Dziś, występujący w telewizji dziennikarze zarabiają bardzo dużo, podobnie jak politycy, analitycy giełdowi i biznesmeni, których zapraszają. Wspólnie tworzą oni wizję "nowego wspaniałego świata" powszechnego sukcesu, zamożności i zadowolenia. Wirtualna rzeczywistość kreowana przez tych ludzi po części wynika z ideologicznego zaczadzenia nakazującego ślepą wiarę w słuszność nowego ustroju: "Skoro kapitalizm jest dobry w odróżnieniu od socjalizmu, który był zły, to musi on ludzi uszczęśliwiać". Równie ważny jest tu jednak fakt, że ludzie ci są prawie całkowicie wyalienowani z reszty społeczeństwa. Twórcy tej zbiorowej fatamorgany dobrobytu przypominają bohaterów reklam, którzy nieodmiennie konsumują wszystko od cukierków po proszek do prania i podpaski w otoczeniu luksusowych willi i apartamentów.
Bieda, wykluczenie, wyzysk pojawiają się w mediach jako egzotyka, coś podobnego do reportaży z dorzecza Orinoko. Normą jest dla dziennikarzy to, że latem wszyscy jeżdżą na urlopy. Normę, więc wyznacza zdecydowana mniejszość, której się powiodło. Ta większość, która pracuje na okrągło po kilkanaście godzin na dobę, a o urlopie może sobie tylko pomarzyć. Bo to już było, za PRL... Ta większość jest anomalią, która nie potrafi się dostosować do normatywnej rzeczywistości kreowanej przez elity.
Zwykły obywatel atakowany takim komunikatem przeżywa nieustająca traumę. Skoro system jest znakomity i wszystkim wokół się dobrze powodzi, to coś ze mną jest nie w porządku, myśli sobie statystyczny Kowalski. To wielkie kłamstwo, to odwracanie kota ogonem ma zmusić ludzi i w dużej mierze zmusza, do uwierzenia, że oni, stanowiący większość społeczeństwa są sami sobie winni, jeżeli nie dają sobie rady z płaceniem rachunków, rat kredytu, nie stać ich na leczenie zębów czy ratowanie życia najbliższym, gdy przyjdzie jakaś poważna choroba.
Dla eksmitowanych, wyrzucanych z pracy, głodnych i ubierających się w lumpeksach i na bazarach, świat wirtualny ma, co najwyżej litość, ale nie zrozumienie. Gdyby, bowiem zechcieć wyjaśnić rzetelnie przyczyny tych wszystkich cierpień i niepowodzeń, trzeba by postawić kwestie sprawiedliwszego podziału dochodu narodowego. O tym jednak nie może być mowy. Dlatego minister Grad w przemówieniu sejmowym musi szczuć współobywateli na zwalnianych stoczniowców za to, że nie przyjmują ofert pracy, z których inni by się bardzo ucieszyli. Za to, że dostają po 40 0000 złotych odprawy, kwoty, która wynędzniałym rodakom wydaje się bajońska. Chluba polskiego przemysłu, najwyżej wykwalifikowana część klasy robotniczej, bohaterowie walki o demokrację, staja się raptem na tyle niewygodni, gdy przychodzi czas na ich zezłomowanie, że trzeba z nich zrobić leni i obiboków, roszczeniowych warchołów o skomunizowanej świadomości.
