Mając świadomość ogromnego wpływu, jaki na kształtowanie się sprzeciwu wobec wojny w Wietnamie wywarły relacje telewizyjne, administracja Busha dążyła do wprowadzenia autocenzury w emitowanych materiałach dotyczących wojny i okupacji Iraku. Ta autocenzura świetnie działała podczas decydujących dwóch pierwszych lat wojny, gdy ogromna część prasy powtarzała kłamstwa amerykańskiego rządu (Condoleezza Rice już dawno temu – przynajmniej przed wojną w Afganistanie – wezwała do siebie szefów amerykańskich stacji telewizyjnych i poinformowała ich, że rząd nie życzy sobie pokazywania na ekranach żadnych rannych cywilów). Do takiej kolaboracji dochodziło nie tylko w massmediach, lecz także w dziedzinie działalności wydawniczej. Żaden z domów wydawniczych stanowiących własność którejś z wielkich grup (chodzi o pierwszą piątkę, która kontroluje 80% rynku książek dla szerokiej publiczności (general interest books)) nie opublikował ani jednej pozycji krytycznej wobec wojny w Iraku i polityki zagranicznej Busha. Takich książek ukazało się wprawdzie mnóstwo, lecz wszystkie one zostały wydane przez małe niezależne firmy. Widać więc wyraźnie, że koncerny oparły swą politykę gruncie politycznym a nie komercyjnym, istniała wszak ogromna antybushowska publiczność (Al Gore uzyskał znacznie więcej głosów niż Bush). Gdy po 11 września 2001 roku mała firma Seven Stories Press opublikowała książeczkę Noama Chomsky’ego, w ciągu kilku tygodni sprzedano bezprecedensową liczbę 300 tysięcy egzemplarzy[1]. Kiedy sytuacja polityczna uległa pogorszeniu, główne amerykańskie gazety i wielcy wydawcy zaczęli drukować krytyczne pozycje, które wdarły się na listy bestsellerów.
Znaczenie niezależnych oficyn wydawniczych i magazynów jest oczywiste, jednak to, jak je założyć a później utrzymać, to sprawa już mniej jasna. Zarówno w Stanach Zjednoczonych jak i w Europie imponująco wzrosła liczba takich wydawnictw. We Francji można naliczyć tuziny małych alternatywnych oficyn specjalizujących się w literaturze i poezji, a także pewną ilość domów wydawniczych zaangażowanych politycznie. Odgrywają one obecnie ważną rolę, ponieważ wybierają takich autorów i taką tematykę, na które wielkim edytorom nie starcza odwagi. Największe znaczenie mają wśród nich Agone w Marsylii oraz Les Arenes i Amsterdam w Paryżu. Kolejny dom wydawniczy, Demopolis, rozpoczyna działalność tej jesieni [wydawnictwo od początku października do połowy listopada wydało już pięć pozycji]. To właśnie one publikują dzieła takich autorów jak Chomsky, Howard Zinn – historyk Stanów Zjednoczonych (Agone) czy Judith Butler albo Stuart Hall – krytycy kultury (Amsterdam).
Fakt, że ważne książki zazwyczaj ukazywały się w Belgii, wiele mówi o francuskiej działalności wydawniczej. Czytelnikom "Le Monde Diplomatique" doskonale znane są losy "Wieku skrajności" Erica Hobsbawma, pozycji poświęconej historii dwudziestego wieku. Wydałem ją w Stanach Zjednoczonych, a następnie została ona przetłumaczona na tuziny języków obcych – oprócz francuskiego [polskie wydanie ukazało się w wydawnictwie Świat Książki w serii Politeja: E. Hobsbawm, "Wiek skrajności. Spojrzenie na Krótkie Dwudzieste Stulecie", Warszawa 1999]. Wielcy francuscy wydawcy byli bowiem przekonani, że w księgarniach brak miejsca dla byłego komunisty. Dopiero po interwencji tego miesięcznika belgijski Complexe zdecydował się ją wydać – i trafiła na listy bestsellerów. Podobnie stało się ze zbiorem wykładów Chomsky’ego "Understanding Power". Pomimo niemal stu tysięcy egzemplarzy sprzedanych w Stanach Zjednoczonych, nie byliśmy w stanie znaleźć francuskiego wydawcy, dopóki nie podjęła się tego mała belgijska firma Aden.
