Ekonomia i kultura – nowy układ sił
Jeszcze przed przyjęciem od rządu Stanów Zjednoczonych wyjątkowej pomocy wysokości 45 miliardów dolarów, w 2008 r., bank Citigroup zatrudniał 25 tys. programistów i inwestował 4,9 miliarda dolarów w rozwijanie technologii informacyjnych – nie licząc kosztów operacyjnych. Z kolei bank Lehman Brothers, zanim zbankrutował we wrześniu 2008 r., używał 3 tys. programów zainstalowanych na 25 tys. serwerów rozparcelowanych po kilku kontynentach. Kiedy w którymś ciemnym zakamarku systemu rynkowego wybuchł kryzys finansowy, sieć była już doskonale przygotowana, by przesłać śmiertelny cios w stronę peryferii.[1]
Do dzisiaj wciąż niewiele się mówi o roli, jaką odegrał przemysł technologii informacyjnych w wybuchu kataklizmu gospodarczego w 2008 r., jak również o tym, skąd wzięło się owo połączenie między sferą komunikacji i sferą finansów.
Niegdyś, w celu zdławienia innego kryzysu – tego, który wybuchł w latach 70. – warstwy rządzące wykorzystały nowe systemy liczenia i komunikacji jako "przestrzenno-czasowe przesunięcie naprawcze", by posłużyć się określeniem Davida Harveya. Chodziło przede wszystkim o to, by przywrócić zyski poprzez skierowanie kapitałów w stronę sektora obiecującego szybki wzrost. Tak więc masowe inwestycje zaczęły napływać w technologie informacyjne i komunikacyjne (sektor określany często akronimem TIC, Information and Communication Technologies), a w zbiorowej świadomości zakorzeniło się przekonanie, że oto dokonał się szczęśliwie zwrot ku nowemu złotemu wiekowi, który nazwano wiekiem "społeczeństwa informacyjnego".
Jak mariaż finansów i informatyki przekształcił kulturę
Zasadniczo zadaniem finansów nie było inwestowanie w przemysł informacyjny. Ale szybko zyskał on status sektora strategicznego, czemu towarzyszył utrzymujący się wzrost inwestycji transnarodowych: wielkie przedsiębiorstwa zaczęły lokować pieniądze poza granicami swoich wewnętrznych rynków, wykupując fabryki, biura, kopalnie i plantacje na wszelkich szerokościach geograficznych.[2] I właśnie to poskutkowało wybiciem się na pierwszy plan przemysłu informatycznego i komunikacyjnego.
Koncerny międzynarodowe, w celu zrestrukturyzowania produkcji i upłynnienia swojej dobrej passy w interesach (teraz już globalnych), zaczęły się informatyzować i konfigurować wciąż na nowo swoje systemy sieciowe, starając się dostosować je do rozwoju swoich strategii, polityki handlowej i dostępu do rynków. Poczynając od końca lat 80. na TIC i programy informacyjne przeznaczona została co najmniej połowa inwestycji koncernów międzynarodowych. Chodzi tu o astronomiczne sumy: tylko w przeciągu 2008 r. sektor prywatny i rządy wydały wspólnie 1750 miliarda dolarów na informatykę w szerokim sensie.[3]
Z jednej strony więc komunikacja i informatyka stawały się dwoma filarami wzrostu w systemie kapitalistycznym, a z drugiej niektóre technologie doprowadziły prawie do całkowitego zaniku całych dziedzin działalności. Skype, program, który umożliwia darmowe rozmowy telefoniczne przez Internet, twierdzi, że miał już co najmniej 400 milionów użytkowników w 2009 r.[4] Ten zupełny nowicjusz w ciągu zaledwie 5 lat zdołał zasiąść przy jednym stole z największymi i stać się najważniejszym na świecie dostawcą komunikacji międzypaństwowej. Skype, tak samo jak inni operatorzy VOIP (głos przez Internet), wywiera ogromną presję na konkurencję, która z kolei wpływa na zachowania użytkowników – stopniowo przestają oni widzieć powód, by używać swoich telefonów stacjonarnych. Pod jego wpływem przyszła eksplozja szerokopasmowego dostępu do Internetu, rozwoju telefonii komórkowej oraz gwałtowne poszerzenie oferty internetowej skierowanej do przedsiębiorstw.