O skuteczności "sztucznego horyzontu" świadczą sondaże i wyniki wyborów. Niesłuszne, biedne, zapracowane na śmierć społeczeństwo pracowników przyjmuje rozumowanie i skalę wartości, tych, którzy ich w biedzie utrzymują. Robotnik budowlany, majster, który nigdy za swoją nędzną płacę nie kupi własnego mieszkania będzie z przekonaniem dowodził, że podniesienie podatków to zbrodnia i lepiej wyprzedawać przemysł niż sięgnąć do kieszeni... no właśnie czyjej? Bo przecież nie jego. On zarabia zbyt mało, ale tak bardzo dzięki zabiegom propagandowym utożsamił się z biznesmenami, panami redaktorami z telewizji zarabiającymi po kilkanaście tysięcy miesięcznie, że jak lew broni ich stanu posiadania. Bogaci wmówili biednym, że podatki, które mogłyby zmniejszyć przepaść dzielącą jednych od drugich są złe, czyniąc ich w ten sposób niewolnikami chwalącymi własne zniewolenie. Nie ma w Europie drugiego społeczeństwa, które by tak ciężko pracowało, w tak długim wymiarze czasu, za tak nędzne grosze. Polska podobnie jak Chiny stawia na wzrost gospodarczy oparty na bezwzględnym wyzysku siły roboczej. Polscy pracownicy pracują najdłużej w Europie i są w czołówce najdłużej pracujących społeczeństw świata. Jednocześnie płaca minimalna jest u nas dwa razy niższa niż w Wenezueli (636 USD), a przeciętna stawka godzinowa za pracę (przy uwzględnieniu podatku i ZUS-u) jest niższa niż w Brazylii. Do Polski na życzenie elit wróciło spiżowe prawo prac Dawida Ricardo, płaca robocza służy wyłącznie odtworzeniu siły roboczej. Jednocześnie wśród byłych demoludów (krajów demokracji ludowej) to w Polsce w okresie transformacji wydajność pracy rosła najszybciej, co nie pociągało za sobą odpowiedniego wzrostu płac. I tym stachanowcom, pracoholikom z musu wmawia się, że są biedni, bo są nie dość pracowici, przedsiębiorczy, a może po prostu głupi?
Zniewalanie umysłu i utrzymywanie ludzi pracy w posłuszeństwie opiera się nie tylko na mobbingu obniżającym poczucie wartości własnej pracownika i obywatela, ale i na szczuciu jednych biedaków na innych. Mniej biednych na bardziej biednych i odwrotnie. Każda zdobycz socjalna, każde prawo pracownicze, wreszcie każde ciężko wypracowane świadczenie socjalne prezentowane jest jako nienależny przywilej. Platforma Obywatelska szczególnie celuje w populizmie odwołującym się nie tyle do poczucia sprawiedliwości i równości, ile do mechanicznej urawniłowki rodem z najczarniejszych lat stalinizmu. Opiera się to na mechanizmie: Skoro ja nie mam to drugiemu też trzeba zabrać. Mechanizm ten oczywiście jest raczej rozumowaniem "psa ogrodnika", niż aktem wyrównywania nierówności. Bo pieniądze zaoszczędzone na odebranych ulgach na przejazdy, dodatkach z Karty Nauczyciela, czy innych świadczeniach i tak trafią do kieszeni bogatych w postaci różnego rodzaju ulg podatkowych, a nie do funduszy socjalnych. Populistyczne dążenie do formalnej równości musi prowadzić do pogłębienia nierówności, tam gdzie głównym arbitrem przestaje być demokratyczne państwo, a staje się rynek czyli wolna amerykanka. W sporcie nikomu nie przyjdzie do głowy urządzanie walk bokserskich między zawodnikami wagi piórkowej i ciężkiej, w naszej rzeczywistości taka walkę nazywa się realizacją zasady równych szans. Między małym sklepem a siecią supermarketów, między pracownikiem a dużą firma zatrudniająca tysiące ludzi, między bogatym kamienicznikiem-dewelopperem a skromnym lokatorem z nakazu kwaterunkowego.
Wszędzie tam gdzie postulat równości traktuje się w miarę poważnie stosowana jest zasada "pozytywnej dyskryminacji". Tak było w PRL z punktami za pochodzenie mającymi promować dostęp do studiów dzieci robotniczych i chłopskich, z dostępem do uczelni dla Murzynów amerykańskich czy wreszcie z dostępem kobiet do polityki poprzez ustalanie parytetu na listach wyborczych.
Mój przyjaciel Waldek jest budowlańcem. Wystawiał rachunki VAT-owskie za swoją pracę, a inwestorzy nagminnie mu nie płacili. VAT jednak jest należny i gdy komornik zagroził mu zlicytowaniem mieszkania wyjechał do pracy w Norwegii, żeby zarobić na VAT. "W Polsce byłem nikim, nieudacznikiem, frajerem i popychadłem, zwierza się mi się przez telefon Waldek, tu, gdy idę do sklepu w kombinezonie roboczym ludzie ustępują mi miejsca, bo to idzie człowiek pracy. Za nic do Polski nie wrócę. Nie chcę, żeby mną znowu pomiatano!"
Piotr Ikonowicz
Tekst ukazał się na stronie Nowej Lewicy (www.nowalewica.pl).