Dwa z wymienionych domów wydawniczych zaczęły tej jesieni wydawać magazyny.
Amsterdam założył La Revue Internationale des Livres et des Idées, francuski odpowiednik New York Review of Books. Les Arenes przygotowuje czasopismo o objętości książki, gdzie mają być publikowane teksty autorów, którym macierzyste gazety nie dają już miejsca na rozwlekłe analityczne artykuły. Patrick de Saint – Exupéry [znany francuski dziennikarz] ucieka tam z "Le Figaro". Te periodyki muszą zmierzyć się z takimi samymi trudnościami w finansowaniu i dystrybucji jak mali wydawcy. Bezsprzeczną ich zaletę stanowi jednak to, że nie muszą być kapitałochłonne. Wielkie koncerny mogą mieć dostęp do milionów a nawet miliardów, lecz na wydawanie naprawdę wartościowych pozycji wystarczą dużo mniejsze kwoty. Niewielką edycję można przygotować zaledwie za kilka tysięcy euro, które – przy odrobinie szczęścia – zwrócą się całkiem szybko. Przez stulecia działalność wydawnicza była rzemiosłem i ciągle jako rzemiosło może być efektywna.
Taka sama sytuacja może dotyczyć gazet. Oslo szczyci się czternastoma – są to główne tytuły i wydawane przez rozmaite grupy polityczne małe gazety drukowane na offsecie. Większość gazet nowojorskich to niewielkie pisma adresowane do imigrantów z Azji. W wyzwolonym Paryżu wydawano około 36 gazet, chociaż ze względu na znaczny niedobór papieru, objętość każdej z nich była ograniczona do dwóch stron.
Pracownicy większości małych wydawnictw są źle opłacani (pracownicy "Agone" otrzymują minimalne wynagrodzenie) bywa też, że wydawca lub redaktor naczelny nie dostają pieniędzy. Wprawdzie taka sytuacja nie jest dobra i nie może trwać wiecznie, lecz wyraźnie widać, że wsparcie potrzebne niezależnym wydawcom nie jest duże.
Na świecie próbuje się różnych rozwiązań. Najbardziej znane to Raisons d’Agir, oficyna wydawnicza założona przez Pierre’a Bourdieu, który w toku studiów nad działalnością wydawniczą stwierdził, że duże domy wydawnicze poddają publikowane treści ostrym ograniczeniom pod względem politycznym i intelektualnym. Bourdieu założył firmę w swoim gabinecie w College de France, a cały personel stanowili on i jego asystent. Wiele wydanych przez niego książek poradziło sobie świetnie, niektóre sprzedały się w setkach tysięcy egzemplarzy. Przestrzeń uniwersytecka (i pensja profesorska) zostały wykorzystane wbrew przeznaczeniu, acz ze wspaniałymi rezultatami. Czołowym wydawcą europejskiej beletrystyki w Stanach Zjednoczonych jest Dalkey Archive Press, mające oparcie w stanowym uniwersytecie Illinois, który wyraził zgodę na zatrudnienie profesora w niepełnym wymiarze godzin, aby mógł prowadzić oficynę wydawniczą. Kiedy zakładaliśmy The New Press, zaproponowano nam wolne pomieszczenia w zrujnowanym budynku Uniwersytetu Nowojorskiego, co pozwoliło zaoszczędzić setki tysięcy na czynszu. Nie ma powodu, dla którego uniwersytety nie mogłyby w ten sposób dzielić się miejscem. Małe miasteczka przekazały natomiast wydawcom stare budynki szkolne – w ten sposób postępowe władze lokalne mogą pomóc nawet wobec nieprzychylnego nastawienia rządu.
