Jeśli służy czemukolwiek, to na pewno nie pogłębieniu wiedzy czytelnika, którego wyjściowa znajomość historii i kultury Afryki, dzięki europocentrycznej i ignoranckiej wobec innych kultur edukacji, jest bliska zeru. W gorszym wariancie zaś polega na stercie rasistowskich stereotypów.
Na pewno nie służy też samej Afryce. Krótkie newsy, tematycznie ograniczone do coraz to nowych wojen, konfliktów i zamieszek mogą jedynie utwierdzić i pogłębić obecne w Europie stereotypy. Przykładem takiego powierzchownego dziennikarstwa są artykuły poświęcone Afryce, które ukazały się ostatnio w polskiej prasie. Wiele z nich poświęcona jest toczącemu się właśnie konfliktowi w Kenii.
Ciemne masy, analfabeci i jeden krytyk literacki
Trudno jest zrozumieć dziennikarzy, którzy zajmują się Afryką, skoro tak bardzo nią gardzą. W tekstach, jak i również i w samej selekcji tematów i fotografii widać zniesmaczenie autorów afrykańską rzeczywistością. Wojny, tragedie, głód, AIDS, po prostu strach się bać. W ostatniej "Polityce" (nr 2, 2636, z 12.01.2008) ukazały się dwa teksty o Afryce, oba autorstwa Krzysztofa Mroziewicza. Oba o wojnach, mimo, iż konflikty zbrojne i społeczne są tylko pewnym fragmentem rzeczywistości afrykańskiej. Mnóstwo pozytywnych procesów i wydarzeń pozostaje w cieniu krwawych konfliktów z uwagi na mniejszą spektakularność i medialność. Przykładem może być długofalowa transformacja polityczna wielu ustrojów afrykańskich składająca się na silny, oddolny ruch demokratyzacji na kontynencie. Mało kto pamięta, że zaledwie dziesięć lat temu rządy wojskowe, osobiste i systemy jednopartyjne były w Afryce normą; jeszcze w 1989 roku w 38 z 45 krajów Afryki na południe od Sahary rządzili autokraci, wojsko lub jedna partia. Dziś takie reżimy stanowią wyjątek, a prawie wszystkie państwa afrykańskie przechodzą obecnie proces społecznej i politycznej demokratyzacji.
W artykule Krzysztofa Mroziewicza pod przewrotnym tytułem "Nie damy Czadu" autor ubolewa nad sytuacją społeczną afrykańskiego państwa: "Kraj analfabetów, gdzie jest 20 pisarzy, dwóch reżyserów filmowych i jeden krytyk literacki." Skrajna odmienność realiów afrykańskich od europejskich obnaża dążenie europejskich, europocentrycznych struktur wiedzy do uniwersalizmu. Każą one stosować w odniesieniu do Afryki europejskie kryteria "rozwoju" i "poziomu" społeczno-kulturalnego jako oczywiste i bezwzględne. Mierzenie innych kultur miarą podobieństwa do kultury własnej może zaś doprowadzić tylko do rasistowskiej niechęci i poczucia wyższości.
Wydaje mi się, iż pisanie nawet najkrótszych i najbanalniejszych newsów o Afryce bez znajomości tych podstawowych prawd warunkujących możliwość międzykulturowego dialogu bardziej Afrykanom szkodzi niż pomaga.
Siła perspektywy: walka o swoje zamiast próby zrozumienia
Dziennikarstwo zakłada dążenie do "obiektywizmu", przynajmniej w tak zwanych newsach. Zalecane jest powoływanie się na wzmagające wrażenie wiarygodności daty, liczby i cytaty, zabronione są natomiast własne komentarze i spostrzeżenia dotyczące opisywanego wydarzenia. Ale i tu, a być może: zwłaszcza tu, stronniczość jest obecna i kluczowa. Ukryta bowiem pod przykrywką dziennikarskiej bezstronności i "obiektywnych faktów", ma dużo silniejszą moc oddziaływania i kreacji rzeczywistości, niż czyjaś "opinia" jedynie.
Stronniczość tę można zaobserwować pod postacią ukrycie założonej perspektywy odnoszenia opisywanych wydarzeń do własnych interesów, co najczęściej w przypadku Polski oznacza interesy polskie po prostu, czyli narodowo-państwowe. Celem wspominanego już artykułu Krzysztofa Mroziewicza "Nie damy Czadu" nie jest więc analiza możliwych rozwiązań czadyjskiego kryzysu, a docieczenie interesu polskich żołnierzy, którzy zetkną się w Czadzie "z biedą, jakiej nie widzieli w Iraku ani w Afganistanie." Bez względu na opinię na temat czadyjskiej misji ONZ daleko mi do ulegnięcia argumentowi odwołującemu się do identyfikacji z "naszymi, polskimi wojskami". Nie czuję różnicy między dyskutowaniem losu 350 Polaków, Czechów, czy Albańczyków.
