Doskonale pamiętam nasze pierwsze spotkanie: było to we wtorek 28 lipca 1987 roku, niemal o północy. Przyjął nas w swoim gabinecie, naprzeciwko placu Rewolucji. Byłem tak zdenerwowany, że nie mogłem wykrztusić słowa...
Dobrze, że towarzyszyła mi Claudia, z Dalmitą w ramionach, bo jeszcze była niemowlakiem, moja matka, Fernando Signorini. Zaczęliśmy o czymś rozmawiać - czy potrzebujemy miejsca, żeby nakarmić Dalmę. Odpowiedziałem: "Nie, proszę się nie niepokoić, komendancie, ona jest samowystarczalna". Oczywiście Claudia karmiła dziecko piersią. Bardzo szybko się porozumieliśmy, chociaż niektóre słowa dla każdego z nas znaczyły coś innego... Kiedy on mówił "piłka", myślał o baseballu; kiedy ja mówił cm to samo, myślałem o piłce nożnej.
- Powiedz, nie boli cię, kiedy strzelasz albo uderzasz piłkę głową? - spytał.
- Nie.
- No to, cholera, dlaczego mnie bolało, kiedy grałem, jak byłem mały?
- Bo kiedyś używało się innych piłek, cięższych i gorzej zrobionych.
- Aha, i powiedz, co musi zrobić bramkarz, żeby złapać karnego?
- Musi stanąć na środku bramki i starać się odgadnąć, w którą stronę strzeli przeciwnik.
- Ale to jest trudne, przyjacielu.
- Bardzo trudne. Dlatego my mówimy, że kamy to już gol.
- Ach, powiedz, jak ty strzelasz karne?
- Biorę dwumetrowy rozbieg i podnoszę głowę dopiero wtedy, gdy stoję już prawą nogą koło piłki, a lewą mam przygotowaną do kopnięcia. Wtedy wybieram miejsce.
- Jak to? Strzelasz, nic patrząc na piłkę?
- Tak.
- Przyjacielu, to, co potrafi ludzki umysł, nie ma ograniczeń, zawsze zadaję sobie pytanie, dokąd zajdzie razem z ciałem. To jedno z wielkich wyzwań sportu. Niesamowite. A powiedz, czy to prawda, że rzadko nie trafiasz karnych?
- Wielu nie wbiłem.
W pewnym momencie wstał, a jest bardzo wysoki, przeprosił nas i poszedł do kuchni. Pojawił się z niesamowitymi ostrygami. Wypiłem pięć kieliszków, a on zaczął rozmawiać z Totą o kuchni. Nawet wymienili się przepisami... Dalej rozmawialiśmy o piłce nożnej, powiedział mi jedną rzecz, która mnie zaskoczyła: że kiedy grał w piłkę, zwykle grał na prawej! Wtedy zażartowałem sobie z niego: "Cooo?! Pan po prawej? Pan powinien był grać na lewym ataku".
Któregoś dnia zapytał, czy mógłbym zrobić coś dla kubańskiej piłki nożnej. Odrzekłem, że tak, bo mają bardzo wiele do zrobienia...
- Jedyną rzeczą, która trochę komplikuje sprawę, jest temperatura, ale poza tym macie wszystko: zwinność, smukłość, wewnętrzną muzykę, wytrzymałość fizyczną i chęć - dodałem.
Gdy już wychodziliśmy, popatrzyłem na jego czapkę, uniosłem brwi i on mnie zaraz zrozumiał, niemalże usłyszał to, co powiedziałem.
- Komendancie, przepraszam, podaruje mi ją pan?
Ściągnął czapkę i chciał mi włożyć na głowę od razu, ale się powstrzymał...
- Poczekaj, podpiszę ci ją, bo inaczej mogłaby być od każdego.
Od każdego! To ci dopiero. To była czapka komendanta. Włożyłem ją, pożegnał się z każdym członkiem mojej rodziny, objęliśmy się i poszedłem. Miałem wrażenie, że rozmawiałem z encyklopedią. Zobaczyć go znaczyło dla mnie tyle, że czułem się jak w siódmym niebie.
Nieprawdopodobny człowiek, który wie wszystko i jest tak pewny siebie, że wystarczy na niego spojrzeć, by zrozumieć, w jaki sposób dokonał tego, co zrobił z dziesięcioma żołnierzami i trzema karabinami... Powtarzam to od tamtego dnia: człowiek może się z nim nic zgadzać eo do niektórych spraw, ale - cholera! - pozwólcie mu działać w spokoju! Chciałbym zobaczyć Kubę bez blokady, ciekawe, co by się wydarzyło.
