„D - król podziemia” jest i nie jest typowym filmem Bollywoodu. Powstał w tamtejszym komercyjnym systemie produkcji, zawiera sporo muzyki, piosenki w kluczowych momentach, ale nie ma rozbudowanych partii choreograficznych i w niczym nie przypomina „Czasem słońce, czasem deszcz”. W niczym oprócz wysokiego poziomu, który jest znakiem firmowym współczesnego Bollywoodu, wbrew wątpliwym mądrościom polskich dziennikarzy filmowych zwanych szumnie krytykami. Stanowi część nurtu współczesnego gangsterskiego kina Bollywood, w którego skład wchodzi także genialny „Sarkar” (jego reżyser Ram Gopal Varma jest też producentem „D - król podziemia”), swoista indyjska wariacja na temat „Ojca chrzestnego”, która wzbudziła nieskrywany zachwyt samego Francisa Forda Coppoli. Ale wpisuje się także w szerszy nurt filmowy analizujący złożoną problematykę społeczeństwa kapitalizmu peryferyjnego (zależnego).
„D - król podziemia” jest inspirowany historią życia Dawooda Ibrahima, który zrobił ogromną karierę w bombajskim podziemiu. Jego filmowy odpowiednik ma na imię Deshu i w rolę tę wciela się znany u nas z filmu Miry Nair „Monsunowe wesele” Randeep Hooda. Upokorzony przez policję przyłącza się do gangu, w którego strukturach wspina się do góry, aż zdobywa w nim władzę i kontrolę nad czarnym rynkiem szóstego największego miasta świata. Pochodzi z tak zdominowanej przez przestępczość dzielnicy i z tak biednej rodziny, że decyzję podejmuje w sposób, w jaki wybiera się zawód, okazuje się bowiem, że jest to jedna z nielicznych dostępnych mu dróg życiowego awansu, jeżeli nie jedyna. Kobiety przestępców, zarówno ich matki, jak i towarzyszki życia, postrzegają to w kategoriach normalnej kariery, dzięki której ich synowie czy mężowie są w stanie zapewnić im godziwe życie.
„D - król podziemia” wpisuje się, obok takich filmów jak „Sarkar” czy „Company” Rama Gopala Varmy, w obfity w dzisiejszym Bollywood nurt opisujący drugą, ukrytą stronę mitu o prawno-praworządnym fundamencie kapitalizmu. O ile silne państwo, przestrzeganie umowy i prawa przez wszystkie strony wspólnie to prawo uznające, stanowią w znacznym stopniu rzeczywiście rysy kapitalizmu w centrach systemu, a więc w USA, Europie Zachodniej i Japonii, o tyle w społeczeństwach peryferii, a więc w krajach-dostarczycielach taniej siły roboczej i równie tanich surowców, warunkiem reprodukcji systemu jest właśnie słabe i zdeprawowane, przeżarte korupcją i nieskuteczne państwo, reprezentowane w tych filmach przez policjantów różnego szczebla czy polityków do poziomu rządu ogólnonarodowego włącznie. Środowiska te są na miliony szemranych sposobów połączone ze światem przestępczym i grubymi rybami biznesu (w tym bonzów show-biznesu: w „D” mamy np. kapitalny wątek przemysłu filmowego). Razem żyją w ścisłej symbiozie, tworząc kompradorską klikę, której takie właśnie kryminalne zasady postępowania zapewniają wysoką pozycję i dostatnie życie w społeczeństwie, którego miażdżąca większość pogrążona jest w biedzie, żeby nie powiedzieć nędzy i to także stanowi jeden z mechanizmów uniemożliwiających wydostanie się z tej nędzy, bo w tak urządzonym społeczeństwie uczciwa praca rzadko kiedy niesie z sobą śladowe choćby szanse powodzenia. Pieniądze pochodzące z rozboju, handlu narkotykami czy z realizacji zleceń na morderstwa można następnie zainwestować w jakimś „państwie prawa”, by je wyprać ze stuprocentową skutecznością. Jednym z tematów filmu „Sarkar” jest współistnienie w społeczeństwie trzecioświatowego kapitalizmu mechanizmów władzy państwa nowoczesnego, bardziej niż umiarkowanie skutecznych, z reliktami i „zmartwychwstałościami” przednowoczesnych sposobów sprawowania władzy, do których jednostki w potrzebie i w kłopotach mają znacznie większe zaufanie.
Kompradorskie klasy dominujące (a więc klasy będące lokalnymi ekonomicznymi agentami światowego kapitału) łączy z centrami systemu więcej niż z własnymi społeczeństwami, których krzywdzie, celowo i konsekwentnie im zadawanej, zawdzięczają swoją dobrą pozycję. „Rang De Basanti” („Pomaluj mnie na żółto”) jest filmem głównie o tym, że klasy dominujące społeczeństwa indyjskiego zajęły w nim miejsce po kolonizatorach i stały się wrogami reszty własnego społeczeństwa w takim samym stopniu, jak nim wcześniej byli brytyjscy kolonizatorzy. Dzieci biznesmenów, polityków i wielkich kryminalistów uczą się w tych filmach na amerykańskich i angielskich uniwersytetach, grają w golfa, jeżdżą na wakacje do Paryża. Jeden z bohaterów powieści „Ostatnie westchnienie Maura” Salmana Rushdiego, Vasco Miranda, w ataku furii wyrzuca z siebie pod adresem bombajskich burżujów: „nawet wasze cholerne sny są wymyślone za granicą”.
