Sytuacja nie jest jednak prosta, a ogólna atmosfera mimo zabiegów sekretarz stanu USA – Condoleezzy Rice – wydaje się nie sprzyjać prowadzeniu takich rozmów. Uważnie śledząc doniesienia medialne zauważyć jednak możemy ciekawe zjawisko dyplomatycznej gry.
Propaganda sukcesu
Pierwszym elementem wspomnianej rozgrywki jest stworzenie dobrego wrażenia, przekonanie opinii światowej, a także, o ile to możliwe, samych zainteresowanych, o możliwości sukcesu. To zadanie wzięła na siebie administracja amerykańska z niestrudzoną Condoleezzą Rice na czele. Pani sekretarz stanu odbyła w ostatnim czasie aż osiem wizyt na Bliski Wschód, prowadziła rozmowy zarówno z przedstawicielami Izraela, jak i z członkami obozu prezydenta Autonomii Palestyńskiej – Abu Mazena. Równocześnie zespół przygotowujący konferencję zabiega o zaangażowanie w nią kluczowych państw arabskich, w tym Arabii Saudyjskiej, nieutrzymującej kontaktów z Tel Awiwem.
Przeglądając prasę międzynarodową można odnieść wrażenie, że działalność ta przynosi dobre skutki. Największe światowe dzienniki pełne są artykułów opatrzonych zdjęciami z uśmiechniętymi politykami ściskającymi sobie dłonie. Chętnie cytowane są także ich wypowiedzi mówiące o możliwości dojścia do kompromisu, o niepowtarzalnej okazji na pokój. Zarówno premier Izraela – Ehud Olmert – jak i palestyński prezydent – Abu Mazen – zgadzają się co do możliwości ostatecznego porozumienia jeszcze przed upływem kadencji George’a W. Busha, czyli przed styczniem 2009 r.
Optymizmem mogą także napawać wypowiedzi samej "Condi" Rice, która stwierdziła, iż Palestyńczycy czekali zbyt długo na swoje państwo, a świat oczekiwał zbyt długo na bliskowschodni pokój. O jej determinacji świadczyć też może chęć odbycia jeszcze jednej podróży do regionu przed zaplanowaną na 25-27 listopada konferencją. Dodatkowym atutem przemawiającym za powodzeniem konferencji jest fakt, iż po stronie palestyńskiej znajdują się niezwykle ugodowi i zdolni do ustępstw partnerzy w postaci Abu Mazena i premiera Fayyada, którzy od jakiegoś czasu prowadzą negocjacje przygotowujące strony do ostatecznej konferencji.
Pozornie wydaje się zatem, że istnieje faktyczna szansa na porozumienie izraelsko-palestyńskie. Można odnieść wrażenie, że nic nie stoi na przeszkodzie, by w końcu rozwiązać dzielące strony problemy. Jest to jednak tylko zasłona dymna, tzw. dobra mina do złej gry, gdyż faktyczna sytuacja nie wygląda tak optymistycznie.
Realpolitik
Kolejną fazą dyplomatycznego "meczu" są już same negocjacje. W przeciwieństwie do pierwszej, bardziej medialnej, wyglądają one zdecydowanie gorzej. Mimo licznych podróży Pani Rice na Bliski Wschód, mimo prowadzonych niemal bez przerwy wstępnych rozmów przedstawicieli Izraela i Autonomii tak na prawdę nie udało się dojść do porozumienia w żadnej z fundamentalnych spraw. Nawet wstępna data konferencji w Annapolis nie jest pewna i była już kilkakrotnie odkładana, a ostatnio coraz częściej wspomina się o ewentualnym przesunięciu jej z końca listopada na początek grudnia.