Inny ciekawy model został wypróbowany przez dom wydawniczy Ordfront w Sztokholmie. Zawiązano spółdzielnię czytelniczą liczącą 30 tysięcy członków, którzy płacą jedynie 20 euro rocznie za prenumeratę jednego z najlepszych magazynów w Szwecji. Pozyskane w ten sposób pieniądze pozwalają również na wydanie w ciągu roku pewnej liczby książek. Jeżeli nawet tylko 10% członków kupi książkę, koszty się zwracają. Ten eksperyment przyniósł dużo lepsze efekty niż spółdzielnie autorów w Szwecji i Niemczech, gdzie nie można było poradzić sobie z rywalizacją i zazdrością między twórcami.
W Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii działa wiele uniwersyteckich oficyn wydawniczych (w USA jest ponad stu takich wydawców, chociaż ich udział w rynku to zaledwie 1% sprzedawanych książek). Teoretycznie mogłyby one stanowić skuteczną alternatywę dla wydawnictw komercyjnych, jednak zbyt często odbija się w nich konserwatyzm wydziałów. A z uwagi na to, że na uniwersytetach stosuje się kapitalistyczny model zarządzania, mają w dodatku przynosić zyski.
Gdy Pantheon Books w Nowym Jorku, gdzie przez trzydzieści lat byłem szefem, stanął wobec wymogu zyskowności, który postawił przed nim nowy korporacyjny właściciel, zdecydowałem, że nienastawiony na zyski dom wydawniczy, to jedyny sposób, aby utrzymać bezkompromisową jakość intelektualną. Założyliśmy więc wydawnictwo uniwersyteckie bez uniwersytetu, co oznaczało, że mogliśmy zwrócić się w stronę nieakademickich czytelników. The New Press w tym roku obchodzi swoje 15 urodziny. Wydajemy 80 tytułów rocznie, chociaż wielu nie dawało temu projektowi żadnych szans. Przez te wszystkie lata otrzymywaliśmy jednak wyjątkowe wsparcie ze strony większości moich autorów i znaczną pomoc od co bardziej postępowych fundacji w USA. Ci, którzy już dawno zrozumieli, że działalność kulturalna, muzyka, taniec, teatr, a nawet inteligentna telewizja w kontekście kapitalistycznym nie mają szans na przetrwanie, chcieli zobaczyć, czy potrafilibyśmy rozszerzyć ich logikę na działalność wydawniczą.
Było to łatwiejsze w Stanach Zjednoczonych niż w wielu innych krajach. Jednak na takiej właśnie konstrukcji opiera się znaczna liczba najlepszych gazet europejskich. W Wielkiej Brytanii The Guardian i związany z nim wychodzący w niedzielę tygodnik The Observer długo należały do fundacji non-profit The Scott Trust. "Frankfurter Allgemeine Zeitung" jest także własnością fundacji, podobnie jak wiele czasopism duńskich.
Czasopisma i wydawnictwa książkowe należące do niezależnych fundacji czy spółdzielni non-profit mogą okazać się najlepszym sposobem na zabezpieczenie politycznej i kulturalnej autonomii. Rozwiązanie to mogłoby również uchronić takich dużych wydawców jak Le Seuil i Einaudi przed sprzedażą koncernom, których głównym celem jest zysk. Od wieków działalność wydawnicza przynosiła średni roczny dochód w wysokości 3-4%. Koncerny oczekują przynajmniej 10, jeżeli nie 15% i te oczekiwania wymuszają zmianę charakteru publikowanych materiałów.
