Bez wątpienia ludzkość nabałaganiła w przyrodzie, ale ani politycy, ani społeczeństwa nie kwapią się, by po sobie posprzątać.
Tegoroczny lipiec był w Polsce rekordowy w historii pomiarów. Znaczy to, że co najmniej od końca XVIII wieku, kiedy zaczęto regularnie gromadzić dane meteorologiczne w naszym kraju, nigdy średnia temperatura żadnego miesiąca nie była wyższa niż lipca 2006 roku. Podobnie upalny był u nas tylko sierpień 1807 roku, kiedy to wojska napoleońskie z pomocą polskich zdobyły Prusy Wschodnie, co zakończyło się utworzeniem Księstwa Warszawskiego.
Czy tegoroczny rekord to skutek globalnego ocieplenia? Prawdopodobnie tak. Czy to dowód na jego istnienie? Nie. Problem w tym, że zjawisko, które ukrywa się pod słowem "klimat", jest niezwykle złożone - naukowcom niełatwo je zmierzyć, zaś zwykłym ludziom trudno ogarnąć. Dlatego wokół zmian klimatu narosło mnóstwo nieporozumień, a także sprytnych prób manipulacji, nierzadko przeprowadzanych przez osoby uważane za autorytety.
Dobitnym przykładem jest słynny amerykański pisarz Michael Crichton, autor takich zekranizowanych tytułów, jak "Park Jurajski", "Kongo" czy "Kula". W 2004 roku wydał powieść "Państwo strachu", w której postanowił rozprawić się z "mitem" globalnego ocieplenia. Podobnie jak w przypadku poprzednich dzieł, zanim usiadł do pisania, przeprowadził dość szczegółowe rozeznanie, rozmawiając z naukowcami różnych opcji i czytając ich publikacje. W rezultacie powstała książka bardzo sceptyczna wobec globalnego ocieplenia, posuwająca się do stwierdzenia, że cała ta sprawa to wielka hucpa rozdmuchana do niebotycznych rozmiarów, a o klimat nie ma się co martwić, bo nic mu nie grozi.
Powieść Crichtona skonstruowana jest w sposób nieco podobny do "Kodu Leonarda da Vinci". Autor wybiera te wyniki badań, które pasują do założonej przez niego tezy i przedstawia je ustami swoich bohaterów, tak by przekonać czytelnika o istnieniu naukowego i politycznego spisku, którego celem jest promowanie teorii globalnego ocieplenia. Jednak podstawowym grzechem Crichtona jest upraszczanie - zjawiska klimatyczne są zbyt złożone, by próbować je wyjaśniać, biorąc pod uwagę tylko niektóre czynniki.
I tak Crichton twierdzi, że jeden z głównych gazów cieplarnianych - dwutlenek węgla - nie może być odpowiedzialny za ocieplenie, ponieważ mimo ciągłego wzrostu jego zawartości w atmosferze nie obserwujemy równoczesnego stałego wzrostu temperatur. Na przykład w latach 1940-1970 zawartość CO2 rosła, a temperatury - nie. Wyjaśnienie jest całkiem proste - otóż dwutlenek węgla jest tylko jednym z kilku czynników wpływających na globalne temperatury. Podczas gdy sprzyja on gromadzeniu się ciepła w atmosferze, jednocześnie efekt ten jest osłabiany przez obecność dwutlenku siarki, erupcje wulkanów czy niewielkie zmiany orbity Ziemi. Dopiero biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, można oceniać faktyczny wpływ działalności człowieka na klimat. Analiza trendów z całego stulecia jednoznacznie wskazuje, że średnia temperatura na Ziemi stale rośnie, a do wyjaśnienia tego efektu nie wystarczy działanie czynników naturalnych.
Crichton twierdzi też, że obserwowany trend wzrostu temperatury wynikał z błędnych pomiarów, na przykład z tego, że stacje meteorologiczne znajdują się w pobliżu miast, a te stanowią swoiste wyspy gorąca. Jednak w rzeczywistości tylko niewielka część pomiarów prowadzona jest w pobliżu miast, a naukowcy, zdając sobie sprawę z różnorodności czynników mogących wpłynąć na wyniki, uwzględniają je w swoich badaniach. O globalnym ociepleniu świadczą pomiary wykonywane w wielu miejscach na całym świecie oraz, co ważne, dane pochodzące z satelitów, których obserwacje nie ograniczają się do rejonów zurbanizowanych.
Krytyka badań potwierdzających ocieplenie to głównie wynik poważnych konfliktów gospodarczych i politycznych. Obecnie przyjmuje się za pewne, że globalne ocieplenie jest skutkiem przede wszystkim wzrostu stężenia dwutlenku węgla w atmosferze w następstwie spalania węgla, ropy i gazu. Próba zahamowania tego zjawiska nieuchronnie musiałaby więc uderzyć w interesy potentatów rynku surowców energetycznych, a zarazem w poziom naszego życia.
