Zmiana prawa wyborczego to nie tylko techniczna operacja, to w istocie całkowita przebudowa systemu politycznego, naruszenie jego dotychczasowych fundamentów. Pomysł ten wpisuje się także w spory czasów globalizacji. Konsekwencje mogą być dramatyczne dla samej demokracji.
Kwestia prawa wyborczego i spór lewica-prawica
Dyskurs o kształcie ordynacji wyborczej ma swą długą i bogatą historię. Początkowe dekady współczesnego, porewolucyjnego parlamentaryzmu to oczywiście dominacja jednomandatowych wyborów. Walka o wielomandatowość rozpoczęła się wraz z rozwojem w Europie partii socjaldemokratycznych, tj. na dobre w latach 90. XIX w., korespondując z socjalistycznymi postulatami dotyczącymi równości praw wyborczych, znoszenia np. kurii, cenzusów itp. Nie znaczy to bynajmniej, iż szeroko pojęta prawica en bloc była przeciwna proporcjonalności. Np. rodzący się prawicowy nacjonalizm we Francji, usiłujący odnaleźć drogę do zdobycia masowego poparcia, alternatywny wobec tradycyjnej prawicy, popierał ten, głoszony głównie przez lewicę, postulat. Starania partii socjalistycznych zaczęły przynosić stopniowo efekty. Nieprzypadkowo pierwszymi państwami, w których wprowadzono proporcjonalne prawo wyborcze były kraje należące do najsilniej ukształtowanych w XX stuleciu przez idee socjaldemokratyczne – tj. Finlandia (1906 r.) i Szwecja (1909 r.). Rewolucyjne nastroje kresu I wojny światowej i pierwszych lat po niej zaowocowały ekspansją pięcioprzy- miotnikowego prawa wyborczego. Znamienne, że takie ordynacje wprowadzono po demokratycznych rewolucjach w Niemczech i Austrii. Podobnie uczyniono we wszystkich państwach Beneluksu, w Norwegii, we Włoszech. Także w Polsce ludowe rządy najpierw Ignacego Daszyńskiego (zapowiadający w Manifeście Tymczasowego Rządu Republiki Polskiej pięcioprzymiotnikowość) oraz jego następcy Jędrzeja Moraczewskiego wprowadziły takie prawo wyborcze. Polska miała czysto proporcjonalną ordynację, na której zresztą, o ironio, skorzystała w pierwszych wyborach nacjonalistyczna prawica.
Postrzegane jako najbardziej demokratyczne pięcioprzymiotnikowe ordynacje przeżywały ciężkie czasy w latach 30., gdy faszystowskie reżimy żerujące na antypartyjnej i antydemokratycznej retoryce likwidowały proporcjonalność (trudno zresztą nie oprzeć się spostrzeżeniu, iż występująca w obecnej polskiej polityce retoryka antypartyjna budzi niestety skojarzenia z podobną, stosowaną właśnie w latach 30. przez radykalną prawicę). Znamienne jest to, co stało się Polsce w 1935 r., gdy sanacyjne władze, zmierzające coraz bardziej ku autorytaryzmowi, zlikwidowały proporcjonalność wyborów, paradoksalnie realizując idee swych zapiekłych wrogów z endeckiej prawicy.
Po II wojnie światowej, aż do chwili obecnej, wśród państw demokratycznych istnieje znaczące zróżnicowanie ordynacji wyborczych – nawet w obrębie poszczególnych modeli zaznacza się różnorodność. W kategoriach ilościowych można stwierdzić, iż we współczesnych demokracjach większościowe ordynacje, zwłaszcza w ich "czystej" postaci, są rzadziej spotykane. Nie jest przypadkiem, iż w formule pozbawionej elementów proporcjonalności, występują one przede wszystkim w anglosaskim kręgu kulturowym.
Warto w tym momencie zwrócić uwagę na źródła aprobaty przez lewicę dla pięcioprzymiotnikowego prawa wyborczego. Oczywiście zdarzały się w tej materii historyczne wyjątki, z reguły związane z doraźną koniunkturą (tak było swego czasu w np. Portugalii)[1].