Tanie połączenia w pewnej mierze doprowadziły do ponownej centralizacji informatyki i programistyki. Dominujący w latach 80. model komputera osobistego, wyposażonego i działającego w sposób autonomiczny, off line, należy już do przeszłości. Dane (poczta elektroniczna, zdjęcia prywatne, dane przedsiębiorstw) są najczęściej przechowywane na serwerach należących do wielkich operatorów. To "informatyka w obłokach".[5]
Telefonia komórkowa zagraża z kolei rynkowi komputerowemu i telewizji. Na naszej planecie jest około 4,5 miliarda telefonów komórkowych, a te najnowszej generacji działają właściwie jak ekrany multimedialne. Przez 9 miesięcy, które minęły od wypuszczenia na rynek pierwszego telefonu Apple, powstało około 25 tys. programów dla tego telefonu (a 100 tys. do dziś – dnia, gdy czołowy produkt firmy Apple podbił Chiny i Koreę Południową) 800 tys. razy ściąganych z Internetu.
Jednocześnie zaś Amazon, Apple i Google całkiem zniosły bariery, oddzielające dotąd rynek związany z muzyką, książką, grami video i kinem.[6] Teksty zdigitalizowane, usługi audiowizualne na zamówienie i nowe technologie wyznaczają nowe granice pola bitwy. Rynek płyt kompaktowych się załamuje, a czterej najwięksi giganci przemysłu płytowego są teraz zmuszeni ustąpić część swoich udziałów firmie Apple. Tak samo jest z sześcioma wielkimi koncernami kinowymi, nad którymi stopniowo przewagę zdobywa YouTube, googlowe wysypisko filmów wideo. Telewizja z kolei bardzo źle wychodzi na obniżającej się liczbie reklam i dzieli się na setki stacji kablowych i satelitarnych, programy dla sieci komórkowych oraz rozpowszechniane przez Internet, w rodzaju Hulu, BBC Player czy YouTube.
Chaos w którym rządzi kapitał
Wydaje się to wszystko trochę chaotyczne? Bo to jest chaotyczne. Na naszych oczach zachodzi zmiana na wielką skalę. Nowy przemysł, czy to przez swoją zawartość, czy przez siłę uderzeniową, wyłoni się z tego zamieszania w warunkach nie mających już nic wspólnego ze starym schematem odrodzenia kulturalnego pod znakiem śmiałości jakiejś awangardy. Podczas rewolucji społecznych 1789, 1917 i 1949 potężne siły społeczne działały na rzecz zmiany kształtu kultury. Teraz praktyki kulturalne definiują się w skali światowej w odniesieniu do kapitału i tylko kapitału. Wszelkie próby stworzenia jakiejś przeciwwagi dla tej dominacji są dzisiaj zupełnie pozbawione znaczenia.
Podczas gdy wszelkie nadzieje na zmianę zdają się skupiać na nowych technologiach komunikacyjnych, praca etatowa i prawa rynku wnikają wciąż coraz głębiej w sieć społeczeństwa i kultury. Ze wszystkich środków, jakimi kapitalizm dysponuje do rozprzestrzeniania charakterystycznych dla niego stosunków społecznych, Internet jest najbardziej dynamicznym. Dlatego tak żywe spory toczą się o kontrolę nad Siecią.
Stany Zjednoczone zajmują dominującą pozycję w tej konkurencji. Co prawda rząd Baracka Obamy zgodził się ostatnio na utworzenie międzynarodowego "komitetu nadzorczego", który miałby prawo do wglądu w Internet Corporation for Assigned Names and Numbers (ICANN), amerykańską instytucję odpowiedzialną za zarządzanie Internetem i nazwami domen.[7] Ale byłoby naiwnością sądzić, że Waszyngton zrezygnował z dominacji nad tym kluczowym instrumentem. Ostatnio amerykańskie decyzje związane z zarządzaniem nazwami domen podejmowane były przez dość interesujący areopag, na który składała się armia, agencje federalne, jedna organizacja pozarządowa i spółki prywatne.