Indie są jednak w systemie kapitalistycznym peryferią dynamiczną, dzięki czemu tworzą się w obrębie tamtejszych klas kompradorskich grupy, którym udało się osiągnąć takie zyski, że są w stanie je reinwestować lub konsumować za granicą, np. w jeszcze głębszych i biedniejszych, kompletnie pasywnych i bezsilnych peryferiach. Bohater filmu „Company” dorabia się więc posiadłości w Kenii. (Wiemy o czym mowa, bo przecież to do koncernu Mittala należą polskie huty stali.)
Jest to nurt, który wydał filmy zdumiewająco dojrzałe intelektualnie, choć - jak już mówiłem - wszystkie one powstały w systemie popularnego, komercyjnego kina bombajskiego. Polskie kino zwane dla picu i niepoznaki ambitnym czy autorskim nie wydało jak dotąd ani jednego porównywalnego pod tym względem utworu (nawet najlepszy z tej beczki Dług nie wytrzymuje porównania). I długo jeszcze nie wyda, choć wiele z tych problemów mogłoby stać się tematem również naszego kina, jako że polskie społeczeństwo także funkcjonuje na zależnej pozycji peryferii światowego systemu kapitalistycznego.
Ta różnica bierze się po pierwsze stąd, że wśród bombajskich filmowców jest wielu wybitnych artystów i prawdziwych intelektualistów, czego nawet przy najlepszych chęciach nie można by powiedzieć o ich współczesnych kolegach znad Wisły. Zamiast zajmować się poważnymi sprawami, od dawna intelektualnie niepełnosprawni, dali się oni wkręcić rządzącej ekipie i reprezentującej w kinie jej interesy Agnieszce Odorowicz (dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej), że największym naszym problemem jest niewystarczająco jeszcze ukamienowana komuna. Po drugie Indusi są samoświadomi własnego położenia w światowym układzie sił ekonomicznych i dyskurs ujmujący to położenie w kategoriach władzy sprawowanej przez centra systemu kapitalistycznego nad Trzecim Światem, dyskurs wrogi językowi rzekomo „wolnej” wymiany handlowej, na której dziwnym trafem jedna strona stale zyskuje, a druga bezustannie traci, jest dość powszechny. Do tego nie mają kompleksów na punkcie własnej kultury skonfrontowanej z kulturą Zachodu i słusznie zakładają, że jest ona regułą sama dla siebie. Dzięki temu potrafią opowiadać o tych problemach własnym językiem, w tym językiem własnego kina, w pełni świadomi, że największą i najpopularniejszą kinematografię na planecie mają właśnie oni.
Ekranowe analizy trzecioświatowego kapitalizmu made in Bollywood, choć zwykle poddają się analizie i interpretacji marksistowskiej, nie zawsze są realizowane z jasno w ten sposób sprecyzowanego stanowiska. Przypadkiem specyficznego zamętu poznawczego jest w tej kwestii „Guru” Maniego Ratnama, z Abhishekiem Bachchanem w tytułowej roli Gurukanta Desaia, zaczynającego od zera, pochodzącego ze wsi, biznesmena. Jest to film rozdarty między apologią przedsiębiorczości, odrzuceniem obarczania obcych za własne problemy (swoją drogą, to jeden z chwalebnych rysów indyjskiej kultury), a krytyką elementów kapitalizmu peryferyjnego nie zdefiniowanych jednak jako takie, traktowanych tylko objawowo i powierzchownie. Mani Ratnam, który zaczął karierę w Kollywood, czyli ośrodku kina języka tamilskiego, znajdującym się w Madrasie, jest jednym z najlepszych obecnie reżyserów filmowych na świecie, twórcą wspaniałej opowieści o zakochanym w terrorystce dziennikarzu zatytułowanej „Dil Se” („Z całego serca”). „Guru” pod względem realizacyjnym jest więc niewątpliwie znakomity. Inscenizacja, aktorstwo, zdjęcia, montaż składają się na wyśmienity spektakl, choć kulejący właśnie w kwestii zdefiniowania źródeł problemów. Jest w nim jednak motyw mówiący prawdopodobnie niechcący więcej, niż się samym twórcom wydawało. W początkowych partiach filmu przyszła żona tytułowego bohatera, w którą wciela się Aishwarya Rai, zanim go poznała, była do szaleństwa zakochana w (cytując jej ojca) rewolucjoniście „wymachującym czerwonym sztandarem”. Ten jednak porzuca ją bez uprzedzenia, gdy ta uciekła już z domu, by czmychnąć razem z nim. On ją porzucił, więc ona w odpowiedzi zapomniała o nim (tak doszczętnie, że nigdy nie widzimy go na ekranie). Indyjski antykolonialny ruch wyzwoleńczy wypowiadał się językiem skupionym wokół kategorii wyzysku (którego ofiarą był cały kraj) i walki z nim, nawet w swojej wersji pacyfistyczno-hinduistycznej, czyli tej związanej z Gandhim. Potem dał się ponieść fali względnego rozwoju gospodarczego wynikającego z samego faktu odzyskania niepodległości politycznej i porzucił ten język. Rewolucjonista porzucił Indie, więc i one zapomniały o nim. Dlatego Mani Ratnam, mimo ogromu swego talentu, nie potrafi wystarczająco stanowczo zdefiniować problemów kraju w takich właśnie kategoriach. Problemy blokowania rozwoju, których ofiarą pada pod koniec filmu główny bohater, wynikają być może właśnie z tego, że drogi Indii („potęgi moralnej” światowego ruchu skierowanego w XX wieku przeciwko eksploatacji kolonialnej) i rewolucjonisty się rozłączyły i obydwie strony straciły się z oczu.