Tradycyjne poparcie demokratycznej lewicy dla proporcjonalności wyborów wynikało z ich demokratyzmu. Takie prawo daje wyborcom największy wpływ na podejmowanie decyzji, w miarę wiernie odzwierciedla wolę społeczeństwa. Celem powinna być korelacja składu parlamentu z realnym układem sił społecznych. Każdy niemal nurt życia społecznego, w tym także różne mniejszości dostają szanse partycypacji. Pięcioprzymiotnikowość to także uzewnętrznienie idei równości. Stanowi ona też ochronę przed niebezpieczeństwem wyalienowania się władzy i przeciwdziała jej nadmiernej centralizacji. Zapobiega też "sztucznym" większościom w parlamencie, zawieraniu koalicji przez bardzo odległe od siebie partie.
Do zalet można dodać elastyczność tegoż systemu, to że wymaga on umiejętności zawierania kompromisów, uwzględnia cykliczne zmiany zachodzące w sympatiach społeczeństwa, utrudnia tzw. "kartelizację" polityki. Daje też opozycji realny wpływ na bieg spraw państwowych. Wreszcie także, co pokazały badania z końca XX w., tam, gdzie obowiązuje proporcjonalna ordynacja, średnia frekwencja w wyborach jest znacząco (bo aż o ok. 10%) wyższa niż w państwach z jednomandatowymi okręgami. Państwa z modelową ordynacją proporcjonalną należą do grona powszechnie uważanych za najlepiej realizujące demokratyczne standardy, wymienić tu należy państwa skandynawskie, Beneluks, Szwajcarię, Austrię (w wielu krajach, m.in. wyżej wspomnianych istnieją konstytucyjne gwarancje pięcioprzymiotnikowego prawa wyborczego). Szczególnym przypadkiem jest Holandia, która ma bodaj najczystszy system proporcjonalny, pozbawiony, inaczej niż większości państw, wysokiego tzw. progu zaporowego, uniemożliwającego wejście do parlamentu najmniejszym partiom. Warto też odnotować pięcioprzymiotnikowość w państwach, które przeszły względnie udaną transformację z prawicowych dyktatur ku demokracji, tj. Hiszpanii i Portugalii. Zwłaszcza w hiszpańskim przypadku, dramatyczne dziedzictwo podziałów socjopolitycznych wynikających z wojny lat 30. i kilkudziesięcioletniej dyktatury, ostrość sporów politycznych, są udanie kanalizowane przez prawo wyborcze, wzmacniają stabilność systemu, mimo zaciętości dyskursu politycznego, a także narastających problemów integralności terytorialnej państwa. Warto dodać, iż w Wielkiej Brytanii, stanowiącej symbol większościowych wyborów, będącej dla ich orędowników istotnym, pozytywnym punktem odniesienia, dyskusja o przejściu na system proporcjonalny trwa od lat[2].
Konserwatywna nieufność do demokracji
Poparcie dla jednomandatowości z reguły ma mocno konserwatywne źródła i wiąże się z typową dla konserwatyzmu nieufnością wobec demokracji i z niewiarą w zdolność obywateli do wybierania swoich przedstawicieli. W świecie konserwatyzmu zawsze silne były obawy przed przeistoczeniem się demokracji w tyranię, a pełen demokratyzm, prosto wyrażona wola większości, mogłyby się temu przysłużyć. Konserwatywna prawica nigdy nie wyrzekła się dystansu wobec partii politycznych, postrzeganych m.in. jako czynnik partykularyzmu w organicznym społeczeństwie. Nakłada się na to kontekst globalizacji. Popularny dziś w świecie konglomerat idei konserwatyzmu kulturowego i liberalizmu ekonomicznego, wzorowany na doświadczeniu brytyjskich torysów (zwłaszcza jego libertariańskiego nurtu, symbolizowanego przez Margaret Thatcher) i polityce Ronalda Reagana w USA, inspirowany ideami Friedricha Hayeka, należy do najgorliwszych piewców ekonomicznej globalizacji. Demokratyczna samoorganizacja obywateli oraz społecznie legitymizowane państwo to naturalne przeszkody w postępującej ekspansji wolnego rynku i pełnej ekonomizacji stosunków społecznych. Znamienne na tym tle jest to, że w polskich realiach entuzjazm dla jednomandatowych okręgów jest dużo mniejszy w Prawie i Sprawiedliwości, swoiście polskiej prawicy, nieunikającej retoryki socjalnej, aniżeli w postrzeganej jako mniej prawicowa, a bardziej centrowo-liberalna Platformie Obywatelskiej, będącej wszak głównym orędownikiem zglobalizowanego rynku w Polsce.