Trzeba przyznać, że władza tych ostatnich nie ma w sobie nic symbolicznego: Cisco zaopatruje cały świat w rutery sieciowe (urządzenia łączące różne sieci informatyczne); Google króluje w dziedzinie wyszukiwarek i wideo online; Facebook przyznaje się do 300 milionów aktywnych członków; wreszcie Apple produkuje programy najbardziej cenione przez elity. Nie mówiąc już o Microsoft, niekwestionowanym królu systemów operacyjnych oraz o Intelu – światowym liderze w dziedzinie półprzewodników.
W 2005 r. 19 z 25 firm dominujących na rynku oprogramowań i Internetu było amerykańskich.[8] Kiedy chodzi o przechwycenie, które jest bronią w tej cyber wojnie, największa światowa potęga nie przebiera w środkach: ponad połowa używanych satelitów nosi barwy Stanów Zjednoczonych.[9] Ale firmom amerykańskim nie wystarczy to, że w ich rękach jest prawie cała podaż – dominują również jeśli chodzi o popyt. Zawodnicy wagi ciężkiej, jak Wal-Mart czy General Electric, są również ogromnymi konsumentami systemów i Internetu: ich potrzeby decydują o wszystkim, oni determinują standardy, które są później stosowane wobec całego świata.
Niewielkie są więc szanse, by Stany Zjednoczone łatwo zrezygnowały z sektora tak istotnego dla swojej potęgi ekonomicznej. Ale jeśli spojrzeć np. na listę 250 najlepiej notowanych przedsiębiorstw na światowym rynku TIC, łatwo zauważyć, że "firmy amerykańskie są mniej liczne niż kilka lat wcześniej", podczas gdy coraz silniejsza jest pozycja Chin, Indii, Tajwanu, Korei Południowej i Singapuru, a nawet Brazylii, RPA, Rosji i Egiptu.[10] Znacznych rozmiarów kapitały nieamerykańskie pojawiły się przez te ostatnie lata w Europie, w Azji i w innych częściach świata: Samsung, Nokia, Nintendo, Huawei, Tata, Sap, Telefonica, DoCoMo, America Movil, Vodafone, China Mobile. Co więcej, potok inwestycji płynących w stronę Sieci pochodzi najczęściej z krajów południa, z Meksyku, z Indii czy z Chin.
Ale władze amerykańskie wcale nie są gotowe przyznać się do porażki. Wpływ przemysłu technologii komunikacyjnych bynajmniej nie maleje, wręcz przeciwnie, wciąż mocno odciska się na polityce amerykańskiej. To nie przypadkiem Obama – krzemowy prezydent, jak go nazywa socjolog Mike Davis[11] – dostał jeszcze przed wyborami bezwarunkowe poparcie od kierownictwa Google, IBM, ITIC (Rada przemysłu technologii informatycznych), a więc organizacji pracodawców, do której należą wszystkie grube ryby tego sektora. Wskazówki ze strony tego lobby w dużej mierze wpłynęły na plany gospodarcze nowego rządu: masowe subwencje na rozwój szerokopasmowego dostępu do Internetu, zinformatyzowanie projektów związanych z służbą zdrowia, szersze prerogatywy dla przemysłu komunikacyjnego... Po zaakceptowaniu tego planu w lutym 2009 r. Dean Garfield, prezes ITIC, nie był w stanie ukryć satysfakcji: "Jak to dobrze, gdy cię ktoś wysłucha!"[12]
Czy informatyka znowu rozrusza kapitalizm?
Nie jest jednak pewne, czy to wystarczyło, by zaspokoić apetyty mecenasów Obamy. "Co będzie teraz motorem światowego wzrostu gospodarczego?" – zastanawiał się Dominique Strauss-Kahn, przewodniczący Międzynarodowego Funduszu Walutowego we wrześniu 2009 r., by wreszcie przyznać, że odpowiedź na to pytanie "nie będzie łatwa". Czy w informacji i komunikacji nadal tkwi tak silny potencjał reaktywowania kapitalizmu, jak 30 lat temu?
