Bem: Andersen i sprawa polska

[2007-04-23 17:20:43]

W lipcu zeszłego roku większością jednego głosu Sąd Najwyższy stanu Waszyngton w USA uznał w sprawie Andersen kontra King County, że państwo ma uzasadniony prawnie interes do „ograniczenia małżeństwa do par różnych płciowo, co sprzyja prokreacji, niezbędnej do istnienia rodzaju ludzkiego oraz dobru dziecka poprzez rodziny, w których dzieci są wychowywane przez biologicznych rodziców". Ów werdykt działacze konserwatywni świętowali jako zwycięstwo tradycyjnej rodziny. Miny im nieco zrzedły, gdy na początku tego roku grupa działaczy gejowskich, zrzeszona w Washington Defense of Marriage Alliance (WDOMA) postanowiła poważnie potraktować orzeczenie sądu i złożyła inicjatywę ustawodawczą nr 957.

By w pełni zastosować się do orzeczenia sądu, projektodawcy proponują cztery następujące regulacje prawne.

Po pierwsze, by od chcących wstąpić w związek małżeński żądać dowodów, że są w stanie mieć dzieci. Jednocześnie prawo wymagałoby, by w ciągu trzech lat od zawarcia małżeństwa małżonkowie przedstawili władzom stosowny dowód posiadania potomstwa. W przypadku braku potomstwa małżeństwo ulegałoby automatycznemu unieważnieniu. Po drugie, by małżeństwa, w których pojawią się dzieci, nie mogły się rozwodzić. Po trzecie, by nieformalne związki z chwilą urodzenia potomka stawały się z mocy ustawy małżeństwami. Wreszcie po czwarte, by uniknąć obejścia prawa, do małżeństw zawartych poza granicami stanu stosowałyby się wszystkie powyższe klauzule.

Inicjatorzy propozycji ustawodawczej nie ukrywają, że już pierwsza propozycja jest żądaniem absurdalnym z punktu widzenia praktyki i realiów XXI w., ale zupełnie logiczna z punktu widzenia orzeczenia i argumentów tradycjonalistów. Ci bowiem podkreślali, że małżeństwo jest związkiem, który otrzymuje przywileje od państwa w zamian za prokreację. Skoro zaś pary nie mogą mieć dzieci, to nie powinny mieć prawa zawierania małżeństw. Jeśli zaś małżeństwo zawarto, a dzieci i tak nie ma, to tym samym oszukują państwo i trzeba temu położyć kres.

To, że uderzy to w osoby starsze i takie, które nie mogą lub nie chcą mieć dzieci, jest absolutnie zgodne z orzeczeniem sądu i konstytucyjnie dopuszczalne. Dotychczasowi obrońcy heteroseksualnego małżeństwa musieliby zacząć dowodzić, że płodność partnerów nie powinna decydować o możliwości zawarcia małżeństwa, czyli dokładnie zaprzeczać sobie i przejąć argumenty zwolenników małżeństw jednopłciowych, które przecież uważali za absurdalne. I tak źle, i tak niedobrze.

Również druga propozycja jest przewrotna. Zarówno protestanccy ewangelikałowie, jak i katolicy podkreślali trwałość małżeństwa heteroseksualnego, kontrastując to z domniemaną "przelotnością związków" homoseksualnych, co miało znowu uzasadniać przywilej (a nie prawo!), jakim jest możliwość zawarcia małżeństwa.

Inicjatorzy zmian w prawie poszli o krok dalej. Skoro tak, to stan Waszyngton powinien zakazać rozwodów w ogóle, bo najważniejsze jest dobro potencjalnego dziecka. Kościołowi rzymskokatolickiemu oczywiście trudno się sprzeciwiać zakazowi rozwodów.

Ewangelikałowie wiedzą zaś dobrze, że ich owieczki według badań statystycznych rozwodzą się szybciej i częściej niż niewierzący i liberalni chrześcijanie. Z jednej strony powinni się więc sprzeciwić propozycji rozwodów w imię literalnej interpretacji Biblii. Z drugiej strony podpadliby swoim owieczkom, które może i nie cierpią gejów i lesbijek, ale nie zamierzają same brać serio nierozerwalności małżeństwa, którą głoszą innym. I tak źle, i tak niedobrze.

