Artykuł "Wyborczej" jest oldskulowy, z pewną niemal sympatyczną przesadą trzymający się przestarzałej amerykańskiej recepty PR z początku lat dziewięćdziesiątych, z pierwszej wojny w Zatoce, kiedy priorytetem było wciskanie czystej wojny (bez trupów). Oglądało się zdjęcia lotnicze dalekich, wybuchających punkcików. Wojna miała być teraz clean jak proszek do prania. Kolorowe animacje komputerowe pokazywały ludowi, jak dobre enzymy (wesołe, niebieskie strzałki) pokonują brud (czerwone, zębate plamy). W tekście "Wyborczej" nie ma ani jednego trupa.
Wszystko jak w amerykańskiej telewizji: morale jest mega-wysokie, a "nasi chłopcy" są rozochoceni sukcesem największej operacji polskiej w Afganistanie. Żadnej ucieczki tylko atak - jurnie informują polscy oficerowie. Jest też mowa o euforii. Mało tego, atakowali, wygrali, ale nikogo nie zabili, ani nie ranili: [dzięki sprytnej taktyce] wyłapywaliśmy ich niemal bez oporu – wyjaśnia polski informator. Obce ofiary nie istnieją. Nasze wojsko zabrało ze sobą kilkudziesięciu mężczyzn. To należy do naszej tradycji bojowej, Polacy dostarczali już więźniów do Abu Ghraib. I tu jest najfajniejszy akapit, mega-oldskulowy:
"Równocześnie polska armia rozdała paczki z artykułami higienicznymi, odzieżą i jedzeniem prawie 150 miejscowym rodzinom". Artykuły higieniczne są clean. Wyobrażam sobie jak polski żołnierz, bez kropli krwi na mundurze, z uśmiechem na ustach, kładzie przed kobietą ze spacyfikowanej wioski dwie kostki mydła, dwie pary kalesonów męskich i kilo mąki. Niech ją jeszcze poklepie po plecach. Szlachetność naszej armii może imponować. Co prawda żołnierze chwalą się, że jurnie wchodzą do wsi, ale wyjaśniają, że jednak nie robią tego bez mydła.
W czasie wojny w Iraku amerykańskie oddziały pacyfikacyjne miały obowiązek brać ze sobą pluszowe misie, żeby je dawać dzieciom na koniec przeszukania domu, po aresztowaniu ojca, albo nawet bez okazji, żeby je odstresować. Ten humanizm miał być podkreślany. Opiekuńcze ramię najeźdźcy jest miłe, a wojna jest clean, jak miś z nalepki płynu zmiękczającego pranie. To może budzić entuzjazm.
Te amerykańskie misie przypomniały mi się w czasie pamiętnej polemiki w sprawie roli pluszowego misia w "Katyniu" Wajdy. Recenzent "Le Monde" zapamiętał z Auschwitzu górę dziecięcych zabawek. Pluszowego misia uważał za symbol związany z Zagładą Żydów, więc zastanawiał się, czy Wajda nie zrobił symbolicznego nadużycia, przejmując go na użytek polskiej martyrologii. Michnik mu gromko i patriotycznie odpowiedział, że miś nie jest własnością Żydów, tylko jest uniwersalny, czyli nasz też. Tak wyrywali sobie misia, który grał już inne role, nawet nie w filmach, tylko w reklamie i propagandzie.
Dziś "Wyborcza" wciska swoim czytelnikom właśnie takiego misia. Uważam, że powinna do numeru dołączyć jeszcze mydło, żeby to lepiej przeszło.
Jerzy Szygiel
Tekst ukazał się na stronie miesięcznika "Le Monde Diplomatique - edycja polska" (www.monde-diplomatique.pl).