Dla kogo ten Kongres?
W środowisku feministycznym dyskutuje się, kto ma prawo mówić w imieniu kobiet i upominać się o ich interesy. Czy mają do tego prawo wykształcone kobiety z dużych miast, akademiczki, działaczki organizacji pozarządowych lub grup nieformalnych? Czy ich perspektywa nie rozmijaja się z perspektywą tzw. przeciętnych kobiet? Wszak konserwatywne media jak mantrę powtarzają, że "feministki nic nie wiedzą o problemach kobiet". A skoro tak, to może warto wysłuchać "przeciętnych kobiet", stworzyć przestrzeń, w której opowiedzą o swoich oczekiwaniach?
Organizując Kongres, jego liderki wybrały formułę uczty dla mas: coś dla ciała, coś dla ducha "zwykłych" kobiet. Masowa impreza wymaga środków, naturalnym partnerem okazał się zatem wielki biznes i polityka. Wiele mówiono o solidarności, wkluczaniu, o kobiecej – nie tylko feministycznej – wspólnocie, nawet za cenę pewnych ofiar, choć tak się składa, że feministycznych właśnie. Na etapie przygotowywania Kongresu pominięto wiele kobiecych organizacji pozarządowych, środowisk naukowych spoza Warszawy, grup nieformalnych, włączających się przecież w różne feministyczne przedsięwzięcia: letnie szkoły, kursy, warsztaty. Ogólnemu zaproszeniu do "włączania się" nie towarzyszyła realna propozycja współpracy, wypracowania spójnej alternatywy dla patriarchalnego status quo.
W efekcie wśród organizatorek Kongresu ponad połowę osób stanowiły kobiety z Warszawy, przedstawicielki biznesu i kolejnych (głównie prawicowych) rządów. W pierwszym panelu plenarnym pojawiły się między innymi: Lena Kolarska-Bobińska, Hanna Gronkiewicz-Waltz (obydwie związane z PO), Izabela Cywińska, Olga Krzyżanowska, Małgorzata Niezabitowska (wszystkie trzy należały do rządu Tadeusza Mazowieckiego). Organizatorkom Kongresu nie przeszkadzało, że za rządów Mazowieckiego kobiety wiele straciły. Pominięty został też konserwatyzm PO.
Z drugiej strony partnerami strategicznymi Kongresu była telefonia komórkowa Plus i bank Citi handlowy; partnerami wspierającymi m.in.: Dr Irena Eris, grupa hotelowa Trip czy firma PR Hill and Knowlton. Wreszcie jedną z głównych organizatorek Kongresu była Henryka Bochniarz z Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan. Warto w tym miejscu zadać pytanie, czy szefowa dużej organizacji pracodawców powinna patronować polskiemu feminizmowi?
Sukces? Jesteś tego warta!
Imprezę organizowały kobiety o wszelkich możliwych poglądach. Stąd trudno było wypracować jakikolwiek wspólny program: pozostały środowiskowe sentymenty i ciepła atmosfera. W efekcie lejtmotywem Kongresu stało się nawoływanie kobiet do wysiłków na rzecz indywidualnej kariery. W panelach dyskusyjnych gwiazdy mediów, polityki czy biznesu wysyłały do kobiecej publiczności przekaz: "i ty możesz być taka jak my", gdyż – jak mówi jedna z reklam - "jesteś tego warta". W wypowiedziach wielu panelistek wyczuwalna była optymistyczna ocena transformacji. W konsekwencji dyskusja o strukturalnych uwarunkowaniach nierównego statusu kobiet i mężczyzn zeszła na dalszy plan.
Z drugiej strony często podkreślano niepowtarzalną wartość cech tradycyjnie przypisywanych kobietom, takich jak opiekuńczość, empatia, zdolność do poświęceń.
