1. Życie dla sportu
Kiedy przyszedł na świat w Lądku-Zdroju, w maju roku 1961, jego rodzina wciąż jeszcze nie mogła zetrzeć z siebie piętna II wojny. Domowe sagi Roman zna na pamięć. Babcia Janiszka spędziła lata na przymusowych robotach w Reichu. Przebywała tam z dwójką dzieci, wróciła. Dziadek, jeniec września ’39, przesiedział w oflagu aż do maja ’45. Brat dziadka miał mniej szczęścia – jako więźnia kacetu w Auschwitz-Birkenau poddawano go barbarzyńskim eksperymentom medycznym. Przeżył, ale ze wszystkimi syndromami choroby obozowej. Leczenie w szpitalach psychiatrycznych nie pomogło.
Malcem był Janiszek słabowitym, potem jeszcze uległ rozległemu poparzeniu, toteż matka pracująca jako zdobnik szkła w Hucie Violetta wywiozła go do pobliskiej Krzyliny Małej, do babki, by nabrał sił. Sama nie dawała rady: choroby zawodowe zdobników – powykręcane od lodowatej wody ręce i przejściowe paraliże – uniemożliwiały jej właściwą opiekę nad synem. Do rodzinnego domu w Stroniu Śląskim wrócił dopiero, gdy trzeba było rozpocząć naukę szkolną.
Wychowawcą Romana został, żyjący jeszcze, Waldemar Nakraszewicz. Na szeroką skalę starał się on rozwijać w młodzieży zamiłowanie do turystyki i sportu. W narciarstwie biegowym i zjazdowym wykształcił grono późniejszych reprezentantów kraju. Wpajał dzieciom głównie dwie cechy: szybkość i wytrzymałość. Janiszek, jak inni, podczas dużych przerw biegał w pasie obciążonym piaskiem pod pobliską górę. Ideałem ucznia nie był – potrafił podciąć dwie nogi krzesła nauczycielki muzyki, bo zmuszała go do publicznego śpiewania, czego nie cierpiał. Pisał za to wzorcowe wypracowania z polskiego.
Grupka Nakraszewicza osiągała coraz lepsze rezultaty – na tyle dobre, że startowała już w imprezach przed właściwymi biegami. Po jednym z takich wyścigów na Krzyżniku, gdzie Roman znalazł się w pierwszej dziesiątce, zachciało mu się zjechać skrótem po oblodzonym zboczu. Za skróty się płaci – zahaczył o wystający pień, upadł, narty połamał doszczętnie. Przez dwa kolejne dni nie czuł skutków kontuzji. Potem było za późno – gips, chroniący kręgi szyjne, nosił pół roku. Koledzy w tym czasie poczynili spore postępy. Zbyt duże, by mógł się z nimi mierzyć. A marzyła mu się szkoła sportowa w Dusznikach-Zdroju, a w odległej przyszłości kariera trenerska... Powypadkowa rehabilitacja zajęła Janiszkowi 18 miesięcy. Psychicznie ratowała go słuchana w radio muzyka.
Zasadniczą Szkołę Górniczą w Wałbrzychu wybrał, bo... podobał mu się gwarecki mundur. Namówiono wówczas chłopaka do biegów przełajowych i na orientację. Trener Jan Nowak umiał korzystać z gierkowskiego wsparcia dla sportu. Próbował też Roman sił w karate kyokushin, pod okiem samego Ryszarda Galusa, jedynego w Wałbrzychu posiadacza czarnego pasa. Trenowali na śniegu, boso, tylko w kimonach. Nos miał złamany kilka razy, lecz czynnym zawodnikiem i tak nie został. Kontuzja z Krzyżnika wracała jak cień. Koledzy Janiszka zdobywali potem tytuły Mistrzów Polski.
