest tani, ale i konsumpcja jest coraz wyższa (odzwierciedla to optymizm społeczeństwa), a płace realne wydatnie wzrosły.
W roku 2005 organizacje charytatywne 9-milionowej Szwecji zebrały sumę 2 miliardów SEK (ca 855 milionów PLN), z czego 90 proc. pochodziło od osób prywatnych, choć w Szwecji nie ma możliwości odpisów podatkowych przy tego typu darowiznach. Ta hojność nader oszczędnych Szwedów najlepiej świadczy, że mają z czego dawać. Może gdyby Szwedom nie powodziło się tak dobrze, nie zaryzykowaliby zmiany ekipy. W dodatku gdy Persson wymieniał rzeczywiście imponujące wskaźniki gospodarcze, Reinfeldt zaraz nadmieniał, że nie każdy został dopuszczony do podziału tego coraz większego tortu, a „my zajmiemy się także wykluczonymi”. Dlatego właśnie tak znacząco wzrosła liczba imigrantów głosujących na blok prawicy. Natomiast liczba posłów-imigrantów zmniejszyła sie w nowym riksdagu [parlamencie] z 23 do 17. W obecnym szwedzkim parlamencie imigranci stanowią tylko 5 proc., gdy w całym społeczeństwie – 12 proc. Premier Reinfeldt sam przyznał, że jest to problem, zwłaszcza iż jego koalicyjni sojusznicy – chadecy Kd, socjal-liberałowie Fp i chłopcy centryści nie mają ani jednego imigranckiego posła.
Może było to nieco humorystyczne, gdy moderaci nazwali się „nową partią robotniczą Szwecji” (Sveriges nya arbetarparti), ale gdyby moczarowcy i giertychowcy nie obrzydzili w Polsce słowa „patriota”, to tak właśnie określiłabym Reinfeldta. Jest on wyraźnie dumny z osiągnięć szwedzkiego folkhemmet i na pewno dobrobyt szwedzkiego narodu jest mu bliższy niż interesy amerykańskich funduszy emerytalnych, transnarodowych korporacji i międzynarodowej finansjery (a nie o każdym polityku Unii można to powiedzieć). Dotychczasowe rządy prawicy w powojennej Szwecji trwały zawsze tylko jedną kadencję i zawsze kończyły się gospodarczym kryzysem – doświadczył tego i rząd Fälldina, i rząd Bildta. Reinfeldt – właśnie z uwagi na swój patriotyzm i silny pragmatyzm, charakterystyczny dla dojrzałego mieszczaństwa – ma szansę losu tego uniknąć, choć trzeba pamiętać, że nie jest sam, że stoi na czele rządu koalicyjnego (już zaczęły się w koalicji spory, kto właściwie ma zostać marszałkiem parlamentu i trwa walka o ministra gospodarki). Na szczęście Reinfeldt nie ma też zbyt dużego pola manewru.
W roku 279 p.n.e. król Epiru, Pyrrus odniósł w Apulii takie zwycięstwo, które umożliwiło przyszłą wiktorię jego wrogów, Rzymian. Jeżeli przyjąć, że największy sukces polityczny odnosi się wtedy, gdy przeciwnik przechodzi na nasze pozycje, to można przyjąć, iż dzień 17 września 2006 był dla Reinfeldta jego Ausculum – zwyciężył, ale nolens volens musi realizować politykę przeciwnika i jeżeli nie będzie w tym sprawny, to w roku 2010 socjaldemokraci na pewno powrócą do władzy.
Anna Delick
Tekst pochodzi ze strony internetowej pisma "Krytyka Polityczna" (www.krytykapolityczna.pl).