To właśnie środowiska współtworzące PO w latach 90. należały do prekursorów walki o jednomandatowość. Zarówno liberałowie wywodzący się z dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego (choć, wbrew nazwie, autoidentyfikacja tej partii była raczej liberalno-konserwatywna), jak też konserwatyści, jeszcze silniej usiłujący łączyć tradycjonalizm kulturowy z radykalnym liberalizmem ekonomicznym (obecni są teraz w PO, jak i na styku tej partii z PiS) konsekwentnie głoszą idee tzw. JOW (Jednomandatowych Okręgów Wyborczych).
Zwolennicy ordynacji większościowej przede wszystkim podkreślają problem alienacji i autonomizacji partii względem wyborcy. Bezpośrednie głosowanie na kandydata w ich mniemaniu lepiej przysłużyłoby się społecznej legitymacji polityki, a również zdezideologizowałoby ją. Wyborca oczekuje personalizacji polityki, co np. pokazywał swego czasu fenomen wyższej frekwencji w wyborach prezydenckich niż parlamentarnych w Polsce. Wybory stają się jasne i przejrzyste jeśli chodzi o wynik, wiadomo, kto je wygrał i kto odpowiada za sprawowanie rządów. Najczęściej spotykanym jest argument stabilizacji władzy wykonawczej, uwolnienia jej od kaprysów rozdrobnionego partyjnie parlamentu. Jest rząd wspierany przez wyraźną większość parlamentarną. Zatem JOW to zabezpieczenie przed zmorą wielu demokracji parlamentarnych, m.in. dlatego że – wedle sformułowanej w latach 50. tezy francuskiego badacza Maxa Duvergera – taka ordynacja prowadzi do dwupartyjności. W jednomandatowych okręgach, jak też w konsekwencji w skali państwa, wzmacnia się polityczne przywództwo, co wychodzi naprzeciw konserwatywnym wizjom silnej egzekutywy. Taki model pozwala na wyeliminowanie politycznych ekstremizmów (tak legitymizowana jest – kontekstem Jean-Marie Le Pena i Frontu Narodowego – większościowa ordynacja we Francji), każdy chcący zasiadać w parlamencie musi dążyć do politycznego centrum, by pozyskać jak najszerszy krąg wyborców.
Niereprezentatywność, bezprogramowość
W polskich realiach zrealizowanie idei JOW (co wymagałoby zmiany konstytucji) całkowicie zmieniłoby życie polityczne, w swych dalekosiężnych skutkach stwarzając rozliczne niebezpieczeństwa w ogóle dla demokracji.
JOW oznaczałyby osłabienie reprezentywności wyborów. Olbrzymia część, a bardzo możliwe, iż większość obywateli nie będzie w ogóle w parlamencie reprezentowana. Wobec silnych podziałów socjopolitycznych, istnienia w społeczeństwie co najmniej czterech głównych orientacji socjopolitycznych, realna stanie się sytuacja, gdy w olbrzymiej części okręgów wyborczych nawet większość głosujących nie będzie miała swego reprezentanta. Prawdopodobna jest powtórka przypadku wyborów w Wielkiej Brytanii w 1951 r. Oto bowiem w skali całego kraju więcej głosów otrzymała Labour Party, ale większość mandatów przypadła konserwatystom. Częste są też przy takim prawie wyborczym sytuacje, gdy partie zbierające ok. 30% głosów dostają ponad połowę mandatów[3].