Europocentryczna perspektywa analizy wydarzenia w kategoriach europejskich interesów jest dobrze widoczna w niedawnym tekście dziennikarki Joanny Mieszko - Wiewiórkiewicz relacjonującej z Niemiec. Autorka pyta w tytule: "Kenia - nieodrobione lekcje Berlina?" Analizuje w nim wpływ sytuacji w Kenii na niemieckie interesy polityczno-ekonomiczne: "Obecne zamieszki stanowią dla sił zachodnich znakomity środek do objęcia roli neutralnego "negocjatora" pomiędzy konkurującymi stronami i przy tym skonsolidowania wpływów. Tym bardziej, że Kenia dotąd dobrze spełniała swoją rolę pośrednika pomiędzy Zachodem, a innymi państwami afrykańskimi." Czy takie instrumentalne spojrzenie na europejski neokolonializm w ogóle powinno być przez nas (czytelników) tolerowane?
Perspektywa białego, często dobrze sytuowanego Europejczyka jest oczywiście nieprzekraczalna. Zjawiskiem tutaj krytykowanym nie jest więc subiektywizm punktu widzenia, a wręcz przeciwnie, jego nieświadomość i przemilczenie, odbierające drugiej, afrykańskiej stronie sensowność udziału w dyskusji, bo "przecież już wszystko wiadomo".
Gospodarka, głupcze! (a nie trybalizm)
Wielu dziennikarzy świadomie lub nieświadomie zakłada, iż kapitalistyczny ustrój demokracji liberalnej jest właśnie tym jedynym pożądanym modelem. Podczas gdy taki punkt widzenia często przechodzi niezauważony w odniesieniu do profitujących z finansowej globalizacji państw europejskich, to bezrefleksyjne stosowanie tego paradygmatu w odniesieniu do państw afrykańskich bardziej zaciemnia, niż tłumaczy problem. Europa jest jednym ze światowych centrów finansowych i tym samym globalnych decydentów, Afryka ponosi zaś wielkie koszty liberalno-ekonomicznej globalizacji.
Na próżno dociekać na przykład źródeł obecnego kryzysu w Kenii bez globalnego spojrzenia na światowy system ekonomiczny. W 1963 roku, po odzyskaniu przez Kenię niepodległości, Brytyjczycy oddali władzę w ręce ekipy, która przystała na rolę młodszego, słabszego i ugodowego partnera brytyjskich wpływów ekonomicznych w Afryce wschodniej i centralnej. Partnerstwo polegało na akceptacji przez nową kenijską klasę rządzącą wprowadzenia w Kenii w szybkim tempie europejskiej formy polityczno-ekonomicznej, co inaczej określano jako "modernizację zacofanej, trybalnej struktury społecznej". Przez czterdzieści lat Kenia zbierała zatem w Europie pochwały "wzorowego ucznia" europejskich edukatorów. Kwitnąca kenijska giełda (składająca się z obcego, głównie brytyjskiego kapitału) służyła przez lata jako przykład, jak świetnie może się zaadaptować kapitalizm na gruncie afrykańskim. Długoletnie wyniszczające i represyjne rządy kolejno: Kenyatty, Moi i Kibakiego otrzymywały od Europy bezwarunkowe poparcie jako bonus za swoje posłuszeństwo.
Do obecnego kryzysu Kenia spowita więc była mitem ostoi stabilności Afryki Wschodniej. Gwoździem do trumny ubogich Kenijczyków była rozpoczęta w 2001 roku wojna z terroryzmem, w wyniku której także i Amerykanie szukający sojuszników do "osi dobra" przymknęli oczy na bardziej ponure oblicze Kenii, nie będące bynajmniej na rękę kenijskim elitom politycznym. W Kenii płynącej mlekiem i miodem w katalogach dla zachodnich turystów połowa ludności żyje za dwa dolary dziennie. Wzrasta przy tym bezrobocie i bezrolność. Do tego dochodzi wyzysk biedoty i bezrobotnej młodzieży kenijskiej pracującej za bezcen. Można też znaleźć wiele przykładów czarnej i nieetycznej strony zachodniego biznesu, jak wykorzystywanie afrykańskich kobiet jako królików doświadczalnych zachodnich koncernów farmaceutycznych.
Globalne problemy są bardzo złożone, a jasnych odpowiedzi brak. Dlatego wygodniej jest sprowadzać afrykańskie konflikty społeczne do antagonizmów między grupami etnicznymi, dających się zamknąć w krótkim i jasnym newsie. "Tam, gdzie w Afryce pojawiają się konflikty, tam zachodnie media widzą tylko plemiona" - zauważa Firoze Manji, redaktor afrykańskich serwisów Pambazuka i Fahamu.
