Tradycyjnie opium czy koka dostępne były tylko w formie naturalnej substancji, którą konsumowano w taki sposób, że wpływ aktywnego czynnika chemicznego był w znacznym stopniu osłabiony. Rozwój chemii organicznej w XIX w. przyniósł człowiekowi Zachodu, wśród nowych zdobyczy cywilizacji, także cenne i silne substancje euforyczne. Na początku wieku po raz pierwszy z opium uzyskano morfinę, w połowie wieku z koki wytworzono kokainę, a w 1874 r. w wyniku skomplikowanych reakcji chemicznych z morfiny uzyskano heroinę. Strzykawka – wielki wynalazek dziewiętnastowiecznej medycyny – upowszechniona została ok. 1870 r. "Zdumiewający rozwój przemysłu farmaceutycznego zwielokrotnił znaczenie tych osiągnięć – pisze czołowy ekspert w dziedzinie historii narkotyków David Musto – W XIX w. te silne leki były o wiele szerzej dostępne w USA niż w jakimkolwiek innym państwie, głównie ze względu na specyfikę konstytucji Stanów Zjednoczonych", gdzie każdy stan brał na siebie odpowiedzialność za problemy zdrowotne. W takich państwach jak Anglia czy Prusy rząd w dużo większym stopniu kontrolował stosowanie lekarstw. Jednakże "Ameryka posiadała tyle systemów prawnych, regulujących działalność profesjonalistów medycznych, ile było w niej stanów". Ustawodawcy działali pod wpływem roszczeń zwolenników odmiennych teorii medycznych, zezwalając na zasady wolnej przedsiębiorczości, uprawianej przez praktyków medycznych. Z tego względu "gdy analizujemy konsumpcję opium, opioidów, koki i kokainy w dziewiętnastowiecznej Ameryce, mamy do czynienia z okresem powszechnego dostępu, nieograniczonych praw publikacji reklamowych i początkiem wielkiego entuzjazmu dla substancji, stosowanych bez większych zahamowań czy obaw".
Środki, które dzisiaj uznawane są za niebezpieczne narkotyki, stosowano kiedyś powszechnie. Nie jest tajemnicą, że w ciągu ostatnich lat swojego życia Benjamin Franklin, czołowy mentor amerykańskiego oświecenia, regularnie zażywał laudanum, jeden z najpopularniejszych wówczas trunków alkoholowych zawierających opium. Jego nadzwyczaj błyskotliwy umysł nie zdołał jednak dostrzec w tym nic niebezpiecznego dla obywateli amerykańskiej republiki. Faktem jest, że z alkoholizmem walczono ale cudowne leki, czyli narkotyki traktowane były inaczej.
Zażywanie opium "nie wywołuje charakterystycznych dla alkoholu nie dających się opanować ekscytacji ale podnosi zalety umysłu, rozpromienia naszą życzliwość, motywuje do czynienia rzeczy wielkich w sposób szlachetny i bezinteresowny, wzmacnia w nas ducha pobożności, a ponadto podnosi naszą samodzielność i poczucie wartości" – w takich słowach zachwytu opisywał narkotyk w 1868 r. George Wood, lider społeczności medycznej w Filadelfii i prezydent Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego. Zwrócił uwagę również, że "podobnie jak poeta, który nigdy nie dozna bardziej wyrazistych fantazji, głębszych wzruszeń, nie znajdzie trafniejszych środków ekspresji, tak samo filozof nie zdobędzie się na bardziej wnikliwe i wyczerpujące spostrzeżenia od tych, jakich można doświadczyć, będąc pod wpływem opium w czasie jego działania". Popularność opium i jego konsumpcja nieustannie wzrastały w Ameryce przez cały XIX w. jednak pojawienie się kokainy było powodem nieporównywalnie większej egzaltacji. A dodawano ją do wszystkiego. Bezalkoholowy tonic musujący coca-cola czy wino Vin Mariani to tylko najsłynniejsze marki kokainowe tamtej ery. Doktor William A. Hammond, jeden z najwybitniejszych amerykańskich neurologów, wychwalał kokainę jako znakomity i bezpieczny środek pobudzający, nie będący w stanie wywołać uzależnienia większego od tego, jakie powodują kawa czy herbata. To właśnie m.in. jego badania i autorytet zainteresowały pewnego młodego wiedeńskiego neurologa, który sam zaczął eksperymentować z narkotykiem. Nazywał się Zygmunt Freud i stał się jednym z najbardziej znanych i zagorzałych orędowników stosowania kokainy, którą przepisywał również swoim pacjentom. Jego głębokie i cenne przemyślenia, penetrujące skomplikowane procesy psychiczne, jakim poddany był człowiek w procesie cywilizacyjnej ewolucji, są w jakimś stopniu na pewno rezultatem doświadczeń, jakie umożliwiła mu kokaina.