We wspomnianej Wielkiej Brytanii już kilkadziesiąt lat temu zwrócono uwagę na fenomen powstawania tzw. twierdz wyborczych[4]. Wytworzyła się tam znacząca liczba okręgów wyborczych, gdzie przez całe dziesiątki lat zwyciężają kandydaci tej samej partii. Osoba zarejestrowana w takim okręgu, a reprezentująca inne poglądy niż większość, jest trwale pozbawiona realnego wpływu na wynik wyborów. Skutki trwałego pozostawania olbrzymiej części wyborców de facto poza systemem politycznym mogą być dla demokracji w takim kraju jak Polska zabójcze (w USA frekwencja w wyborach do Kongresu ustępuje zdecydowanie prezydenckim i wynosi z reguły ok. 40%).
W polskich realiach bipolarność oznaczałaby najpewniej podział na orientację liberalno-wielkomiejską oraz konserwatywno-plebejską. Wszelkie inne obecne w życiu społecznym sposoby myślenia nie miałyby politycznego odzwierciedlenia. Można się spodziewać, biorąc pod uwagę ostatnie wybory, iż wschodnie, południowo-wschodnie i częściowo centralne regiony zostałyby zdominowane w olbrzymiej części przez tradycjonalistyczna prawicę, reszta przez PO. W oczywisty sposób deformowałoby to rzeczywiste proporcje podziału społecznych sympatii. Wyborca np. lewicowy w takiej sytuacji, chcąc wpływać na politykę, byłby zmuszony oddać głos na przedstawiciela obcej mu partii, mającej za to realną szansę zdobycia mandatu. Pogłębiałoby to delegitymizację polityki i to wśród tej mniejszości obywateli, którzy na co dzień wykazują zainteresowanie życiem publicznym.
Dla PiS, wobec silnie promodernizacyjnych nastrojów polskiego społeczeństwa, JOM-y stanowiłyby perspektywę wieloletniej marginalizacji, stania się trwałą opozycją, wyrażającą opinię wyraźnie mniejszościowej, najbardziej konserwatywnej części wyborców. Największym dramatem jednomandatowe okręgi stałyby się dla SLD. Zakładając, że (poza wielkimi miastami) okręgi wyborcze odpowiadałyby dokładnie, bądź w przybliżeniu obecnym powiatom, popierane przez kilkanaście procent obywateli ugrupowanie zniknęłoby ze sceny politycznej. Mogłoby liczyć na walkę o mandaty (bez gwarancji sukcesu) co najwyżej w kilkunastu okręgach o wysokiej nadreprezentacji postaw lewicowych (np. na terenie Zagłębia Dąbrowskiego). Porażającym wręcz pozostaje casus trzeciej siły angielskiej polityki-liberalnych demokratów. Po II wojnie światowej brytyjski system stał się "czysto" większościowy, nastąpiło ostateczne zdominowanie systemu przez labourzystów i torysów. Stan ten trwa do chwili obecnej, mimo iż regularnie około 25% wyborców głosuje na partie spoza wielkiej dwójki. To właśnie liberałowie pozostawali najbardziej niedoreprezentowani. Np. w 1983 r. (po połączeniu tradycyjnych liberałów z dysydentami z szeregów Labour Party) dostali oni 25% głosów i 3,5% mandatów[5].
Absurd JOW-ów wyraża się też w możliwej sytuacji niewejścia w ogóle do parlamentu wielkiej partii, z dużym poparciem i jednoczesnej obecności na ławach Sejmu małego ugrupowania.
Paradoksalnie, można wskazać też przypadki, iż JOW-y, bądź systemy mieszane, przynoszą partyjne rozdrobnienie[6]. Casus brytyjski niekoniecznie przekonuje o stabilizacji rządu, przedterminowe wybory zdarzały się tam niejednokrotnie. Teoretycznie, przy większościowej ordynacji, może się też zdarzyć sytuacja, iż w parlamencie zasiądzie paręset partii.