Obydwie te postawy przyczyniają się do pacyfikacji głosów protestu. Na nieliczne próby zakwestionowania status quo czołowe panelistki odpowiadały, że kobiety są różne – oto hasło, które neutralizuje sprzeciw: nie wszystkie kobiety chcą emancypacji, więc zrezygnujmy z niej. W rezultacie w podsumowaniu Kongresu odczytano zaledwie dwa postulaty: powołanie Rzeczniczki ds. Kobiet i Równości oraz wprowadzenie parytetu na listy wyborcze. Tego drugiego broniono zresztą za pomocą stereotypu koncyliacyjnych, ciepłych kobiet, które będą rządzić lepiej niż mężczyźni. Rzadko sięgano po argument o równości obydwu płci; nie obnażano też mechanizmów strukturalnie faworyzujących mężczyzn.
Marząc o przyciągnięciu szerokich mas kobiet, organizatorki imprezy postawiły na show. Dwa dni Kongresu umożliwiły wielu kobietom spotkanie ich idolek. Gospodynie telewizyjnych programów stały się "dostępne" dla swoich fanek – uśmiechnięte, bliskie, na wyciągnięcie ręki. A fanki? Na krótką chwilę przeniosły się do wnętrza telewizyjnego świata, co niewątpliwie imponuje, wciąga, uwodzi.
Czy naprawdę jednak ta słodka pigułka nasycona odmienianą przez wszystkie przypadki solidarnością kobiecą nie mogła zostać uzupełniona o szczyptę krytycznego myślenia?
Koniec złudzeń
Jeśli feministki biorące udział w Kongresie liczyły, że mimo braku przymiotnika "feministyczny" w nazwie imprezy i jej dokumentach programowych uda się spopularyzować feministyczne hasła, musiały się srodze zawieść. Marząc o "otwieraniu się na kobiety w całej ich różnorodności", wiele feministek miało zapewne nadzieję, że w morzu słyszanych głosów uda się uwzględnić ich postulaty: prawo do legalnej aborcji na życzenie (tu jednak protestowałyby obecne na sali przedstawicielki rządu) czy walkę z biedą, która częściej jest udziałem kobiet niż mężczyzn (np. podwyższenie zasiłków i płac czy wzmocnienie mechanizmów chroniących pracowników/pracownice przed zwolnieniem – te postulaty mogłyby się nie spodobać Lewiatanowi). Przebieg Kongresu pozbawił je złudzeń: jeśli feministkom wyznaczono jakąś przestrzeń, to wąski skrawek między biznesem a polityką, jako dodatek do kultury masowej: kobiecych seriali i magazynów. Środowiska feministyczne to w istocie największe przegrane Kongresu: oswojone i spacyfikowane; zakładniczki kompromisu, który, niczym pętlę, zacisnęły na własnej szyi.
Feminizm to nie tylko liczba zdeklarowanych feministek czy sympatyczek ruchu, ale też pewien ogląd rzeczywistości: język protestu, a zarazem egalitarnych postulatów i żądania walki z patriarchatem we wszelkich jego odmianach. W czasie Kongresu zmarginalizowano wątki z miejsca uznane za kontrowersyjne. Znikła aborcja (wciśnięta w panel o zdrowiu), lesbijki (oddelegowane do panelu o szeroko pojętych mniejszościach) czy bieda kobiet (nie uznana za problem godny oddzielnego panelu). W efekcie konkretne postulaty uległy przekształceniu w hasła tak ogólnikowe, że trudno się z nimi nie zgodzić: prawo do poczucia bezpieczeństwa czy samorealizacji. Prawa człowieka – tak, prawo do aborcji – poczekajmy.
Jeśli feministki miały nadzieję, że gdzieś między ofertą banków i wróżbą z kart Tarota ich żądania zostaną nagłośnione, a działalność odczarowana, zawiodły się. Wyznaczone takimi ramami "kobiece porozumienie ponad podziałami", wypracowane kosztem unieważnienia haseł powtarzanych przez wiele feministek od 20 lat, skłania do pytania o formułę dalszej aktywności ruchu feministycznego w Polsce. Gdzie są granice kompromisu zawieranego z wielkim biznesem i konserwatywną władzą? Z kim budować sojusze, by nazajutrz po wielkiej fecie nie obudzić się na gigantycznym kacu?