Z karateki został żeglarzem (klub „Wodniak” przy tamie w Zagórzu). Zafascynowała go również wspinaczka górska i jaskiniowa. Zdobył wszystkie jaskinie tatrzańskie, głównie podczas przejść zimowych. Poleciał głową w dół ponad 30 metrów, gdy puścił hak, zsuwał się z oblodzonej grani myśląc, iż już nie żyje... Zna jaskinie Bułgarii i Alp Francuskich, zdobywane ze słynnymi braćmi Kramkami: Franciszkiem i Wiesławem. Sprzęt przywozili z Niemiec, polski był zbyt zawodny. Wzorem dla Romana byli Wanda Rutkiewicz i Jerzy Kukuczka (stąd wspinaczkowe przezwisko: „Kukuczka II”).
Już pracując w kopalni, zjawiał się regularnie w świebodzickiej kręgielni, gdzie po pół roku uzyskiwał rezultaty lepsze od zawodników trenujących przez 2-3 lata. Ze względu na dojazdy rzucił kręgle, by kilkanaście miesięcy grać w ringo, a na I Mistrzostwach Miast Polskich w Sosnowcu zajął 4 miejsce w... badmingtonie.
Janiszek był jeszcze pilotem wycieczek zagranicznych (do 14 państw), a przez 4 lata pasjonował go taniec towarzyski (klub „Żak” przy wałbrzyskiej filii Politechniki Wrocławskiej). Lata 80. przyniosły początek końca Zagłębia Wałbrzyskiego. Wraz z kopalniami upadał ich sport. Dziś jeszcze raz w tygodniu Roman grywa w koszykówkę z grupą kolegów. I konia z rzędem temu, kto bez przygotowania dotrzyma mu kroku w marszach terenowych.
2. Życie dla węgla
Nauka w Zasadniczej Szkole Górniczej, gdzie był prymusem, trwała 3 lata. Potem przez 2 miesiące praktyka zawodowa, w przypadku Janiszka w kopalni „Thorez”. Już pierwszego dnia mógł zginąć – za przykładem starych górników wskoczył na taśmociąg, ale nie obrócił na bok swojej lampy. Na flanszy złapało chłopaka za kabel; gdyby nie silne ręce, którymi zaparł się w miejscu (na Romana wpadali już kolejni, jadący taśmą) – wkręciłoby go w wały urządzenia. Ktoś przytomny wyłączył prąd. Praktykant najadł się tylko strachu, ale niebezpiecznych podróży wcale nie zaniechał.
Kolejny etap to Technikum Górnicze przy pl. Grunwaldzkim (wałbrzyskie „place” – Grunwaldzki czy Tuwima są nimi tylko z nazwy) i wybór profilu „elektromonter górnictwa podziemnego”. Po maturze próbował szczęścia, zdając na wrocławską AWF. Zabrakło punktów... Wciąż chciał być trenerem, a tu wezwało go wojsko. Jakoś się wymigał i właściwie bez środków do życia podjął pierwszą pracę w KWK „Chrobry” (przedtem i później, po połączeniu z KWK „Mieszko” – KWK „Wałbrzych”). Z taśmy, nagranej w kwietniu 2005: „Na początku byłem popychadłem, ale stopniowo zaczęto traktować mnie inaczej. W górnictwie już tak jest – liczy się wiedza i praktyka. Wielu rzeczy nauczy się człowiek tylko na dole”. Potem przeszedł na „Thoreza”. Tam pozostał do końca istnienia Zagłębia.
Zarabiał dobrze. Pomimo ciężkich warunków na „Chwalibogu”, wysuniętym szybie kopalni „Thorez”, dużej głębokości i ogromnego zapylenia (co zaowocowało pylicą) – do dziś mówi o górnictwie jako szkole życia, kształtującej solidarność międzyludzką i wiarę. Nie darmo prócz słynnego wówczas Idziego (posiadacza najdłuższych wąsów świata, odnotowanych w księdze Guinnesa), to akurat Janiszka wydelegowano, by podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski złożył mu dar od wałbrzyskich gwarków. Potem okres strajków na „Thorezie” – tzw. przewrót węglowy „Czerwonego Zagłębia”. Leżeli w łaźni na deskach przykryci kufajkami, bez jedzenia i picia. 300-400 ludzi, cała nocna szychta. Nie walczyli o żadną „Solidarność”, tylko o prawa dla górników. Z nich, wałbrzyszan, brał przykład Górny Śląsk. Postawili na swoim. Dopiero „solidarnościowe” rządy lat 90. odebrały gwarkom to, co wówczas wywojowali.