Euforii popularności narkotyków, sprzedawanych jako lekarstwa, zaczęła towarzyszyć przeciwstawna tendencja narastającej nietolerancji. "Amerykanie szybko zaczęli kojarzyć palenie opium z chińskimi imigrantami, którzy przybyli do kraju po wojnie secesyjnej do pracy przy budowie kolei" – pisze David Musto. Był to jeden z pierwszych przykładów powstania silnego stereotypu w sposobie postrzegania narkotyków przez Amerykanów, polegający na powiązaniu narkotyku z grupą etniczną, która wzbudzała strach i skierowaną przeciwko sobie nietolerancję. Podobny proces stereotypizacji połączył w świadomości białych mieszkańców Ameryki kokainę z ludnością czarną i marihuanę z mniejszością meksykańską w początkach XX w. Te silnie ukształtowane przez rasizm stereotypy, którym towarzyszyły oskarżenia o demoralizowanie i gwałcenie białych kobiet, przyczyniły się w największym stopniu do powstania praw zakazujących używania narkotyków.
Historia marihuany w Ameryce jest jednak wyjątkowa pod jednym zasadniczym względem. W odróżnieniu od kokainy, morfiny, opium czy heroiny, w których dostrzegano narastający problem uzależnienia, Amerykanie nie mieli z nią praktycznie żadnych złych doświadczeń. Bo nie mieli doświadczeń w ogóle. Przybyła do ich kraju stosunkowo późno bo dopiero w latach 20. razem z wielkim napływem imigrantów zza Rio Grande, zatrudnianych w stanach południowego zachodu w rolnictwie. W latach Wielkiego Kryzysu, stanowiąc grupę niechcianą, stali się oni natychmiast celem oskarżeń o szerzenie przemocy pod wpływem narkotyku. Zakazano więc jego dystrybucji. Do lat 60. meksykańska marihuana znana była w stosunkowo wąskich kręgach, związanych głównie ze środowiskiem awangardy jazzowej. Fałszywe wyobrażenie Amerykanów o tej roślinie, jako o środku wzniecającym przemoc, zmieniło radykalnie wydarzenie na terenie pewnego gospodarstwa mlecznego w Bethel, 40 mil na południowy zachód od Woodstock w stanie Nowy Jork, w trzeci weekend sierpnia 1969 r. Wtedy świat zmienił się. I to w jakim stylu! Palenie marihuany przez gigantyczny tłum odbyło się w spokoju, jakiego trudno byłoby się spodziewać na imprezach, na których dominuje alkohol. Pisano później o tym wydarzeniu jako o "trzech dniach pokoju i muzyki" i "pamiętnym poczuciu społecznej harmonii... w tej przeogromnej masie ludzi". Mimo niedoskonałej organizacji i do ostatniej chwili panującej niepewności, czy w ogóle dojdzie do skutku, na imprezie zaplanowanej na nie więcej niż 200 000 ludzi pojawiło się pół miliona. Brakowało żywności, brakowało toalet ale nikomu nie zabrakło narkotyków, a wśród nich tego "przerażającego potwora", przy którym ponoć "Frankenstein padłby martwy ze strachu", jak kilkadziesiąt lat wcześniej straszył marihuaną Amerykę jej cesarz prasy brukowej, William Randolph Hearst.
Gdy na Wietnam zrzucano napalm dla wielu było już jasne, kim naprawdę jest przerażający potwór. Bo na Woodstock przerażony nie był nikt i nikt też nie padał martwy ze strachu. Max Yasgur, właściciel farmy w Bethel, nazwał festiwal "zwycięstwem pokoju i miłości" i w zachwycie wypowiadał się o ludziach przybyłych na koncert. "Jeśli przyłączylibyśmy się wszyscy do nich – mówił po imprezie – bylibyśmy w stanie zamienić nieszczęścia, które są problemami współczesnej Ameryki, w nadzieję na bardziej pomyślną i pokojową przyszłość".
Woodstock i klimat tamtych lat pozostaną najlepszą chyba ilustracją refleksji, jaką wyraził w jednej z najważniejszych prac swojego życia – "Das Unbehagen in der Kultur" – Zygmunt Freud, pisząc o ludzkiej miłości, że stanowi ona "z jednej strony sprzeciw wobec interesów rozwoju cywilizacji, z drugiej zaś, cywilizacja zagraża miłości człowieka przez narzucanie jej znaczących ograniczeń". Rewolucja kulturowa lat 60. odsłoniła tę prawdę w oczach wielu, rzucając mieszkańcom Zachodu poważne wyzwanie, które zdaje się z ogromnym trudem docierać na wschodnioeuropejskie peryferie.
Marihuana
Jednym z pierwszych miejsc w Ameryce, gdzie pojawiła się marihuana, były najgęściej zaludnione dzielnice miasta Nowy Jork. "Trafiła tam m.in. dzięki muzykom, którzy sprowadzili zwyczaj palenia na północ wraz z wielką falą nowej "gorącej" muzyki, wymagającej od artystów wyjątkowych umiejętności, zwłaszcza w sferze improwizacji. W regionach przyległych do meksykańskiej granicy i w miastach portowych słyszy się już od pewnego czasu, że "najgorętsze" efekty swojej gry muzycy uzyskują z pomocą marihuany" – pisali w roku 1937 Hary Anslinger i Courtney Ryley Cooper. Jednym z powodów popularności tego nowego zwyczaju, jak odnotowali urzędnicy państwowi, było to, że marihuana miała "zadziwiająco ożywczy wpływ na zmysły artystów".