Również trzecia propozycja jest diaboliczna. Skoro dziecko, jak podkreślił sąd, winno rodzić się w małżeństwie, to konsekwencją powinno być, że z chwilą urodzenia dziecka państwo stwierdza powstanie małżeństwa. To, że rodzice niekoniecznie marzą o związku (i to bez możliwości rozwodu!), to sprawa drugorzędna. Wola zawarcia związku małżeńskiego, czy to przez homoseksualistów, czy przez heteroseksualistów, będzie więc sprawiedliwie równie drugorzędna wobec doniosłości aktu prokreacji, która, jak podkreślają katoliccy i protestanccy fundamentaliści, jest podstawową cechą małżeństwa. Dopóki dotyczyło to abstrakcyjnego geja, było to OK, ale gdy dotyczy heteroseksualnych zwolenników i parafian, uroda wywodu szybko więdnie.

Wreszcie ostatnia propozycja jest nie mniej logicznym następstwem orzeczenia Andersen niż poprzednie. Obecnie geje mogą zawrzeć związek małżeński np. w Bostonie, ale stan Waszyngton takiego małżeństwa nie uzna, zasłaniając się "Ustawą o ochronie małżeństwa". Jeśli pierwsze trzy postulaty zostaną spełnione, zapewne część mieszkańców stanu, wyjedzie do innego stanu, by tam powiedzieć sobie "tak". Tutaj znowu projektodawcy mówią: albo zawsze bronicie małżeństwa jako związku w celu prokreacji, albo wcale. Więc jeśli nawet zawrzecie np. małżeństwo w Nevadzie, a po trzech latach nie macie potomstwa, to wasze "małżeństwo" jest równie pożyteczne, co związek dwóch panów, i państwo ma prawo go nie uznać.

Oczywiście, inicjatorzy zmian w prawie nie ukrywają, że ich przewrotna, acz prawnie trudna do obalenia argumentacja, ma zmusić ludzi do przemyślenia raz jeszcze tego, czy przypadkiem argumenty religijnej prawicy nie są ogromnym uproszczeniem zagadnienia, czym jest (albo czym powinno być) świeckie małżeństwo. Zanegowanie któregokolwiek z punktów propozycji jest de facto przyznaniem, że - oprócz argumentów religijnych albo uprzedzeń i braku wyobraźni - nie ma prawnie przekonujących powodów do zakazania cywilnych małżeństw jednopłciowych.

Co to ma wspólnego z Polską? Wbrew pozorom, całkiem sporo. Można to odnieść do dwóch kwestii: prawnej i kościelnej.

Jeśli chodzi o prawo, to polska Konstytucja z 1997 jest jedną z pierwszych, która definiuje małżeństwo jako związek mężczyzny i kobiety. Tym samym wyprzedziliśmy tak znane stany jak Alabama, Georgia, Mississippi i Teksas. Zarówno tam, jak i u nas podkreślano, że jest to „odwieczna" definicja małżeństwa. I tam, i u nas, przedstawiano jednak tylko część prawdy.

Otóż jeszcze do 1964 roku w niektórych stanach USA małżeństwo to był związek kobiety i mężczyzny, ale z ważnym zastrzeżeniem, że obydwoje byli tej samej rasy. Małżeństwa międzyrasowe były surowo zabronione, gdyż miały prowadzić do niechybnej katastrofy społecznej, upadku obyczajów i ruiny państwa.

W Polsce wiele osób nie wie, albo stara się nie pamiętać, że do 1945 roku małżeństwo cywilne w dawnej Kongresówce w ogóle nie istniało, co oznaczało, że małżeństwo był to związek mężczyzny i kobiety tej samej religii. Związek chrześcijanina i np. Żydówki był wykluczony, chyba że strona niechrześcijańska zmieniła religię. Prawo Małżeńskie Królestwa Polskiego z 1836 roku zawierało dalsze dodatkowe obostrzenia, częściowo obowiązujące do 1945 roku. Mówienie zatem w polskim kontekście o definicji małżeństwa cywilnego jako "odwiecznej" jest co najmniej świadectwem ignorancji prawnej i historycznej, a czasami wręcz świadomym wprowadzaniem w błąd.