Kiedy zbliżał się krach, czekali na oddanie szybu „Kopernik” dyrektora Polaka. A właściwie wielozadaniowego kompleksu „Kopernik”, łączącego wszystkie trzy wałbrzyskie kopalnie. Gdyby budowniczowie zdążyli, miasto zyskałoby europejską rangę. I wiele lat pewnego bytu. Politycy ówczesnej Unii Demokratycznej zadecydowali inaczej. Resztki szybu „elita wałbrzyskiego górnictwa” sprzedała za bezcen, jako złom. Na czym i tak zarobiła swoje. Tysiące ludzi, w tym Janiszek, znalazło się bez pracy. Niebawem ZUS pozbawił rent dolnośląskich górników chorych na pylicę i krzemicę. Był wśród tej grupy „cudownie uzdrowionych” i Roman.
3. Życie dla ludzi
Hipermarkety zniszczyły wałbrzyski drobny handel. Upadł nawet bazar, jego obecne resztki „Za Zieloną Bramą” to namiastka rynku dużego miasta. Janiszek, który próbował sił w prywatnym biznesie, stracił wszystko – interes, kolegów, rodzinę. Żona nie wytrzymała biedy, winy za stan rzeczy szukając w Romanie. Do dziś nie zawsze, mimo sądowego kuratora, może widywać się z 11-letnią córką, Angeliką.
Uratowało Janiszka fotografowanie. Odkąd na 15. urodziny otrzymał od wuja aparat marki „Druh”, rejestrowanie świata na światłoczułych błonach stało się pasją młodego górnika. Z czasem ważniejszą od sportu. W latach 80. kupił w Niemczech kamerę, „ósemkę”. Filmował chrzciny, urodziny, pogrzeby. Początkowo dla zabawy, potem za pierwsze złotówki.
Niebawem stał się znany w mieście i okolicach. Ale wyżyć z wideo i tak się nie dało. W Wigilię roku 1999 na Białym Kamieniu spotkał „Misia” (Andrzeja Kuchtę, kolegę z „Thoreza”). „Misio” był już doświadczonym biedaszybnikiem, potrzebował kogoś do swojej brygady. Dogadali się i Roman zaczął przychodzić do odkrywki przy ul. Reja. Pracował, jak wszyscy – ciężko, ale z nadzieją. Kopał na „Krakusie”, „Mauzoleum”, polach thorezowskich, w Jedlinie... Kopał i zarabiał, wkrótce stać go było na własne mieszkanie w starej kamienicy nieopodal Ratusza.
Kiedy przy „dziuplach” zaczął pojawiać się z kamerą, koledzy uznali operatora za szpicla. „O, Romek ma już drugi etat, w policji...” – mówili. Niektórzy brali się do bicia. Biedaszybnicy toczyli wówczas dwie równoległe wojny – z mafią, która próbowała kontrolować dochody z antracytu (poradzili sobie bez pomocy władzy) oraz z wałbrzyskim samorządem, imającym się wszelkich metod, by powstrzymać wydobycie. Rekwirowano busy wożące urobek, karano górników mandatami. Niekiedy używano brygad antyterrorystycznych do wypędzenia ludzi z pól wydobywczych. Toteż, choć znany wszystkim, Janiszek budził nieufność – filmował przecież konkretne twarze podczas popełniania przestępstwa, bo takim oficjalnie nadal pozostaje działalność biedaszybnicza.
Górnicy w końcu przywykli do chudzielca z kamerą – nikogo nie wsypał, nikomu nie sprzedał taśm. A gdy powstał Społeczny Komitet Obrony „Biedaszyby”, przekształcony w stowarzyszenie, zaś materiały Romana pojawiać się poczęły w lokalnych stacjach telewizyjnych, zrozumieli, iż dokumentalista jest im potrzebny. Ale – swój, który zna problem, sam jest górnikiem i niejako w ich imieniu przemawia kręconymi zdjęciami. W dodatku Janiszek uratował życie kilku zasypanym kolegom – miał fart. A to się w gwareckim, przesądnym światku ceni. Fart i odwagę.