Niemiecki filozof Jürgen Habermas poparł ostatnio upowszechnianie idei non-profit wśród większej liczby czasopism[2]. Wobec tego, że najważniejszej niemieckiej gazecie centrolewicowej "Süddeutsche Zeitung" (teoretycznie bawarskiej, ale znajdującej się wśród trzech najważniejszych dzienników ogólnoniemieckich) groziła sprzedaż koncernowi, postulował przejęcie jej przez fundację wspieraną przez rząd. Jego pomysł nie spotkał się w Niemczech z szerszą aprobatą, bowiem tam rządowa kontrola ciągle źle się kojarzy. Mamy jednak udane przykłady zapewnienia mediom rządowego wsparcia, mianowicie Arte [Association Relative a la Télévision Européenne – francusko-niemiecka sieć telewizyjna] i France Culture [program radiowy]. We Francji kina i przemysł filmowy otrzymują od lat znaczne subsydia nie podlegając (o ile wiemy) cenzurze.
Na całym Zachodzie radio i telewizja początkowo miały pełnić rolę intelektualną i kulturalną. W USA nawet konserwatysta Herbert Hoover podjął decyzję, zgodnie z którą wszystkie stacje radiowe, aby uniknąć rynkowej kontroli, powinny opierać się o uniwersytety. BBC czerpie korzyści z rocznej opłaty licencyjnej związanej ze sprzedażą i używaniem wszystkich odbiorników radiowych (a później telewizyjnych). Kwota, wynosząca obecnie około 135,50 funtów rocznie na gospodarstwo domowe, trafia bezpośrednio do korporacji, omijając kontrolę rządową. Nie ma powodu, dla którego te właśnie pieniądze nie mogłyby stanowić źródła wsparcia dla niezależnych czasopism i wydawców. Podatek od dochodów z reklam bądź z innych źródeł może zapewnić ekonomiczną stabilność mediom wolnym od reklam.
Habermas przekonująco argumentuje, że do prawdziwie demokratycznej debaty potrzeba interwencji rządu, której celem jest zapewnienie w społeczeństwie pluralizmu poglądów. We Francji pod rządami Sarkozy’ego takiej interwencji zabraknie, lecz nie ma powodu, dla którego lewica nie miałaby zacząć przygotowywać alternatyw i nowych idei na następne wybory. Widzieliśmy na przykładzie USA, że takie kwestie potrafią uzyskać masowe poparcie: na znak protestu przeciwko bushowskim planom umocnienia władzy koncernów do Kongresu trafiły ponad 3 miliony listów, w ramach akcji, którym przewodziły organizacje pozarządowe: o orientacji zarówno lewicowej jak i prawicowej.
Wiele małych wydawnictw i magazynów dzielnie zmaga się z trudną sytuacją ekonomiczną, lecz może w końcu w tej walce polec. Nie ma powodu, dla którego ich ograniczonych zasobów nie można byłoby wspomóc działaniami ustawowymi. Państwo francuskie pomaga nowym przedsięwzięciom finansując nawet połowę pożyczek "na start", jednak to wsparcie nie dotyczy ani spółdzielni, ani fundacji. Większość wydawców mogłaby przecież nieźle prosperować w formie własności non-profit i w ten sposób stworzyć alternatywę dla decyzji już podjętych przez właścicieli Le Seuil bądź tych, które dopiero zostaną podjęte przez akcjonariuszy "Süddeutsche Zeitung" (obydwa koncerny to przedsiębiorstwa rodzinne, jak zazwyczaj w działalności wydawniczej). Kontrola koncernów pociąga za sobą groźne polityczne i intelektualne konsekwencje dla mediów. Jest jednak jeszcze czas, aby powstrzymać to globalne zagrożenie.
Przypisy:
[1] N. Chomsky, "Power and Terror: Post 9/11 Talks and Interviews", Seven Stories Press, Nowy Jork, 2003.
[2] J. Habermas, "Il faut sauver la presse de qualité", przekł. Ch. Bouchindhomme, "Le Monde" 22.05.2007, s. 19.
André Schiffrin
tłumaczenie: Katarzyna Bielińska
Autor jest szefem wydawnictwa non-profit The New Press w Nowym Jorku. Tekst ukazał się w miesięczniku "Le Monde Diplomatique - edycja polska".