Żywioł polityki
Kolejną płaszczyzną, która w zachodnich mediach pojawia się w kontekście Afryki nader rzadko, jest wymiar historyczny. Pominięcie zaś tego poziomu analizy obejmujące piętno destrukcyjnych rządów kolonialnych nie pozwala dostrzec uwikłania Europy w obecne kryzysy, i to uwikłania bynajmniej nie w charakterze pomocy humanitarnej. Dzisiejsze problemy, z którymi borykają się państwa afrykańskie, są pośrednią konsekwencją lat europejskiej okupacji i kolonialnego spustoszenia. Mimo zaognionych latami kolonializmu relacji społecznych między grupami etnicznymi, wyznaczenie granic nowo powstających w latach sześćdziesiątych państw afrykańskich załatwione zostało przez kolonizatorów "grubą kreską". Na przykład granica między Kenią a Ugandą została pociągnięta wzdłuż torów kolejowych. Dziś jednak rzadko wspomina się w kontekście etnicznych waśni o wieloletnim podjudzaniu antagonizmów etnicznych przez kolonizatorów, jak i o arbitralnym i nieodpowiedzialnym wyznaczeniu afrykańskich granic. Dużo prościej jest posądzić Afrykanów o niedojrzałość, lub niezdolność do demokracji.
Należy wspomnieć o jeszcze jednej niedocenianej w mediach linii podziału. Europejczycy tradycyjnie wielbią polityczność jako sferę "realizacji człowieczeństwa" (Arystoteles), czy "działania komunikacyjnego" (Habermas). Często więc, przekonani o uniwersalizmie swoich przekonań zapominają, iż sama koncepcja polityczności w rozumieniu zachodnim została Afryce arbitralnie narzucona w procesie dekolonizacji. Polityczność, polityka i państwo są w filozofii i kulturze Zachodu tradycyjną sferą realizacji społecznego żywiołu. W Afryce obszarem tym były tradycyjnie mniejsze, często świetnie zorganizowane wspólnoty etniczne. Obecny stosunkowo nowy i narzucony z zewnątrz model państwa na wzór zachodni jest więc dla nich poważnym wyzwaniem. Europejskie państwo najczęściej opierało się na wspólnocie narodowej. Granice zaś afrykańskich narodów absolutnie nie pokrywają się z dzisiejszymi granicami państw. Członkowie afrykańskich wspólnot etnicznych borykają się zatem z konfliktem tożsamościowym. Borykają się z nimi także afrykańscy politycy, rozdzielający stołki, wpływy i pieniądze w państwie według kryterium etnicznego.
Inna sprawa, iż na etniczną tożsamość polityków nakłada się korupcja, uzależnienie od państw zachodnich i deprawacja, która doprowadziła Railę Odingę i Mwai Kibakiego do podjudzenia swoich własnych narodów do krwawej walki. Winę za to ponosi zdeprawowana klasa polityczna, i w tym sensie Odinga Kibakiemu równy. Obaj zresztą powiązani są gęstą siatką układów finansowych. Należą do grupy kapitalistów, dbających przede wszystkim o własne interesy i kieszenie. Jak zaznacza więc Mukoma Wa Ngugi, redaktor Pambazuka News, Kenijczycy nie są podzieleni między plemiona, a między posiadających i nie posiadających ("have and have-nots"). I to tu właśnie w dramatycznej biedzie spotęgowanej podwójnie (etnicznie i klasowo) niesprawiedliwą redystrybucją dochodu tkwi główne źródło rozgrywającego się w Kenii konfliktu.
Wielowymiarowości kenijskich wydarzeń, której analiza wymaga tekstu dłuższego, niż news, próżno szukać w prasie polskiej, trudno też w europejskiej. Warto więc zastanowić się nad motywem czytania tego typu artykułów. Czy jest nim chęć wiedzy, co dzieje się w Afryce? Jeśli tak - nie uda się to bez odwołania do globalnych procesów i uwikłania Afryki w zachodnie interesy. Żądnym wiedzy i zatroskanym losem Afryki polecam więc śledzenie serwisów afrykańskich, jak www.pambazuka.org, czy www.allafrica.com, gdzie obok rzetelnych analiz otrzymujemy coś jeszcze: niedostępną europejskim dziennikarzom afrykańską perspektywę.
Jeśli motywem czytania newsów nie jest zaś chęć wiedzy, pozostaje jedynie pesymistyczna i wulgarna nieco interpretacja psychoanalityczna, wedle której interesuje nas to, czego podświadomie pragniemy: tortury, cierpienie, śmierć, gwałt. Interpretację tę potwierdza niestety dobór tematów przez dziennikarzy, a dotyczy to zwłaszcza Afryki.
Joanna Kubiakowska
Tekst ukazał się na stronie www.afryka.org.