Główni krytycy globalnego ocieplenia często okazują się ludźmi, dla których naukowy obiektywizm nie stoi na pierwszym planie. 66-letni Richard Lindzen, profesor Massachusetts Institute of Technology, jeszcze kilka lat temu był jednym z autorów raportów o stanie klimatu, a potem stał się jednym z czołowych krytyków ocieplenia jako zjawiska zawinionego przez człowieka. Nie tylko oskarżał naukową większość o skrajny konformizm. Twierdził wręcz, że wielu znanych mu naukowców straciło granty lub nawet pracę za to, że ośmielili się otwarcie podważyć zasadność alarmistycznych twierdzeń o ocieplaniu się Ziemi, a zastraszone redakcje czasopism naukowych odmawiają publikacji artykułów niezgodnych z przyjętą linią. Potem jednak prasa wyciągnęła parę ciekawych faktów. Okazało się, że Lindzen od lat pośrednio i bezpośrednio przyjmował pieniądze od wielkich koncernów naftowych i węglowych oraz stowarzyszeń lobbystycznych broniących ich interesów. Sponsorowały one również innych znanych sceptyków, takich jak: Pat Michaels, Fred Singer czy Robert Balling. Każe to wątpić w szczerą motywację tych skądinąd zasłużonych naukowców.
Trzeba jednak zaznaczyć, że i druga strona konfliktu nie zawsze ma czyste ręce. Atak na lobby naftowe staje się często narzędziem politycznym. Argumentów mówiących o katastrofalnych zmianach klimatycznych chętnie używają na przykład przeciwnicy George'a W. Busha, który jest mocno związany ze środowiskami potentatów naftowych. Również Greenpeace i inne organizacje skrajnie zielone skłonne są poświęcić prawdę naukową, by wywołać społeczne poparcie dla swoich idei i celów.
Na szczęście takie działania są dziś coraz trudniejsze. Jeszcze kilkanaście lat temu, kiedy zaczynała się ta dyskusja, sprawa zmian klimatu nie była tak oczywista. Komputery były dużo wolniejsze, więc nie można było prowadzić tak złożonych symulacji klimatycznych jak dzisiaj. Nie istniały też obszerne zbiory pomiarów satelitarnych; nie wiedziano prawie nic o tempie wymiany gazowej między atmosferą i oceanem. Wreszcie nie było kilku rekordowo ciepłych lat.
Pod względem średniej globalnej temperatury od 2001 roku każdy kolejny rok plasował się wśród sześciu najcieplejszych lat w historii światowych pomiarów prowadzonych od około 1850 roku. Co więcej, z danych paleoklimatycznych wynika, że mogły to być najcieplejsze lata w tysiącleciu. O ile jeden rekordowy rok czy miesiąc można uznać za anomalię, to wiele takich lat z rzędu niemal na pewno oznacza trend. Zresztą wystarczy obejrzeć zdjęcia satelitarne Arktyki, by na własne oczy zobaczyć, jak bardzo zmienił się tam świat. Tundra zarasta tajgą, a lodu morskiego pod koniec lata jest już tak mało, że niedźwiedziom polarnym grozi wymarcie. I wystarczył do tego wzrost średniej temperatury globu o niecały jeden stopień Celsjusza w ciągu wieku.
Aby uzmysłowić sobie złożoność procesów kształtujących warunki klimatyczne na Ziemi, trzeba zdać sobie sprawę z ich mnogości oraz wzajemnych powiązań, często mających charakter sprzężenia zwrotnego. Na przykład topnienie lodu odsłania ciemną ziemię, która absorbuje więcej promieniowania słonecznego i mocniej się nagrzewa, przyspieszając topnienie lodu. To tak zwane dodatnie sprzężenie zwrotne, które powoduje eskalację procesu. Na szczęście większość tych zjawisk została już opisana matematycznie, więc zadanie poruszania się w tym gąszczu współzależności można było zlecić komputerom, które stały się podstawowym narzędziem klimatologów.
Ale znajomość fizycznych, chemicznych, a nawet biologicznych zależności nie wystarcza. Aby komputerowy model dawał wiarygodne wyniki, trzeba wprowadzić do niego ogromną ilość danych będących jego tak zwanym stanem początkowym. Klimatolodzy mają z tym takie same problemy jak ich koledzy meteorolodzy. O ile jednak speców od pogody prześladuje niemożność uzyskania jednoczesnych pomiarów z każdego miejsca na Ziemi i każdego poziomu atmosfery, o tyle klimatolodzy odczuwają stały niedosyt precyzyjnych danych historycznych do kalibracji swoich modeli.