Drugą negatywną konsekwencją byłaby ostateczna dezideologizacja polityki i postępująca bezprogramowość. Rywalizacja w JOW-ach uczyniłaby faworytów z osób powszechnie znanych, mogłaby zatem przyciągać znane postacie spoza świata polityki, przeistaczając walkę wyborczą ze starcia idei i programów w sui generis "taniec z gwiazdami". Znani aktorzy, lokalni biznesmeni itp. staliby przed szansą wejścia do świata polityki, np. poprzez jego demagogiczną krytykę. Wybory polityczne do reszty przekształciłyby się w konkurs wizerunków. Poza tym gigantyczną rolę odgrywałaby tematyka lokalna, skoro kandydat na posła byłby całkowicie zależny od wąskiego kręgu miejscowych wyborców.
Badania prowadzone w systemach jednomandatowych pokazały odległość poglądów przeciętnego wyborcy od poglądów rządzących, większą niż przy pięcioprzymiotnikowym prawie wyborczym[7]. W systemach jednomandatowych, tak jak w drugiej turze wyborów prezydenckich, walczący o zwycięstwo z reguły musi wyjść poza swój własny elektorat. Zostaje zmuszony do głoszenia poglądów niezgodnych np. z poglądami głównego nurtu jego wyborców.
W ten sposób urzeczywistni się w polskich realiach słynna TINA. To polityczne centrum, negacja wszelkich alternatyw i dyskursów wyznaczy treść polityki. Miejsce debat ideowych zajmie ogólny consensus połączony z zaciętą rywalizacją na wizerunki.
JOW-y oznaczają też daleko idące osłabienie czynnika publicznego, państwa i samorządu. Rywalizacja ludzi a nie idei i organizacji społecznych w postaci partii politycznych, osłabia znaczenie tych ostatnich. Faktycznie przemienią się one w luźną federację lokalnych komitetów wyborczych.
Nastąpi daleko posunięta partykularyzacja polityki. Najlepszym tego przykładem może być sytuacja w Stanach Zjednoczonych. Tamże, w Kongresie, na 2008 r. zaplanowano 15 mld dolarów wydatków na lokalne inwestycje, wywalczone przez poszczególnych kongresmenów. Każdy deputowany w JOW-ie w naturalny sposób czuć się będzie wyrazicielem lokalnej opinii. Istotą parlamentarnej aktywności stanie się zabieganie o dotacje, inwestycje itp. dla swojego okręgu (w praktyce przynoszące często korzyści bardziej miejscowemu biznesowi i lobbystom niż wyborcom). Sejm w znacznym stopniu ulegnie transformacji w federację lobbystów. Inwestycja wspierana przez centralny budżet stanie się podstawowym celem dla posła.
Na dodatek lokalne patologie i układy z poziomu powiatów dostaną się na szczebel ogólnopaństwowy. Zmniejszy się też kontrola ze strony mediów nad światem polityki, wobec osłabienia tradycyjnego modelu partii. Trudno, by korupcyjne zachowania posłów z odległych okręgów wyborczych wzbudzały zainteresowanie ogólnopolskich mediów.