Chociaż Milton "Mezz" Mezzrow nie był nigdy zaliczany do grona największych talentów jazzu, to faktem jest, że z najlepszymi grał. Pamiętany jest jako organizator historycznych sesji nagraniowych z Tommy Ladnierem i Sidneyem Bechetem, a także jako manager, współpracujący przez krótki czas z największą gwiazdą epoki Louisem Armstrongiem. Jego nadzwyczaj barwny życiorys – białego klarnecisty, pochodzącego z chicagowskiej klasy średniej, który zapragnął zostać "czarnym" muzykiem – wzbogacił dodatkowo pewien znaczący epizod. To właśnie on był tym facetem, który sprowadził marihuanę do stolicy czarnej Ameryki – Harlemu w czasach tzw. "harlemskiego renesansu" w latach 20., zdumiewającej eksplozji afro-amerykańskiej kultury z legendami takimi jak Cotton Club czy Duke Ellington.
W wydanej w roku 1946 książce Really the Blues Mezzrow wspominał swój pierwszy kontakt ze "złotym liściem" przywiezionym prosto z Nowego Orleanu przez dealera imieniem Patrick, który poczęstował go podczas jednego z koncertów. "Po skończeniu jointa wróciłem na scenę. Wszystko wyglądało normalnie i zwyczajnie zacząłem grać..." – wspominał to zdarzenie Mezzrow, przechodząc następnie do szczegółowego opisu efektu działania marihuany.
"Pierwsze, co zauważyłem, to że saksofon grał jakby w mojej głowie i że nie słyszałem zbyt dobrze części zespołu, choć czułem, że tam są. Wszystkie pozostałe instrumenty słychać było niczym z oddali. To brzmiało tak, jakby włożyć sobie do uszu zatyczki i zacząć mówić głośno. W pewnym momencie poczułem, jak stroik niesamowicie silnie wibruje mi w ustach, a w mojej głowie zahuczało jak w głośniku. Zauważyłem, że wślizguję się dużo swobodniej i dużo lepiej wyczuwam frazę – naprawdę zaczynałem się rozkręcać. Wszystkie dźwięki wypływały lekko z instrumentu, jakby były już wcześniej przygotowane... wystarczyło tylko dmuchnąć i wylatywały w powietrze, jeden za drugim, zawsze we właściwej chwili, bez najmniejszego wysiłku. Frazy miały jakby pełniejszą ciągłość i utrzymywałem się idealnie cały czas w temacie. Czułem, że mógłbym tak grać bez końca z głową pełną pomysłów i energii. Wszystko działo się bez wysiłku... Czułem się naprawdę szczęśliwy i pewny siebie. (...) Publiczność była podekscytowana z powodu tej subtelnej zmiany w naszej grze. Nikt nie wiedział, co się dzieje, ale jakaś dziwna energia unosiła się w powietrzu i sprawiała, że wszyscy płonęli z zachwytu. Za każdym razem, gdy otwierałem oczy, miałem przed sobą twarz dziewczyny, stojącej przy podeście i kołyszącej się jak wahadło – wspominał Mezzrow – musiałem wtedy szybko zamykać oczy, by nie wybuchnąć z radości".
Mezzrow stał się w ten sposób regularnym palaczem trawy, a później również znanym i zaufanym w środowisku jej dostawcą. Nic dziwnego, że słowo mezz stało się też jednym z popularniejszych slangowych określeń na marihuanę. Mezzrow wspominał, jak do tego doszło.
"Większość z nas kupowała trawę od latynoskich chłopaków, a pewnego dnia pojawili się oni z gościem, który upychał swój towar w Detroit... On właśnie zapoznał nas z kimś, kto przywoził z Meksyku prawdziwy "złoty liść", najlepszy, jaki można sobie wyobrazić. Gdy tylko dostaliśmy trochę tego nowego chwastu, prawie rozsadziło nam głowy. (...) Miał tak cudowny zapach i dawał takiego kopa, jak nic na Ziemi. Chłopcy mówili, że smakuje, jak czekoladka, o jakiej Hershey mógłby tylko pomarzyć. (...) Zanim się obejrzałem, musiałem zamówić nową, większą dostawę bo każdy, kogo znałem, dopraszał się o to. (...) Pomyśl tylko, ilu kotów możesz tym uszczęśliwić, mówili do mnie. Nawet nie zorientowałem się, kiedy stałem na rogu ulicy upychając towar. Ale to nie był żaden handel. Po prostu stałem z wypchanymi kieszeniami, a kolesie pojawiali się i znikali tak, jak mój "złoty liść".