Jak daleko do ściany?
Owacje, które zebrała Agnieszka Graff – otwarcie mówiąca o kobietach-przegranych transformacji – dowodzą, że spora część publiczności była spragniona krytycznej pespektywy, a lęk, że kongres feministyczny spotkałby się z mniejszym zainteresowaniem, raczej bezpodstawny. Żeby zmieniać rzeczywistość, kobiety muszą dostać konkretne narzędzia, w tym język i krytyczne myślenie – niekoniecznie przerzute na papkę sloganów o "mądrej i pięknej różnorodności". Przekonanie, że do kobiet nie można dotrzeć inaczej niż za pośrednictwem gwiazd, wróżek czy wizażystek, to odmawianie im zdolności do krytyki i kontestacji, to zgoda na zamknięcie ich w kobiecym getcie – mody i urody, to wreszcie rezygnacja z politycznego wymiaru feminizmu, rezygnacja z kontestacji na rzecz umasowienia i konformizmu.
Wystąpienie Graff wyróżniało się nie dlatego, że było radykalne, ale dlatego, że dyskurs publiczny, którego feminizm (i lewica) jest częścią, stał się za mało radykalny, zbyt nakierowany na kompromis, który unieważnia konkretne postulaty za cenę zgody na ogólnie słuszne hasła. W tym dyskursie zamiast o reprodukowanych przez system nierównościach, w tym ekonomicznych, dyskutuje się o szeroko pojętej dyskryminacji i potrzebie tolerancji dla inności. Zatrzymując się na poziomie ogólności, rezygnujemy z wnikania w szczegóły, które definiują istotę problemu. W rezultacie nawet postulat liberalizacji ustawy antyaborcyjnej – jeszcze 10 lat temu uznany za oczywistość – dziś brzmi radykalnie, a głos, który go wypowiada, znajduje się w mniejszości.
Chcemy całego życia!
Otwierając Kongres Kobiet, Magdalena Środa przypomniała historię kobiecych zjazdów na przełomie XIX i XX wieku. Na jednym z nich, zorganizowanym w 1907 roku z okazji 40-lecia pracy twórczej Elizy Orzeszkowej, najmłodsza wówczas uczestniczka, Zofia Nałkowska, niejako pod prąd panującemu na zjeździe konsensusowi odnośnie wprowadzania zmian stopniowo, drogą ustępstw i kompromisów, wysunęła postulat całkowitego i natychmiastowego zrównania obu płci: "kto nie ma praw, nie ma i obowiązków...". Odrzuciła obowiązujący dotąd model etyczny, sprowadzający rolę kobiety jedynie do macierzyństwa. Żądała dla kobiet prawa do samorealizacji w każdej sferze życia, brała w obronę prostytutki, samotne matki – kobiety napiętnowane społecznie, także przez inne kobiety. Kończąc swoje wystąpienie, Nałkowska żądała: "Chcemy całego życia", czym naraziła się na zarzut o radykalizm i bezkompromisowość. Warto dziś przypomnieć i powtórzyć ów postulat, również pod prąd feministycznym głosom podnoszącym się przed Kongresem i w jego trakcie, by zawierać doraźne kompromisy w imię lepszego jutra, by działać metodą "małych kroków", by stać się częścią systemu, przez który wiedzie rzekomo droga do zmiany jego samego. Za Nałkowską chciejmy więc "całego życia": nie jednej czwartej, nie połowy, lecz wszystkiego. I nie czekajmy z tym do jutra.
Agnieszka Mrozik
Piotr Szumlewicz
Artykuł ukazał się w "Gazecie Wyborczej" z 4-5 lipca 2009 roku.