Ale jeśli nawet pominiemy tę kwestię, to polska definicja małżeństwa w konstytucji jest bardzo bliska argumentom użytym w orzeczeniu Andersen kontra King County. W naszej ustawie zasadniczej małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny jest wrzucone do tego samego artykułu, co macierzyństwo, rodzina i rodzicielstwo, tak jakby wszystkie trzy były ze sobą nierozłącznie związane (art.18 Konstytucji).

Jeszcze dalej idzie polski prawicowy dyskurs, którego wierną kopią jest przytoczone powyżej zdanie z orzeczenia większości w sprawie Andersen. Małżeństwo jest prawną nagrodą realizowania płodności i jedynym (zdaniem prawicowych publicystów) właściwym miejscem, gdzie płodność się winna realizować. Wykluczenie par jednopłciowych jest ich zdaniem prawnie dopuszczalne, bo są to związki bezpłodne, a zatem z punktu widzenia społecznego „bezpożyteczne".

Skoro tak, i upieramy się, że małżeństwo to nagroda państwa za prokreację i za wychowanie dzieci, to czy i my nie powinniśmy wysunąć podobnych postulatów jak WDOMA? Czy i Polska nie powinna wymagać zaświadczeń o płodności osób chcących wstąpić w związek małżeński? I czy małżeństwa bezdzietne nie powinny ulegać automatycznemu unieważnieniu? W końcu, jako bezdzietne są zupełnie bezużyteczne i, tutaj pozwolę sobie powołać się na najwyższe osoby w państwie, "nie są one normalne, bo ludzkość by umarła". Wreszcie, czyż w imię przywilejów podatkowo-socjalnych nie należy znieść rozwodów, bo przecież stabilne i płodne związki heteroseksualne są, jak twierdzą prawicowi publicyści, lepsze od bezdzietnych?

I kwestia druga: dyskurs kościelny w Polsce. W 2005 roku kościoły zrzeszone w Polskiej Radzie Ekumenicznej wspólnie z Kościołem Rzymskokatolickim opowiedziały się przeciw projektowi ustawy o związkach partnerskich, nazywając je „niebezpiecznymi dla społeczeństwa". Dodały, że wystarczy regulacja podobnych spraw w drodze umów notarialnych. Oświadczenie to jest ciekawe z kilku powodów.

Bardzo interesujący jest zwrot kościołów ewangelickich w podejściu do spraw prawa małżeńskiego. Za II Rzeczpospolitej zarówno Kościół Ewangelicko-Reformowany, jak i Ewangelicko-Augsburski zdecydowanie opowiadały się za świeckim małżeństwem cywilnym dostępnym dla każdego, oraz za autonomią dla kościołów i związków wyznaniowych w decydowaniu o tym, komu udzielać ślubów religijnych. Publicyści ewangeliccy podkreślali potrzebę rozdziału kościoła od państwa, zupełnie słusznie przewidując, że w innym przypadku, to nie oni będą spijać korzyści ze związku ołtarza z tronem. Ówcześni liderzy kościelni byli zatem w stanie odróżnić małżeństwo cywilne od religijnego. Po 50 latach sytuacja zmieniła się, jak widać, diametralnie.

Cywilne małżeństwa wprowadzono w Polsce w 1945 roku, by powrócić do idei Kodeksu Napoleona, a także prawa rzymskiego, które małżeństwo traktowały jako sprawę świecką, bez jakiejkolwiek otoczki religijnej. Niestety obecnie, w dużej mierze w wyniku działań prawicowych publicystów i przedstawicieli duchowieństwa, dla wielu osób w Polsce małżeństwo cywilne jest trudne do rozróżnienia od małżeństwa religijnego. Fakt, że większość z Polaków przynajmniej za pierwszym razem wstępuje w związek małżeński w kościele (tzw. śluby konkordatowe), sprawia mylne wrażenie, że religijne uzasadnienie zawarcia małżeństwa („idźcie i rozmnażajcie się nie grzesząc") uzyskuje sankcje państwową. Zamazywanie tej różnicy w dyskursie jest powrotem do sytuacji sprzed 1945 roku w Kongresówce, czyli do Prawa Małżeńskiego Królestwa Polskiego z 1836 roku i ówczesnego myślenia o małżeństwie. A przecież, dzięki Bogu, ustawodawstwo się zmieniło. W przeciwnym razie niektórzy nie mogliby tworzyć drugiej lub trzeciej „podstawowej komórki społecznej", często bez zamiarów prokreacji.