Z dnia na dzień stałem się najbardziej znanym człowiekiem Harlemu. Pojawiły się nowe słowa, które przyniosło życie: the mezz i the mighty mezz, odnoszące się, aż wstyd przyznać, do mnie i marihuany; mezzroll – tak nazywano gruby, wypchany, dobrze zrobiony papieros, który skręcałem; używano też określeń the hard cuttin’ mezz i the righteous bush. Niektóre z nich stały się integralną częścią harlemskiego slangu, a nawet ubarwiły mowę potoczną całej Ameryki. Myślałem, że padnę ze zdziwienia, gdy pewnego dnia, mając w ręce słownik "Hipster’s Dictionary" Caba Callowaya, przeczytałem, że mezz oznacza coś wyjątkowego i autentycznego. W "Original Handbook of Harlem" Jive Dana Burleya to samo słowo określono jako szczytowy, szczery! (...)
Ten łagodny meksykański liść naprawdę wniósł coś nowego na Harlem – nowy język, prawie całkowicie nową kulturę". Kultura, o której pisał Mezz, z całą pewnością w jakiś sposób wpłynęła, a kto wie, jak silnie ukształtowała jedno z najbardziej zdumiewających i przełomowych zjawisk w historii muzyki, stanowiące tylko preludium do wielkiej rebelii, jakiej muzyka afrykańska dokonała w zachodnim świecie w wieku XX. Nie jest też przypadkiem, że kojarzony z rebelią "złoty liść" spotkał się z tak silną reakcją sprzeciwu ze strony obrońców tradycji i obyczajów, tętniących impulsami rasizmu i nietolerancji.
Kokaina
Już coraz mniej ludzi pamięta, że Południowa Floryda była kiedyś spokojnym i bezpiecznym zakątkiem Stanów Zjednoczonych. Były takie czasy.
Połączony koleją z lądem południowy skraj Florydy, Key West, przyciągał artystów i pisarzy. To tu w roku 1928 Ernest Hemingway pisał "Pożegnanie z bronią". Tu powstawała powieść "Komu bije dzwon" i "Śniegi Kilimandżaro". Także w Key West Tennessee Williams pracował w roku 1947 nad sztuką "Tramwaj zwany pożądaniem". Miami było zacisznym miejscem wakacyjnego wypoczynku, ze względu na spokój ulubionym głównie przez turystów w wieku emerytalnym. Miasto było bezpieczne. W latach 50. jeden radiowóz policyjny patrolował nocą ulice Miami na obszarze wielkości nowojorskiej Long Island. Nie znaczy to jednak, że w mieście nic się nie działo. Floryda była zawsze dogodnym miejscem przemytu. Tędy wiodły szlaki handlarzy broni, uciekinierów i imigrantów. Tędy też przemycano narkotyki.
W latach 60. i 70. całe południowe wybrzeże Florydy było całkowicie otwarte dla przemytu, a handel marihuaną był tutaj czymś powszechnym. Władze szacowały, że aż 95% dostaw tego narkotyku na rynek amerykański przechodziło przez Południową Florydę. Marihuana napływała tu w takich ilościach, że wielu mieszkańców mimo woli angażowało się w biznes. Każdy, kto miał łódź, mógł zająć się handlem. Z czasem jednak rynek osiągnął takie nasycenie, że sprzedaż zaczynała być coraz większym problemem. I właśnie wtedy pojawiła się nowa oferta handlowa – kokaina – która zmieniła Miami na zawsze.
Będąc z początku towarem luksusowym nowa używka konsumowana była przez reprezentantów prestiżowych zawodów, jak lekarze, prawnicy czy agenci nieruchomości. Jednak już w drugiej połowie lat 70., gdy jej cena spadła, kokaina stała się najmodniejszym hitem towarzyskim całej Ameryki.
Handlem narkotykami na Florydzie zajmowały się gangi kubańskie, które współpracowały z mafią kolumbijską kontrolującą organizację produkcji w Medellinie w ramach kartelu stworzonego przez braci Jorge, Fabio i Juana Ochoa wraz z Pablo Escobarem. Jedna z największych w historii organizacji przestępczych generowała, jak szacowano, 2 mln dolarów dziennie, dostarczając 80% kokainy konsumowanej w USA. Znakomita część dostaw przechodziła przez Miami. Sposobów przemytu było wiele. Jednym z najbardziej bezpiecznych było transportowanie kokainy na pokładach małych, prywatnych samolotów prowadzonych przez obywateli amerykańskich z Kolumbii, przelatywanie nad Florydą w głąb stanu Georgia, przeładowywanie towaru do samochodów i wwożenie go do Miami autostradą od północy. "Robiliśmy tak przez 6 czy 7 lat. I nie mieliśmy z tym nigdy jakiegokolwiek problemu" – wspominał Jon Roberts, który przemycił w ten sposób dla kartelu Medellin kokainę o wartości ponad 2 mld dolarów.
Pieniądze ze sprzedaży narkotyków lokowane były w bankach w Panamie, która pod wodzą waszyngtońskiego pupilka i długoletniego współpracownika CIA Manuela Noriegi była wówczas "Mekką przemytników zainteresowanych praniem pieniędzy", jak informowały amerykańskie media. Bez konieczności dokumentowania źródła pochodzenia pieniędzy można było lokować w panamskich bankach gotówkę w ilości nieograniczonej żadnymi przepisami. Gangsterzy latali do Panama City z walizkami wypchanymi milionami, które z lotniska pod eskortą narodowej gwardii przewożone były prosto do sejfów Banco de Panama. Noriega gwarantował full service.
