Gliwicka prokuratura ustala, czy w "Halembie" celowo narażano życie i zdrowie pracujących na dole górników, a informacje o niebezpieczeństwach celowo zatajono. Nie byłoby to nic nowego, bo podobne historie już się zdarzały, a prawdziwe okoliczności śmierci górników z różnych względów nie ujrzały światła dziennego. Komisje tak pracowały, jak chcieli tego dyrektorzy.
Prokuratorzy są już pewni, że prace w "Halembie" wykonywane na poziomie 1030 m należały do tych z gatunku podwyższonego ryzyka, a dyrekcja kopalni zdawała sobie doskonale z tego sprawę, choć kilka miesięcy wcześniej zrezygnowała z wydobycia węgla w tym rejonie z powodu zagrożenia metanowego i wstrząsów. Uznano jednak, że sprzęt tak, czy inaczej, trzeba odzyskać. Przetarg wygrał MARD.
Dyrekcja wiedziała o zagrożeniu
Ze zgromadzonych poszlak wynika, że dyrekcja mogła przygotowywać się na najgorszy scenariusz. Na dół wysłano już nie pracowników dozoru niższego szczebla, a wyższego. Na poziom 1030 m zjechali: 47-letni nadsztygar Krzysztof Sitek, 50-letni sztygar Teodor Bańduch. Był z nimi także metaniarz. Relacje górników potwierdzają, że byli to jedni z lepszych fachowców, którzy normalnie w nieczynnych wyrobiskach nie pracowali. O niebezpieczeństwie świadczyło dodatkowo, że z feralnego odcinka górników już wycofywano. Ostatni raz w poniedziałek, dzień przed tragedią. Według śledczych na dole było już wszystko przygotowane do przeprowadzenia akcji ratowniczej, w razie gdyby doszło do katastrofy. Prowadzących postępowanie zastanawia, dlaczego do tej pory znaleziono tylko jeden aparat Draegera, urządzenie do analizy powietrza pod ziemią, górniczą "czarną skrzynkę". Zdaniem policji i prokuratury trudno uwierzyć w to, by tak doświadczeni specjaliści wzięli ze sobą tak niewielką ilość sprzętu. Opcje są zatem dwie – albo ktoś wywiózł je na powierzchnię, bo zawierały niewygodną prawdę o zawyżonym poziomie metanu, albo zostały zniszczone wskutek eksplozji. To drugie przypuszczenie jest jednak mało prawdopodobne, bo aparat Draegera wytrzymuje temperaturę 3 tys. stopni C. Czyżby próbowano utrudniać śledztwo. Fakty z przeszłości dowodzą, że mogło tak się stać.
Co się działo na "Murckach"?
W latach 1998–2002 na KWK "Murcki" w Katowicach ginie czterech górników. Komisje badające wypadki uznają, że nastąpiły one wskutek splotu nieszczęśliwych okoliczności. Potwierdzili to dodatkowo inspektorzy Wyższego Urzędu Górniczego. Sprawy zamknięto, choć szczególnie dwa przypadki nie zostały w pełni wyjaśnione do dzisiaj. Członek Komisji Zakładowej WZZ "Sierpień`80" Katowickiego Holdingu Weglowego mówi: – Naszym zdaniem powodem tych wypadków były niesprawne maszyny i urządzenia. Na pewno nie czynnik ludzki, czy splot nieszczęśliwych wypadków, podawanych oficjalnie, jako przyczyny. W protokołach starano się zatuszować ewentualną winę kopalni, w jednym przypadku dyrektor posunął się nawet do tego, że ojcu górnika, który poniósł śmierć powiedział wprost, iż syn sam był sobie winien. Zginął, bo chciał zginąć. Dyrekcja serwowała zrozpaczonym rodzinom stek oszczerstw i kłamstw.
Sprawa dotyczy wypadku z 2000 r. i śmierci 26-letniego Krzysztofa K. Według naszego informatora, zabity górnik leżał na dole około 1,5 godziny, zaś sztygar zobowiązany do sprawdzenia po wyjeździe stanu załogi wpisał do książki raportowej, że… załoga wyjechała w komplecie. Gdy prawda miała wyjść na jaw, zmieniono wpisy w książce raportowej.
Informator "TR": – W książce były ślady wydrapania tej adnotacji. Zostało to przedstawione śledczym z prokuratury, ale nie znalazło odbicia w prowadzonym dochodzeniu. Dziwnym trafem nie znalazło się nawet później w protokole powypadkowym. Krzysztofa K. znalazła druga zmiana. Górnik zginął wciągnięty do napędu przenośnika taśmowego.
Rok wcześniej w tragicznych okolicznościach ginie 34-letni Józef M. Oficjalnie miał zginąć pracując przy napędzie ściany. Informator "TR" komentuje: – Z relacji świadków zginął wciągnięty przez kruszarkę 50 metrów dalej. Powodem nie był znów, jak napisano, nieszczęśliwy splot wydarzeń, a wadliwy sprzęt. Przenośnik nie miał linki zabezpieczającej, prostego elementu. Jeśli układ działa sprawnie, wystarczy jedno szarpnięcie, a urządzenie samoistnie wyłącza się. Wystarczy, że górnik dotknąłby linki i nic by mu się złego nie przydarzyło. Linki jednak nie było i człowiek zginął. Ktoś, komu zależało na zatuszowaniu sprawy w porę zadział. Zwłoki przeniesiono 50 m dalej pod ścianę. Zmieniono faktyczną przyczynę śmierci. Nie było zaniedbań, nie było niczyjej winy.
O tym, co dzieje się na kopalni "Murcki", holding miał nie wiedzieć. W tamtym czasie w KHW nie funkcjonował jeszcze zintegrowany system zarządzania BHP. Mówi nasz informator: – Podejrzewam, że były to ambicjonalne sprawy dyrekcji i dozoru kopalnianego. Z góry nacisków żadnych nie było, tylko dyrektorzy chcieli się nawzajem popisywać, u którego jest mniejsza wypadkowość. Kazano ukrywać wypadki, zjeżdżać na dół nawet, gdy pracownik dostarczał zwolnienie lekarskie. Były takie przypadki.
Śledztwa w sprawie śmierci górników na "Murckach" zostały umorzone przez Prokuraturę Rejonową Katowice-Wschód. Prowadził je ten sam prokurator. Dyrektor, który w tym czasie zarządzał "Murckami" z dniem 1 stycznia 2007 r. odchodzi na emeryturę. Zasłużoną…
Marcin Król
Tekst ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".