Z taśmy, nagranej w kwietniu 2005: „Tak żeśmy stali nad tą dziuplą i w którymś momencie, pamiętam, widzę – zaczyna się obsuwać, pękać ziemia. Mówię do niego: »’Siwy’, uważaj, bo zaraz będzie zawał, zaraz się to wszystko zawali«. Zdążył się tylko wyprostować, w tym momencie pooooszło! Ziemia w dół poszła. /.../ To była głębokość 6-8 metrów, na pewno. Bardzo głęboki dół. I on się darł do góry, a ja patrzę, to się, kuźwa, cały czas sypie. O ile dobrze pamiętam, chyba mu kocioł na łeb nałożyłem. I w ten sposób go osłoniłem. /.../ W każdym bądź razie w którymś momencie przestało sypać. Dokopali żeśmy się do połowy, żeby go nie zadusiło. Próbowaliśmy tak lekko wyciągnąć – nie szło, więc kopaliśmy go dalej, dalej, dalej. Trwało to trochę więcej jak pół godziny. Ja mówię – do tego drugiego obsunięcia ziemi. No i żeśmy go prawie do końca dokopali. Jakeśmy »Siwego« wyciągali, chyba jeszcze buty zostały w ziemi. /.../ Oprócz niego uratowałem w sumie jeszcze dwóch ludzi. Wcześniej, na Reja, »Misia«, którego w pionówce – takiej okrągłej studni – sypnęło z góry, a on do starego chodnika jeszcze wpadł. To też żeśmy go odkopali i jeszcze takiego gościa na »Krakusie«, gdzie zdążyłem krzyknąć, że leci płat (ja pilnowałem, całe szczęście), jakie pół metra, gdzieś na dwa metry długi. Są takie płaty łupku i on się odkleił. Jak poszło, tylko zdążyłem krzyknąć, a gość skoczył na szczebel. I tak mu tylko nogi do kolan trachnęło, ale nie połamało na szczęście, tylko pokancerowało trochę. Jakby nie odskoczył, to by go wciągnęło, by go przygniotło, a łupek jest tak ostry, że tnie jak szyba. /.../ Jest to przykre, a zarazem miłe, jak się komuś życie ratuje. Medali za to nie dają. Premii gwarancyjnej też nie. Ale to nie o to chodzi. Kiedyś też mnie trochę przesypało, ale troszkę. To szybko chłopaki wskoczyli: myk, myk, myk – odkopali...”.
Nim się spostrzegł, w oczach ludzi stał się rzecznikiem ich interesów, Robin Hoodem, który miast łuku używa kamery. Zapłacił za to – gdyby nie śmigłowiec, którym natychmiast przetransportowano go do wrocławskiego szpitala, zostałby na zawsze pod cmentarnym płotem na „Krakusie”, nieprzytomny, zmasakrowany przez „nieznanych sprawców”. Widzi odtąd dobrze tylko na jedno oko.
On, Władek Wałowski i jego syn, Grzegorz – obecny prezes Stowarzyszenia „Biedaszyby”, to czołówka górniczych społeczników. Piszą pozwy, udzielają wywiadów (zachodnim stacjom telewizyjnym znacznie częściej niż lokalnym), zbierają kolejne mandaty za nielegalne wydobycie. Był jeszcze Radek Nawrot, pierwszy prezes, cudownie utalentowany rzeźbiarz-samouk (pracuje w węglu i... pustakach). Wykluczono go jednak zgodną opinią kolegów za zachowania „nie licujące z górniczym stanem”. Stowarzyszenie dba o własny image.