Biznes kwitł, tak i kwitło Miami. W drugiej połowie lat 70. Ameryka przeżywała głęboki kryzys gospodarczy, ale – jak donosiły media – "nie było żadnych oznak recesji na Florydzie". Luksusowe jachty, ferrari, mercedesy i złote rolexy sprzedawały się jak nigdy dotąd, a olbrzymią trudnością w Miami było kupienie domu, gdyż podaż na rynku nieruchomości nie nadążała za żarłocznym popytem. "Miasto tonie w kokainie" – donosiły media, choć w istocie miasto dzięki kokainie żyło. I to żyło dobrze. W bankach, które wyrosły jak grzyby po deszczu w mieście nie mającym w zasadzie żadnego zaplecza przemysłowego, nie nadążano ręcznie przeliczać deponowanej gotówki i koniecznym okazało się zainwestowanie w automatyczne urządzenia do liczenia pieniędzy. Oddział Systemu Rezerw Federalnych w Miami zdeponował jednego roku gotówkę w wysokości 5 mld dolarów, czyli więcej niż wszystkie pozostałe oddziały banku razem wzięte. "Miami można określić jako główne zamorskie centrum prania pieniędzy dla kolumbijskiej mafii" – mówiono oficjalnie, a lokalne media informowały, że "na Florydzie są tysiące nieruchomości o wartości ponad miliard dolarów, które zakupiono za nielegalnie zdobyte pieniądze". Potężny mechanizm handlowy wspierany był przez rozbudowany system korupcji. Z nielegalnej sprzedaży narkotyków czerpali korzyści politycy, służby graniczne i policja. Biznes kwitł i wielki bal trwał. Kokaina była wszędzie. W toalecie każdej restauracji, nocnego klubu czy baru wciągano biały proch. "W Miami jeśli wyjmiesz dowolny banknot z portfela i poddasz go analizie chemicznej, znajdziesz na nim zawszę kokainę" – twierdził specjalista ds. analiz medycznych dr Joseph Davis.
W lipcu 1979 r. wielki karnawał radości zamienił się w koszmar, którego gorzki przedsmak mieszkańcy Miami przeżyli jako strzelanina w centrum handlowym Dadeland Mall. W mieście rozpoczynała się długa i krwawa wojna handlowa między kolumbijskimi i kubańskimi gangami narkotykowymi walczącymi o rynek. Ich członkowie, nazywani "cocaine cowboys", zdołali przekształcić Miami w miasto, przy którym "Chicago z czasów prohibicji wyglądało jak spokojny niedzielny piknik parafialny". Przemoc w Miami przyćmiła nawet Detroit. W pierwszej połowie lat 80. miasto uznawane było za najniebezpieczniejsze miejsce na Ziemi. W roku 1976 dokonano tu 104 morderstw, w 1979 r. – 367, rok później – 573, a w 1981 r. pobito kolejny rekord liczbą 621. Strzelaniny uliczne, po których w kałużach krwi znajdowano mniej niż cztery ofiary śmiertelne, przestały nawet przyciągać uwagę mediów. Policja przeżarta korupcją i system wymiaru sprawiedliwości praktycznie nie funkcjonowały. Nierozwiązywalnym problemem było nawet oczyszczenie własnych szeregów z powiązań mafijnych. W pewnym okresie zwolniono lub aresztowano aż 16 policjantów zaledwie w przeciągu dwóch tygodni. Jesienią 1981 r., poświęcając tragedii główny artykuł numeru, redakcja magazynu "Time" nazwała Miami "rajem utraconym". Dziewięciostronicowy ilustrowany reportaż był najgorszą reklamą i piekącym policzkiem dla władz miasta, które czerpało pokaźne zyski z turystyki. "Południowa Floryda – ten pocztówkowy zakątek Słonecznego Stanu (...) od Palm Beach po Key West – przeżywa wielką tragedię. Epidemia krwawej przemocy, plaga nielegalnych narkotyków i przypływ uchodźców uderzyły w Południową Florydę z siłą niszczącego huraganu" – bili na alarm reporterzy "Time" w artykule "Kłopoty w raju".
Do rozwiązywania nierozwiązywalnych "kłopotów" powołano specjalną jednostkę policyjną CENTAC (Central Tactical Unit), której celem okazało się tropienie przez długie lata Griseldy Blanco, psychopatycznej matki mafii, która stosując dziką, okrutną przemoc, kontrolowała operacje handlowe w USA od końca lat 70 do jej schwytania na lotnisku w Rio de Janeiro w lutym 1997 r.
Dzięki olbrzymim zyskom handlowym, jakie przyniosła kokaina, z niewielkiego, spokojnego miasta, liczącego niecałe 700 tysięcy mieszkańców w roku 1950, Miami rozwinęło się w światową metropolię finansową i piąty najbardziej zurbanizowany obszar USA z liczbą ludności przekraczającą 5 milionów w roku 2000. Ze względu na wysoki stopień koncentracji korporacyjnego kapitału Miami sklasyfikowane jest dziś jako tzw. "miasto globalne" z wielką liczbą ponadnarodowych przedsiębiorstw kontrolujących przemysł i handel w Ameryce Łacińskiej.