By model klimatu był wiarygodny, musi być w stanie odtworzyć wszystko, co działo się z klimatem w ciągu ostatnich 10, 100 czy 10 tysięcy lat. Tak działających modeli zasilonych odpowiednimi danymi wciąż brak, więc ciągle pozostaje określona niepewność, margines błędu.
Tu tkwi podstawowa różnica między językiem naukowców a językiem mediów. Dziennikarze i ich czytelnicy pytają: czy globalne ocieplenie jest faktem i czy zawinił człowiek? Naukowcy odpowiadają: nie jesteśmy pewni, ale bardzo możliwe, że tak. Po czym w jednych gazetach czytamy: "naukowcy nie są pewni", a w innych: "ludzkość jest winna ociepleniu".
By ostatecznie oddzielić naukę od polityki oraz gospodarki i uzyskać wiarygodne i niezależne wyniki badań, powołano działającą pod egidą ONZ organizację Intergovernmental Panel on Climate Change (IPCC), czyli Międzyrządowy Zespół do spraw Zmian Klimatu. Zrzesza ona kilkuset naukowców z całego świata i ma na celu obiektywne i kompleksowe zbadanie zmian klimatu. By zminimalizować nieporozumienia wszelkie ustalenia w swoich oficjalnych raportach IPCC podaje z określeniem ich marginesu błędu. W trzecim raporcie z 2001 roku czytamy na przykład, że lata 1990-2000 "prawdopodobnie" były najcieplejszym okresem ostatniego tysiąclecia. Słowo "prawdopodobnie" oznacza tu co najmniej 66-procentową pewność, wynikającą z precyzyjnego oszacowania skali błędów we wszystkich dostępnych danych historycznych. W statystyce 66 procent to sporo. Żaden pragmatycznie myślący człowiek nie może więc twierdzić, że teza ta równie dobrze może nie być prawdą, chyba że ma dostęp do innych danych. Z przecieków wynika, że czwarty raport IPCC, który ujrzy światło dzienne w lutym 2007 roku, jeszcze bardziej uprawdopodobni tezy trzeciego.
Naukowcy z IPCC ustalili niemal ponad wszelką wątpliwość, że Ziemia się ociepla i że winny jest temu człowiek, bo wypuścił do atmosfery gigantyczne ilości dwutlenku węgla. To odgrywający największą rolę gaz cieplarniany - zatrzymuje ciepło wypromieniowywane przez nagrzaną słońcem powierzchnię Ziemi, które inaczej trafiłoby w kosmos. Inne ważne gazy o podobnym, choć słabszym działaniu, to metan i freony. Nadmiar atmosferycznego CO2 w trzech czwartych pochodzi ze spalania paliw kopalnych, czyli ropy naftowej, gazu ziemnego oraz węgla kamiennego i brunatnego. Pozostała część to w znacznej mierze skutek wycięcia lasów, którymi jeszcze kilka tysięcy lat temu były pokryte niemal wszystkie lądy w strefie umiarkowanej, a które absorbowały CO2, przerabiając go na tlen.
Co gorsza, CO2 jest bardzo trwałym gazem i długo pozostaje w atmosferze. Skutek jest taki, że nawet gdyby jutro cały świat przestał jeździć samochodami i produkować energię elektryczną, ocieplenie będzie postępować co najmniej przez kolejne sto lat. Ale trzeba to zrobić - albo coś innego, co usunie nadmiar CO2 z atmosfery - bo inaczej światu grozi destabilizacja.
Nie chodzi tu o apokalipsę taką jak ta pokazana w filmie "Pojutrze". Choć nisko położonym terenom przybrzeżnym grozi zalanie przez morze wskutek topnienia lodowców, odbędzie się to stopniowo w ciągu kilkudziesięciu lat, a nie w kilka sekund jak w filmie. Większość zjawisk pokazanych w tej produkcji została wyolbrzymiona do absurdu, jednak tkwi w nich ziarenko prawdy. Jednym z przykładów jest paradoks dotyczący Europy i Ameryki Północnej. W tych rejonach globalne ocieplenie może spowodować nagłe ochłodzenie. Badania wskazują, że epoki lodowe mogły rozpoczynać się od zatrzymania światowej cyrkulacji oceanicznej, której najważniejszy punkt znajduje się na północnym Atlantyku. Tam - i tylko tam - zachodzi proces opadania silnie zasolonych wód w głębiny oceanu. Proces ten utrzymuje w ruchu wszystkie główne prądy oceaniczne Ziemi, zapewniając dystrybucję ciepła od strefy międzyzwrotnikowej w kierunku biegunów. Jeśli jednak wody Oceanu Arktycznego staną się mniej słone lub zbyt ciepłe, wpływające do nich zagęszczone przez parowanie wody ciepłego Golfsztromu przestaną opadać, a wtedy cała światowa cyrkulacja się zatrzyma. Wówczas w Polsce zapanują podobne warunki jak na Syberii - bo przecież teraz jest u nas dużo cieplej niż w Irkucku, mimo że leży on na tej samej szerokości geograficznej co Warszawa. W skrajnym przypadku przyjdzie do nas zima, która już nie odejdzie.