Spotkaliśmy się ponownie w Boże Narodzenie 1994 roku. Tym razem wszedłem do budynku rady państwa jak do swojego domu. Była już też Gianinnita. Nastąpiło bardzo piękne spotkanie, niezwykle domowe. Dał mi drugą czapkę, tym razem ja ofiarowałem koszulkę reprezentacji z numerem dziesięć... Kilka miesięcy później dostałem list, z pieczątką rządu kubańskiego. Fidel pisał do mnie osobiście i odręcznie z pytaniem o pozwolenie umieszczenia mojej koszulki w muzeum sportu kubańskiego. Niesamowite!
Cóż, nie mam słów na określenie tego, co zrobił dla mnie w ostatnim czasie, w 2000 roku. Mówię, że muszę podziękować Brodatemu (Bogu) za to, że żyję, i... Brodatemu (Fidelowi).
O ile Fidel Castro był człowiekiem, który zrobił na mnie największe wrażenie, to Albert z Monako najmniejsze. W Monte Carlo ten skurwysyn zmusił mnie do zapłacenia za obiad, na który sam nas zaprosił... Wyszedł wcześniej, bo powiedział, że musi wcześniej wstać. Kiedy poprosiliśmy z Guillermem o rachunek, okazało się, że musimy zapłacić pięć klocków! Pojechałem do Monako, żeby zobaczyć Stefanię albo Karolinę i natrafiłam na Boby'ego Alberta, który jeszcze zmusił mnie do zapłacenia fortuny.
Doktor Carlos Menem bardzo mi pomógł i nic za to nie chciał. Zbliżyłem się do niego, kiedy zdarzyła się tragedia jego syna, Carlitosa, w marcu 1995 roku. Pomyślałem, że mógłbym mu coś dać. Nie wiem, wsparcie czy coś... Kiedy peronizm przegrał wybory z De la Rúa w 1999 roku, pojechałem go odwiedzić, pomyślałem, że powinienem być z nim w biedzie i by pokazać wszystkim, że nie interesuje mnie władza.
Poszedłem, kiedy stało się już jasne, że nie będzie rundy olimpijskiej... Rundę olimpijską wykonują cwaniaczki, które wskakują na wóz zwycięzców. Ja nie z tych...
A najbardziej chciałbym poznać - oczywiście nikogo tutaj niczym nie zaskoczę - Che Guevarę, kochanego Ernesta Che Guevarę de la Serna, bo takie jest jego kompletne imię i nazwisko. Mam go zawsze przy sobie, na ramieniu, na tatuażu, który jest dziełem sztuki, ale mógłbym lepiej powiedzieć, że go noszę w sercu. Ta... miłość zaczęła się we Włoszech, tak, we Włoszech. Nie w Argentynie. I ta informacja wydaje mi się ważna w kontekście wszystkiego, co ma związek z Che Guevarą. Bo kiedy przebywałem w Argentynie, Che był dla mnie tym, czym jest dla większości moich ziomków: mordercą, złym terrorystą, rewolucjonistą, który podkładał bomby w szkołach. Nauczono mnie takiej historii. Kiedy jednak przyjechałem do Włoch, kraju mistrzowskiego w sprawach scioperi, strajków, władzy robotników, zacząłem dostrzegać, że w każdym z ich działań pojawiała się flaga z wizerunkiem tego chłopaka... Jego twarz na czerwonym tle... Wtedy zacząłem bardzo dużo czytać na jego temat. I zadawałem sobie pytania: dlaczego Argentyńczycy nie mówią całej prawdy o Che? Dlaczego nie zażądamy zwrotu jego szczątków, jak wcześniej żądaliśmy innych, na przykład Juana Manuela Rosasa? A ponieważ nie odnajdowałem odpowiedzi na żadne z tych pytań - bo nie istniały - postanowiłem sam uczcić Che. I wytatuowałem go sobie na ramieniu, żeby zawsze mieć go przy sobie. Nauczyłem się go kochać, poznałem jego legendę, przeczytałem historię i znam prawdę o nim. O San Martinie i Sarmiento mówię z całym szacunkiem - nie znam.
Chciałbym, żeby w szkołach uczono prawdziwej historii. Co więcej, wystarczyłoby mi, żeby w szkołach mojego kraju mówiono, że Che Guevara to nie są brzydkie słowa.
Podsumowując, dziękuję piłce nożnej za wszystko, co mi dała, a Brodatemu (Bogu) też, bo dzięki niemu wszystko się wydarzyło: możliwość pomocy mojej rodzinie, dzielenia życia ze wspaniałymi przyjaciółmi i poznania ludzi, o których nic mogłem nawet śnić... Mogłem to sobie wyobrażać w cieknącym pokoiku we Fiorito?
Diego Maradona
Tekst jest fragmentem autobiografii Diego Maradony pt. "El Diego".