Podstawowe rozbieżności są widoczne już w oczekiwaniach co do formy negocjowanego dokumentu. Strona palestyńska liczyć na to, iż uda się osiągnąć porozumienie, zawierające konkretne kroki, jakie należy podjąć i dokładne daty ich wykonania, a w szczególności datę ostatecznego utworzenia państwa palestyńskiego. Izrael spodziewa się natomiast luźnego planu, który będzie można z łatwością nagiąć lub zmodyfikować i nie chce podnosić problemu ostatecznych granic.
Izraelska minister spraw zagranicznych – Tzipi Livni – mówiąc o konieczności zapewnienia bezpieczeństwa Izraelowi, a dopiero później negocjacjach dotyczących palestyńskiej państwowości, powtórzyła stosowaną dotąd formułę, skutecznie blokującą wszelkie negocjacje. Nie jest także tajemnicą, że nie zgodzi się ona, wraz z premierem Olmertem, na powrót palestyńskich uchodźców na terytorium izraelskie. Dłużna nie została również strona palestyńska. Jeden z głównych negocjatorów – Saeb Erekat – zarzucił, iż od ostatnich negocjacji Palestyńczycy zrobili wiele, by poprawić sytuację, natomiast Izrael nie zrobił praktycznie nic.
Dodatkowym problemem jest także wewnętrzna sytuacja w obu podmiotach. Ehud Olmert – ma słabą pozycję już od ostatniego konfliktu w Libanie i rozpaczliwie poszukuje sukcesu, który mógłby uargumentować dalsze sprawowanie przez niego urzędu premiera Izraela. Ponadto pozornie nieistotny gest dobrej woli, jakim było wypuszczenie części palestyńskich więźniów powiązanych z Fatah okazał się kością niezgody w rządzie Olmerta. Jeden z jego ministrów – Avigdor Lieberman – zauważył, że fakt ten może podkopać zaufanie w rządowej koalicji, osłabiając dodatkowo pozycję premiera. Także sytuacja w Autonomii jest wyjątkowo niesprzyjająca jakimkolwiek rozmowom pokojowym. Nie został, bowiem zażegnany spór między Hamasem, kontrolującym Strefę Gazy i sprzeciwiającym się negocjacjom w Annapolis, a Fatahem, który sprawuje władzę na Zachodnim Brzegu Jordanu.
Te wszystkie okoliczności spowodowały, że w USA i Izraelu coraz rzadziej mówi się o konferencji, a częściej o spotkaniu pomiędzy przedstawicielami zwaśnionych stron. Także oczekiwania względem ewentualnych decyzji podjętych w Annapolis są coraz niższe, a niekiedy spotkać się można z poglądami, iż nikt nie ma obecnie czasu na niczego niezmieniające podróże i rozmowy. Kolejną przeszkodą na drodze do kompromisu okazać się może sprawa Jerozolimy, która w całości ma być niebawem uznana przez izraelski Kneset za terytorium Izraela.
Camp David 2000 – Annapolis 2007
Analizując zaistniałą sytuację, gdzie mimo deklarowanych dobrych chęci wszystko wskazuje na kolejne fiasko rozmów przypomina się sytuacja zaistniała podczas wydarzeń sprzed siedmiu lat. Obecnie, podobnie jak w Camp David, można odnieść wrażenie, że administracja amerykańska chce odnieść spektakularny sukces na koniec kadencji kolejnego prezydenta. W 2000 r. to Bill Clinton naciskał na porozumienie, mimo iż obie strony nie były w stanie zaakceptować wzajemnych stanowisk. Dziś, to prezydent George W. Bush chce przyćmić swe porażki w Afganistanie i Iraku, mimo iż szanse na kompromis są równe zeru. Poprzednio fiasko rozmów przyczyniło się do wybuchu infitady, obecnie porażka wzmocni organizacje fundamentalne, sprzeciwiające się polityce Fatah. Takie warunki powodują, że w najbliższych dniach możemy zadawać sobie pytanie nie o to, co przyniesie spotkanie w Annapolis, lecz czy w ogóle się ono odbędzie.
Dominik Wach
Tekst ukazał się na stronie www.arabia.pl.