Pytanie, czy aby na pewno polscy liderzy ewangeliccy zdają sobie sprawę z konsekwencji popierania upaństwowienia nauczania Kościoła Rzymskokatolickiego? Czy chcą podpisać się pod obowiązującą obecnie w Polsce zasadą, że polskie państwo ma wspierać kościoły w egzekwowaniu ich nauczania? Czy naprawdę chcą uczestniczyć w dyskusji na ten temat, ograniczając się do powielania banałów, intelektualnych "skrótów myślowych", kiepskiej argumentacji teologicznej i jeszcze gorszej argumentacji prawniczej? Wreszcie, czy polskie kościoły ewangelickie, a w szczególności mój - Kościół Ewangelicko-Reformowany w RP - naprawdę chcą odrzucić swoją starą tradycję bycia postępowymi, otwartymi na dialog i świat wyznaniami, w imię zaistnienia na pięć minut w mediach oraz krótkiego i złudnego poczucia bycia szanowanym przez prawicowych intelektualistów i publicystów?

W istocie orzeczenie Andersen kontra King County i propozycja nr 957 stawiają te same pytania mieszkańcom stanu Waszyngton i Polakom, choć my na razie nie spieszymy się, by zmierzyć się z nimi z odwagą intelektualną, na jaką nas stać: Czym jest małżeństwo cywilne w XXI wieku i co odróżnia je od małżeństwa kościelnego? Jeśli nic, to po co fikcja tego pierwszego? Na czym polega autonomia czy bezstronność państwa na styku z religią i od którego momentu państwo nie może wyręczać kościołów w egzekwowaniu ich nauczania? Jeśli zaś wyręcza, to po co fikcja rozdziału? Wreszcie, na ile nasz sprzeciw wobec cywilnych małżeństw jednopłciowych wynika z lenistwa umysłowego, siły przyzwyczajeń, uprzedzeń, lub powtarzania banałów, a na ile z autentycznej refleksji nad tym problemem? Jeśli zaś z tych pierwszych czynników, to po co jest właściwie kościół czy wiara?

Dopóki sobie nie odpowiemy szczerze na te pytania, będziemy żyli w świecie, gdzie Andersen kontra King County jest normą, zarówno w życiu świeckim, jak i duchowym. A to bardzo nieciekawy świat.

Kazimierz Bem


Autor jest doktorantem na Wolnym Uniwersytecie w Amsterdamie, redaktorem Ekumenicznej Agencji Informacyjnej Ekumenizm.pl i kandydatem na pastora w Kościele Szkocji (reformowanym). Tekst ukazał się na stronie "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


22 listopada:

1819 - W Nuneaton urodziła się George Eliot, właśc. Mary Ann Evans, angielska pisarka należąca do czołowych twórczyń epoki wiktoriańskiej.

1869 - W Paryżu urodził się André Gide, pisarz francuski. Autor m.in. "Lochów Watykanu". Laureat Nagrody Nobla w 1947 r.

1908 - W Łodzi urodził się Szymon Charnam pseud. Szajek, czołowy działacz Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Zastrzelony podczas przemówienia do robotników fabryki Bidermana.

1942 - W Radomiu grupa wypadowa GL dokonała akcji odwetowej na niemieckie kino Apollo.

1944 - Grupa bojowa Armii Ludowej okręgu Bielsko wykoleiła pociąg towarowy na stacji w Gliwicach.

1967 - Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję wzywającą Izrael do wycofania się z okupowanych ziem palestyńskich.

2006 - W Warszawie zmarł Lucjan Motyka, działacz OMTUR i PPS.


?
Lewica.pl na Facebooku