Inne filmy z tego nurtu, jak „D - król podziemia” czy „Company”, zwykle skłaniają się intuicyjnie ku perspektywie materialistycznej; nawet jeżeli nie osiągają wyższych poziomów uogólnienia, to są niezwykle przenikliwe i błyskotliwe na poziomie obserwacji. Wbrew typowemu obrazowi Indii jako kultury do przesady „uduchowionej”, religijnej i uznającej rzeczywistość materialną za złudzenie. W ramach formuły kina bollywoodzkiego powstały w ostatnich latach także wybitne filmy otwarcie i radykalnie marksistowskie, jak obsypany tam mnóstwem nagród tegoroczny kandydat Indii do Oscara, „Rang De Basanti” i znany również z polskich ekranów „Rebeliant”, analiza kolonializmu jako zbrodniczej formy wyzysku kapitalistycznego, jego skutków oraz sposobów walki z nim. Czego nie zauważyła nawet ta część polskiej krytyki podająca się za lewicową. Wolała ona asekuracyjnie zasłaniać się rzekomą naiwnością filmu, bo klasowy bon ton polskiej inteligencji wymaga zaznaczyć, że jak film pochodzi z Bollywood, to na pewno jest naiwny, choćby nie wiem jak był genialny.
"D - król podziemia" ("D - Underworld Badshah"), reż. Vishram Sawant,
scen. Manish Gupta, prod. Ram Gopal Varma, Ronnie Screwvala, muz. Nitin
Raikwar, wyst. Randeep Hooda, Chunky Pandey, Rukhsar, Isha Koppikar.
Indie 2005. Dystrybucja w Polsce: Blink.
"Guru", reż. i scen. Mani Ratnam, prod. Mani Ratnam i G. Srinivasan,
muz. A.R. Rahman, zdj. Rajiv Menon, wyst. Abhishek Bachchan, Aishwarya
rai, Madhavan, Vidya Balan. Indie 2007.
"Sarkar", reż. Ram Gopal Varma, scen. Manish Gupta, prod. Parag
Sanghavi, Ram Gopal Varma, zdj. Amit Roy, muz. Amar Mohile, wyst.
Amitabh Bachchan, Abhishek Bachchan, Kay Kay Menon, Katrina Kaif. Indie
2005.
"Company", reż. ram Gopal Varma, scen. Jaideep Sahni, wyst. Ajay Devgan,
Vivek Oberoi, Mohanlal, Manisha Koirala, Seema Biswas. Indie 2002.
"Rang De Basanti", reż. i prod. Rakesh Omprakash Mehra, scen. Renzil
D'Silva, Rakesh Omprakash Mehra, Kamlesh Pandey, muz. A.R. Rahman, zdj.
Binod Pradhan, wyst. Aamir Khan, Siddarth Narayan, Sharman Joshi, Kunal
Kapoor, Atul Kulkarni, Alice Patten, Soha Ali Khan Pataudi, Kiron Kher.
Indie 2006.
"Rebeliant" ("The Rising: Ballad of Mangal Pandey"), reż. Ketan Mehta,
sce. Farrukh Dhondy, Ranjit Kapoor, prod. Bobby Bedi, Deepa Sahi, muz.
A.R. Rahman, zdj. Himman Dhamija, wyst. Aamir Khan, Toby Stephens, Rani
Mukherji, Coral Beed, Amisha Patel, Kiron Kher. Indie 2005. Dystrybucja
w Polsce: Vision.
Jarosław Pietrzak
Jest to pełna wersja tekstu, który w skróconej wersji, pt. "Rebeliancki Bollywood" ukazał się w tygodniku "Trybuna Robotnicza".