Historia gospodarcza Miami drugiej połowy XX w. potwierdza od dawna już znaną prawdę, że delegalizacja handlu narkotykami nie likwiduje ani nie ogranicza w sposób zauważalny ich konsumpcji. Powoduje natomiast zmianę formy przemocy, niezbędnej do asekuracji operacji handlowych. Fortuny, jakie przynosił handel, były zawsze i wszędzie związane z umiejętnością wykorzystania przemocy, a powodem wszystkich wojen toczonych w historii był właśnie handel i walka o rynki. W XVIII w. Kompania Wschodnioindyjska (sprawująca kontrolę m.in. nad światowym handlem opium) posiadała własną, największą na świecie armię, liczącą 250 tysięcy żołnierzy (dwukrotnie większą od armii królewskiej) i zarządzała nawet własnymi więzieniami. Dzięki swej sile była w stanie doprowadzić do upadku najbogatszy wówczas kraj świata – Indie. "Niewidzialna ręka rynku – pisał w 1999 r. czołowy felietonista dziennika "New York Times" – nigdy nie może działać bez niewidzialnej pięści – McDonald’s nie może rozwijać się bez McDonnell-Douglas, producenta samolotu F-15. Niewidzialna pięść, która utrzymuje świat bezpiecznym dla technologii z Doliny Krzemowej, nazywa się Armią Stanów Zjednoczonych, Siłami Powietrznymi, Marynarką Wojenną i jednostkami amerykańskiej piechoty". Harwardzki politolog Samuel Huntington pisał, że Zachód zawdzięcza swe bogactwo "przewadze w stosowaniu zorganizowanej przemocy", a nie jakimkolwiek innym względom. Interesy każdego zaangażowanego finansowo w politykę przedsiębiorcy asekurowane są policyjnym i militarnym ramieniem państwa. Państwo to struktura służąca organizacji przemocy. Delegalizacja handlu polega zatem na odmowie asekuracji rynku przez państwo i zmuszeniu przedsiębiorcy do organizowania przemocy na własną rękę. Koszt organizacji tej przemocy jest oczywiście wliczony w cenę towaru, np. każdej wciąganej w nos działki. Bo nic nie jest przecież za darmo... poza krainą raju utraconego.
LSD
W roku 1959 jeden z największych kalifornijskich dzienników "San Francisco Chronicle" opublikował informację, że armia Stanów Zjednoczonych wynagrodzi kwotą 150 dolarów każdego, kto zgodzi się eksperymentalnie zażyć nowy, mało znany wówczas środek farmaceutyczny o nazwie LSD 25. Wśród chętnych do skorzystania z tej wyjątkowej oferty byli m.in. poeta Allen Ginsberg i 24-letni, nieznany jeszcze nikomu pisarz, Ken Kesey, któremu okazja ta posłużyła za inspirację do napisania najsłynniejszej powieści swojego życia "Lotu nad kukułczym gniazdem". Książka poruszyła tłumy. Uznawana dziś za klasykę amerykańskiej literatury biła rekordy popularności, tak samo jak obsypana Oskarami jej późniejsza filmowa adaptacja, reżyserowana przez debiutującego w Hollywood czeskiego reżysera Milosa Formana.
Przesłanie książki było niepokojące. Ujawniało, że instytucja państwa definiuje normy zachowań i jest w stanie w bardzo mechaniczny sposób manipulować postępowaniem jednostki i kontrolować prywatną sferę życia każdego z nas. Żyjemy bowiem wszyscy w więzieniu, które nazywamy państwem. Instrumenty opresji są porównywalne do tych, jakie stosuje się w zakładach penitencjarnych. Ich dogłębną analizę zaprezentował w tych samych latach francuski filozof Michel Foucault, który twierdził, że niewidoczne formy dyscypliny zniewalają jednostkę w każdym społeczeństwie, nakłaniając ją do samokontroli. Te mechanizmy kontroli, które demaskował Kesey w "Locie nad kukułczym gniazdem", wykorzystywane są przez współczesne państwo przemysłowe. I chyba niewiele jest przykładów ilustrujących tę tezę bardziej wyraziście niż historia LSD.