Nawet jeśli się to nie stanie i Europa będzie się dalej ocieplać, grożą jej inne poważne konsekwencje zmian klimatu - zwłaszcza niedobór wody pitnej, co już teraz urasta do rangi światowego problemu. Z przewidywań naukowców wynika, że ocieplenie przyniesie częstsze fale upałów, a co za tym idzie - susze. Opady natomiast coraz częściej będą miały charakter ulew, które w niewielkim stopniu uzupełniają zasoby wód podziemnych, bo błyskawicznie spływają do rzek, wywołując powodzie, zanim zdążą wsiąknąć w wyschnięty grunt. Ludzkości - a zwłaszcza krajom biedniejszym - może więc grozić również głód. A to oznacza wojny.
Wydaje się, że te fakty są wystarczającym powodem do podjęcia działań zmierzających do powstrzymania globalnego ocieplenia. Ale wymaga to woli polityków, a oni mają inne priorytety. Koszt przestawienia gospodarki na bezpieczne dla klimatu źródła energii będzie ogromny. Nie wystarczy posadzić lasy. Trzeba stopniowo rezygnować z energetyki opartej na węglu i ropie, z samochodów napędzanych tradycyjnym paliwem, z produkcji cementu i rozwijać alternatywne technologie, które na razie kosztują krocie i wciąż są w powijakach. Obecnie prowadzone są intensywne badania nad źródłami energii niepochodzącymi z ropy naftowej, jednak większość z nich wciąż jest zbyt droga, by wejść do powszechnego użytku. Należy się spodziewać, że przyjazne środowisku samochody upowszechnią się stopniowo, tak jak to miało miejsce z katalizatorami, jednak proces ten z pewnością zajmie nie mniej niż kilkanaście lat.
W całym rozwiniętym świecie rządy boją się powiedzieć swoim społeczeństwom, że życie będzie dużo droższe, bo trzeba walczyć z globalnym ociepleniem, które może - ale nie musi - za sto lat potopić mieszkańców jakichś niewielkich wysp. Tym bardziej że wiele państw - zwłaszcza arabskich - czerpie dziś krociowe zyski z eksploatacji złóż paliw kopalnych, które są jedynym gwarantem ich dobrobytu, a w krajach wysoko uprzemysłowionych działają przeciwne zmianom wpływowe lobby przemysłowe. Czynniki ekonomiczne i polityczne sprawiają, że bardzo trudno dziś o skuteczne działania ograniczające zmiany klimatyczne.
Mimo to podjęto próbę. Uchwalony w 1997 roku protokół z Kioto nakłada na państwa sygnatariuszy obowiązek, by do roku 2012 ograniczyły emisję gazów cieplarnianych do poziomu o pięć procent niższego niż w 1990 roku. To bardzo skromne zobowiązanie, kropla w morzu potrzeb. Mimo to kilka państw produkujących ogromne ilości gazów cieplarnianych w obawie przed pogorszeniem konkurencyjności swojej gospodarki na światowym rynku nie ratyfikowało protokołu. Należą do nich USA i Chiny. Bez nich walka z ociepleniem jest niemożliwa. Stanowisko USA może się jednak zmienić. Wiele wskazuje na to, że Republikanie nie wygrają najbliższych wyborów i związane z prezydentem Bushem teksaskie lobby naftowe nie będzie już miało tyle do powiedzenia. A Demokraci, do których należeli prezydent Bill Clinton i wiceprezydent Al Gore, zawsze opowiadali się po stronie naukowców z IPCC.
Globalne ocieplenie jest faktem. Eksploatując naszą planetę, niechcący wprowadziliśmy jej klimat w nienaturalny stan, który może być dla nas groźny. Sceptycy przypominają, że niejednokrotnie katastroficzne wizje naukowców były nietrafne, bo pojawiały się nieprzewidziane nowe zjawiska, a człowiek zwykle potrafił się dostosować do zmieniającego się środowiska. Pytanie, co jest efektywniejsze: optymistyczna wiara, że jakoś to będzie, czy strach, że jak nie zaczniemy przeciwdziałać groźnym trendom, staniemy się ofiarą zbytniego optymizmu?
Andrzej Pieńkowski
Tekst ukazał się w tygodniku "Przekrój".