Kolejną negatywną konsekwencją stanie się dalsza ekonomizacja polityki. JOW-y oznaczałyby konieczność likwidacji bądź przynajmniej ograniczenia państwowych dotacji dla partii politycznych. Nieprzypadkowo to właśnie środowiska liberalno-konserwatywne w Polsce zdecydowanie krytykują obowiązujący obecnie model. Koszty kampanii spadną w większym stopniu niż przy obecnej ordynacji na barki samych kandydatów. Słabość samoorganizacji społecznej w Polsce, powszechna niechęć do polityki spowodują, że np. związki zawodowe wzorem zachodnich partii socjaldemokratycznych nie będą zdolne lub chętne do zbiorowego wspierania kandydatów na posłów. Pojawi się za to lokalny biznes. Jego wsparcie finansowe odgrywać będzie kluczową rolę. Stworzy to kolejne zagrożenie, doskonale ilustrowane przypadkiem eks-senatora Henryka Stokłosy. Największy w danym okręgu wyborczym pracodawca zyska możliwość wpływania na pracowników i ich rodziny celem nakłonienia ich do oddania głosu na kandydata popieranego przez tegoż biznesmena. Skutkiem może być typowy np. dla Hiszpanii końca XIX i początku XX w., czy dla Ameryki Łacińskiej kacykizm i klientelizm polityczny. W polskim przypadku wydarzenia w samorządzie Starachowic w województwie świętokrzyskim wskazują konsekwencje zrośnięcia się władzy politycznej i miejscowych elit.
Osłabienie partii politycznych uczyni je słabszymi wobec wielkiego biznesu. Uzyska on poprzez mechanizm lobbingu możliwość wpływania na posłów ponad głowami jego partii. Dotyczy to tak szczebla ogólnokrajowego, jak i lokalnego. Samotny polityk, skazany na walkę o nominację wewnątrz własnej partii, będzie bezbronny wobec biznesowego lobbingu.
JOW-y mogą zatem doprowadzić do daleko posuniętej oligarchizacji polityki, umocnienia i tak znaczącego wpływu świata biznesu na polską politykę. Oligarchizacja dotyczyć będzie tak lokalnych elit finansowych, jak i poziomu całego państwa. Polityka bez reszty sprowadzona zostanie do bezwzględnej i zarazem bezideowej walki między politykami. Dwupartyjność stwarza duże możliwości przemiany wyborów w plebiscyt. A ten ogranicza możliwość kompromisów.
Obecnie polski system partyjny cechuje dominacja jednej partii – PO. Choć zapewne na dłuższą metę poparcie ponad połowy wyborców będzie trudne do utrzymania, nie widać żadnych przesłanek utraty zdecydowanej przewagi nad partiami opozycyjnymi. Rządząca koalicja cieszy się wielką sympatią prywatnych mediów i szeroko pojętego mainstreamu, w tym wielkiego biznesu. Wprowadzenie JOW-ów i wynikające stąd osłabienie reprezentatywności wyborów, anihilacja partii jako organizacji ogólnopolskich, wzmacniałoby model dominacji jednej partii. Poparcie zaledwie 1/3 wyborców mogłoby gwarantować większość mandatów sejmowych, grubo przekraczającą 50%. Niereprezentatywność systemu w połączeniu z polską niechęcią do świata polityki czyniłyby nadreprezentowaną zadowoloną z własnego położenia wielkomiejską mniejszość. Możliwości rządzenia państwa stałyby się nieograniczone. W JOW-ach zwycięzca bierze wszystko.
Przypisy:
[1] W międzywojennej Polsce, na lewicy poparcie dla większościowych wyborów wyrażali jedynie prosanacyjni syndykaliści, inspirowani myślą Sorela i Brzozowskiego, radykalnie krytykujący liberalizm, partie polityczne i parlamentaryzm.
[2] Nowa Zelandia przeszła w 1993 r. na system proporcjonalny.
[3] Państwa pozaeuropejskie także dostarczają wielu przykładów deformacji z powodu jednomandatowości – por. D. Nohlen, Prawo wyborcze i system partyjny. O teorii systemów wyborczych, Warszawa 2004, s. 146.
[4] Tamże, s. 132.
[5] Tamże, s. 138.
[6] Przy ordynacji mieszanej w takich państwach jak Litwa i Rosja w latach 90-tych liczba partii w parlamencie potrafiła przekroczyć dziesięć.
[7] G. Bingham Powell Jr, "Wybory jako narzędzie demokracji. Koncepcje większościowe i proporcjonalne", Warszawa 2006, s. 211.
Rafał Chwedoruk
Tekst ukazał się w miesięczniku "Le Monde Diplomatique - edycja polska".