Substancja powodująca tymczasowe zaburzenia psychiczne uznana została przez CIA za potencjalną nową broń chemiczną i środek kontroli umysłu, mogący służyć potrzebom inżynierii społecznej na masową skalę. Gdy szwajcarska firma Sandoz wyeksportowała do ZSRR 50 milionów dawek LSD, CIA złożyło w przedsiębiorstwie Eli Lilly zamówienie na wyprodukowanie i dostawę dużej ilości środka, który zaczęto testować na nieświadomych procederu żołnierzach i cywilnych ochotnikach w całym kraju. Większa część badań na ten temat była ściśle tajna, a wyniki nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Nowym produktem zainteresowali się jednak bardzo szybko również psychiatrzy ze względu na rozchodzące się w ich środowisku pogłoski, że LSD wywołuje efekty łudząco przypominające schizofrenię. Jakkolwiek wojsko interesowało się narkotykiem z myślą o destabilizacji umysłu, lekarze psychiatrii widzieli w nim potencjał o dokładnie przeciwnym znaczeniu. Pojawił się bowiem pogląd, że LSD może okazać się skutecznym środkiem w leczeniu schizofrenii. Psychoanalitycy oceniali lek jako wyjątkowo efektywny w procesie odtwarzania zatartych wspomnień. "Do 1965 r. 30-40 tys. pacjentów leczonych było przy użyciu LSD i ukazało się ponad 2000 publikacji naukowych na ten temat. Większość z tych badań była pozytywna. Testy z 1960 r. prowadzone na grupie 5000 pacjentów wykazywały, że lek był bardzo dobrze tolerowany, a w kolejnych badaniach w 1966 r. nie stwierdzono efektów żadnej psychozy, prób samobójczych czy innych niekontrolowanych zachowań".
Dopóki LSD było pod kontrolą instytucji i środowisk podlegających nadzorowi państwa, jak wojsko czy lekarze, medykament nie stanowił żadnego niebezpieczeństwa dla świata. Jednak gdy tylko na cudowny środek zwrócił swoją uwagę podmiot amerykańskiej konstytucji, "The People", plutokratyczna hierarchia państwa zadrżała w posadach. Zgodnie z dominującą w zachodnim świecie od wielu pokoleń filozofią przemysłową zadaniem człowieka jest obsługiwanie industrialnej machiny, a nie zastanawianie się nad sensem życia czy ideą wolności i niezależności. Właśnie ten światopogląd, konserwatywnych elit przemysłowych, od dawna czekał na konfrontację. I wreszcie nadszedł na nią czas. Bo musiał nadejść.
"Urodzone w latach 1946-63 pokolenie wyżu demograficznego należało do najbardziej śmiałych i awangardowych w historii USA i z zapałem poszukiwało środków umożliwiających poznanie nowych pokładów świadomości" – pisał profesor nauk medycznych, antropolog, filozof i epidemiolog Paul Gahlinger. W latach 60. takim idealnym środkiem okazało się LSD – "najbardziej wyróżniające się wśród leków nowej generacji, które – w przeciwieństwie do wszystkich innych nielegalnych narkotyków – nie wywoływało uzależnienia, nie powodowało żadnej fizycznej urazy, ani też nie było powiązane ze zorganizowaną przestępczością".
Środki halucynogenne, oferujące możliwość rozpoznania i zanegowania dyscypliny państwa przemysłowego oraz wyobrażenia sobie egzystencji opartej na innych wartościach życia, nadały specyficzny koloryt najbardziej dynamicznej transformacji społecznej w historii USA, określanej mianem rewolucji kulturowej lat 60. Ta wielka przemiana intelektualna i duchowa Zachodu miała całkowicie racjonalne podstawy, choć towarzyszyły jej również bardzo kontrowersyjne i radykalne zdarzenia, jakie współtworzą każdą wielką, spontaniczną przemianę dziejową.
Prawo do konsumpcji środków halucynogennych zostało przez niektórych przekształcone w formę religijnej krucjaty. Pisarz Aldous Huxley twierdził, że wszystkie religie świata są wizjami zrodzonymi przez halucynogenne doświadczenia. Jego słynna książka "The Doors of Perception" z 1954 r. była inspiracją dla wielu pisarzy, artystów i muzyków. Jednym z nich był Jim Morrison, który od tytuł książki Huxleya wywiódł pomysł nazwy zespołu, debiutującego na kalifornijskiej scenie rockowej pamiętną frazą: "Break On Through To the Other Side".
Nikt wśród krzewicieli "nowej religii" nie miał jednak tyle entuzjazmu i charyzmy, co Timothy Leary. To on był prawdziwym guru. Syn osobistego dentysty prezydenta Eisenhowera, absolwent wydziału psychologii Uniwersytetu w Berkley znalazł zatrudnienie na Harvardzie, gdzie badał skutki działania narkotyków na ludzkie zmysły i otwarcie zachęcał studentów do zażywania LSD. Mawiał: "the only hope is dope". Wyrzucony w końcu z pracy przez władze uniwersytetu zaangażował się w działania na rzecz popularyzacji LSD. Ścigany później przez FBI poszukiwał azylu w Algierii. Richard Nixon nazwał go "najniebezpieczniejszym człowiekiem w Ameryce". Leary miał więc powody twierdzić, że "środki halucynogenne wywołują panikę i okresowe obłąkanie wśród ludzi, którzy nigdy ich nie próbowali".
I rzeczywiście, LSD stało się w USA narkotykiem "niebezpieczniejszym od heroiny" jedynie z powodów politycznych. Gdy Timothy Leary wraz ze swoim współpracownikiem Richardem Alpertem wyrzucani byli z Harvardu, w radzie zarządu uniwersytetu zasiadał sam prezydent Kennedy, który znany był ze swego tolerancyjnego stosunku do narkotyków. Mówiono, że palił marihuanę w Białym Domu i eksperymentował nawet z kokainą. Wiadomo również, że jego brat Robert, będąc ministrem sprawiedliwości, "zażywał LSD lub psylocybinę wiosną 1963 r.". Swej fascynacji LSD nie skrywał założyciel magazynu "Time" Henry Luce i jego żona Claire, którzy z entuzjazmem prezentowali narkotyk w gronie swoich przyjaciół.