Antyszczyt W-wa 29 przyniósł Janiszkowi rozgłos ogólnopolski. Dłużej na temat biedaszybów nie dało się milczeć. Problem musiały dostrzec także masmedia pozalokalne. Trochę później widzowie telewizyjnej „Jedynki” mogli obejrzeć dokument lublinianina, od lat związanego ze stolicą, Tomasza Wiszniewskiego. Film „Wszyscy jesteśmy z węgla” „stał się” w dużej mierze dzięki pomocy Romana. Pełnił on w nim rolę nie tylko jednego z operatorów i narratora, ale też swoim poręczeniem za reżysera umożliwił sam fakt powstania. Bez pozytywnej opinii Janiszka żaden biedaszybnik nie rozmawiałby z Wiszniewskim. A już na pewno nie przyjaźnie i serio. Film zresztą wielokrotnie wyróżniano na festiwalach w Polsce i poza nią. W jakiejś mierze przyczynił się też do poważniejszego potraktowania Stowarzyszenia przez władze Wałbrzycha.
Echa W-wy 29 i filmu przebrzmiały. Pozostała praca nad wydobyciem i wywózką antracytu. To codzienność. Od święta pokazy i prelekcje na terenie kraju i w Niemczech. Niekiedy chybione, niczym w Lublinie czy Erfurcie. Czasem udaje się Romanowi przekonać uczestników spotkania, iż górnicy z „dziupli” to ludzie pasji i pracy, nie degeneraci bez wykształcenia i marzeń. Tak było w Berlinie.
Telefony ścigają go wszędzie: „Panie Romanie, na jutro przywieźcie 5 worków, skończył mi się węgiel”. Trudno wytłumaczyć starszej, marznącej osobie, iż jest się akurat w Warszawie czy Trutnovie. Janiszek wykręca numer do Pawła: „Chłopie, podrzuć rano na Stary Zdrój 5 worków babci, bo piec jej stygnie. Tylko znieś do piwnicy...”.
Całkiem sprawnie porusza się wałbrzyski Robin Hood po czeskiej stronie granicy. Tam też filmuje, rozmawia, zapisuje w pamięci niepowtarzalne sytuacje i klimaty spotkań. Choćby z prezesem tymczasowo zamkniętej kopalni „Jan Šverma”, inżynierem Zdenkiem Adamcem. Czy ktoś w Polsce widział szefa wielkiego zakładu, poruszającego się na wózku inwalidzkim? My widzieliśmy, właśnie opodal Lampertic na „Janie Švermie”... Będzie jednym z bohaterów powstającej książki.
Po ubiegłorocznej, czerwcowej głodówce Stowarzyszenia Ubezpieczonych, ze Zbigniewem Bieleckim na czele – jest szansa na przywrócenie bezprawnie odebranych rent wszystkim chorym na krzemicę i jej łagodniejszą odmianę – pylicę. Nikt nie wie, ilu poszkodowanych cierpi od pyłu uranowego (w KWK „Wałbrzych” istniał oddział uranowy) – lekarze profilaktycznie zaliczają te przypadki do „ciężkiego typu krzemicy”. Operator ma więc szansę na stały dochód. Źle tylko, iż Stowarzyszenie Ubezpieczonych nie chciało współpracować z innymi – głodówka miała być tylko jego „patentem”. Pomoc biedaszybników prezes Bielecki odrzucił.
Czy Roman Janiszek odłoży kamerę, kiedy listonoszka przyniesie mu – pierwszą po wieloletniej przerwie – rentę? Pytanie retoryczne. Nie, bo żyje już tylko dla ludzi; kruchość własnego istnienia poznał kilkukrotnie. Biedaszyby istnieć będą dopóty, dopóki nie da się ludziom innych szans na osiągnięcie potrzebnego minimum socjalnego. Ktoś przecież musi dokumentować nieludzki los setek dolnośląskich rodzin – a drugiego odważnego wciąż w wałbrzyskim „Czerwonym Zagłębiu” brak.
Agnieszka Brytan
Lech L. Przychodzki
Artykuł ukazał się w Magazynie "Obywatel" (numer 3/2006).
Więcej informacji o Stowarzyszeniu "Biedaszyby": http://www.biedaszyby.republika.pl.