Wielkim wrogiem narkotyku był natomiast Lyndon Johnson. Z jego inicjatywy w 1967 r. wprowadzono zakaz używania środków halucynogennych, a Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego zmuszono do zaprzestania badań nad tymi substancjami. Te posunięcia wzmogły nienawiść do prezydenta wewnątrz całego ruchu antywojennego. W odpowiedzi na to w 1970 r. LSD i inne środki halucynogenne zakwalifikowano do grupy najniebezpieczniejszych narkotyków, kreując w ten sposób przed amerykańskim społeczeństwem wizerunek "diabła', który wspomógł proces oczerniania opozycyjnych opinii, szkodzących interesom hierarchii przemysłowej.
Rewolucja kulturowa lat 60. nie polegała jednak na braniu narkotyków i wbrew temu, co w następnych dziesięcioleciach z niewzruszonym uporem wpajała nam korporacyjna propaganda, nie była skutkiem chwilowej mody "zdziczałych" i "zaćpanych hippisów" ale najbardziej spektakularnym i masowym przejawem demokracji w historii Stanów Zjednoczonych Ameryki. Fala wielkiej pokojowej rebelii przeszła przez cały świat przemysłowy i docierała po latach nawet na najbardziej odległe prowincje amerykańskiego imperium, dzięki czemu w krajach takich jak Polska dowiedziano się, czym jest polityka globalna imperium USA, czym jest feminizm, ekologia, prawa człowieka, walka z rasizmem, rewolucja seksualna, a nawet medycyna wschodu, joga czy choćby rock and roll ze swą "Lucy in the Sky with Diamonds".
O tym niezwykłym zjawisku pisał kilka lat później dla elitarnego klubu międzynarodowego biznesu, zwanego Komisją Trójstronną, doradca polityczny Samuel Huntington, odnotowując w raporcie "The Democratic Distemper", że "w latach 60. byliśmy świadkami drastycznego wzrostu demokratycznego zaangażowania w Ameryce", gdzie "nastąpiło zauważalne podniesienie świadomości społecznej wśród ludności czarnej, indiańskiej, meksykańskiej, białych grup etnicznych, studentów oraz kobiet, z których wszyscy jednoczyli się i organizowali w nowych strukturach". Budziło to oczywiste zaniepokojenie establishmentu bo prowadziło do "umacniania się idei równości jako celu w życiu społecznym, gospodarczym i politycznym". "Istotą demokratycznego zaangażowania lat 60. – jak z przerażeniem alarmował Huntington – było powszechne zagrożenie dla istniejącego systemu władzy".
Jednym z elementów tego zagrożenia, wywołującym "panikę i okresowe obłąkanie" w umysłach amerykańskiego establishmentu był związek chemiczny zwany dietyloamidem kwasu D-lizergowego*, który – zgodnie z relacją jego odkrywcy dr. Alberta Hofmanna – wywołuje "nieprawdopodobne wizje", "wzbierające następującymi po sobie, fantastycznymi, gwałtownie zmieniającymi się obrazami, które uderzają umysł realizmem i głębią oraz pulsującą, żywą grą kalejdoskopowych kolorów".
A jakie są ulubione kolory apologetów i ofiar filozofii przemysłowej? Są tylko dwa: black and white.
* LSD jest przyjętym powszechnie skrótem niemieckiej nazwy związku Lysergsäure-diethylamid (dietyloamid kwasu D-lizergowego), który został odkryty w 1943 r. przez szwajcarskiego chemika Alberta Hofmanna w laboratorium koncernu farmaceutycznego Sandoz w Bazylei.
Przypisy:
1. D. Musto, "Drugs in America. A Documentary History", New York University Press, 2002, s. 183-93, G. Wood, A Treatiese of Therapeutics and Pharmacology, 219-20;
2. S. Freud, "Civilization and Its Discontents", W.W. Norton & Company, 1989, s. 58.
3. D. Musto, "Drugs in America. A Documentary History", New York University Press, 2002, s. 410-416, 438, fragmenty H.J. Anslinger, C.R. Cooper, "Marijuana: Assasin of Youth", M. Mezzrow, B. Wolfe, "Really the Blues".
Źródła:
B. Corben, "Cocaine Cowboys", Magnolia Pictures, 2006;
J. Kelly, "Trouble in Paradise", "Time", 23.11.1981;
T. Friedman, "New York Times Magazine", 28.3.1999.
P. Gahlinger, "Illegal Drugs. A Complete Guide To Their History, Chemistry, Use, And Abuse, A Plume Book", 2004, s. 47-54, 309-312;
S. Huntington cytowany w H. Zinn, "A People’s History of the United States", Harper Collins Publishers, 2003, s. 558-560.
Zbigniew Jankowski