Mimo wielkiego bicia w bębny i ogłaszania, że zaraz się odbijemy od dna, znaczna część przedsiębiorstw finansowych żyje na koszt miłosierdzia państwa. Rząd amerykański ma kapitał (pakiet?) kontrolny w dwóch trzecich przemysłu samochodowego, podczas gdy zatrudnienie i konsumpcja wciąż spadają. Kryzys bardzo głęboko podkopuje gospodarkę, choć nie wszędzie równie intensywnie. O ile zyski koncernów międzynarodowych zwyżkują[13], o tyle jednak sektor samochodowy, finansowy i rolniczy, metalurgiczny i elektroniczny wciąż są bardzo słabe.
A jak zatem przedstawia się sytuacja technologii komunikacyjnych i informacyjnych? Stając się centralną osią systemu kapitalistycznego, sektor ten stał się zarazem bardziej wrażliwy na kryzys. Przez pierwszą połowę roku 2009 światowe wydatki na reklamę – ok. 500 miliardów dolarów – spadły o ponad 10% w wielu krajach rozwiniętych.[14] W ciągu kilku tygodni od października do grudnia 2008 r., zapaść rynkowa nie ominęła TIC, nawet jeśli skutki kryzysu nie wszędzie dały się odczuć. Niektóre spółki nadal doskonale prosperowały, jak np. Cisco, którego skumulowane zyski osiągnęły 20 miliardów dolarów na początku 2009 r., Microsoft (19 miliardów), Google (16 miliardów), Intel (10 miliardów), Dell (6 miliardów), a przede wszystkim Apple (26 miliardów).
Te przedsiębiorstwa zaliczane są do czołówki najbogatszych amerykańskich koncernów, choć jednocześnie jedynym operatorem komórkowym, który wciąż się bogaci – z zyskiem 18 miliardów dolarów z początkiem 2009 r. – jest China Mobile. Tak wielkie sumy wymagają pewnego marginesu działania, na jaki nie mogą sobie pozwolić kapitały ulokowane na mniej rentownych rynkach lub w mniej popularnych sektorach. Z końcem 2009 r. giganci technologii komunikacji mają się bardzo dobrze. Przewidywania, że "część ich zysków posłuży do wykupienia konkurencji"[15], teraz się potwierdzają.
Sektorowi temu daleko jeszcze do wyczerpania swego potencjału inwestycji i zysków. Przez rok 2008, w którym kryzys osiągnął swoje maksimum, wydatki w multimediach wzrosły w Stanach Zjednoczonych o 2,3% (do 882,6 miliarda dolarów). Niektórzy obserwatorzy sądzą, że przemysł TIC powinien należeć do trzech sektorów gospodarki, które spotka najintensywniejszy wzrost w nadchodzących 5 latach.[16]
Recesja bynajmniej nie ochłodziła zapału internautów. A może nawet go zaostrzyła wiedząc, że wskaźniki handlu w sieci wciąż systematycznie rosną – 55% wzrostu w 2008 r. i jeszcze 74% w 2009, wedle najnowszych szacowań[17]. Innowacje w dziedzinie oprogramowania i systemów operacyjnych dają międzynarodowym koncernom możliwość umocnienia swojego wpływu na szeroki wachlarz zachowań społeczno-kulturowych (od edukacji po biotechnologie rolnicze) i ruszyć do wyścigu o zyski w innych dziedzinach, takich jak medycyna czy przemysł energetyczny.
Czy należy się cieszyć z tego, że w sektorze technologii informacyjnych i komunikacyjnych wzrost się utrzymuje? Kapitalizm cyfrowy – tak jak jego poprzednicy – rozwija się poprzez swoje kryzysy. Kryzysy te zaś są bardzo obciążające dla społeczeństwa (a te obciążenia rozkładają się bardzo nierówno), rodzą nowe formy dominacji, ale jednocześnie – na szczęście – nowe możliwości oporu i rozpoczęcia przebudowy.
Przypisy
[1] Źródła wykorzystane w tym akapicie: "Financial Times", 22 maja 2009, 28 stycznia 2009; Międzynarodowy Fundusz Walutowy, "Rapport sur les perspectives de l’Èconomie mondiale", kwiecień 2009, rozdział 4: "La transmission des tensions financières des pays avancés aux pays émergents: comment les liens financiers et commerciaux enveniment la situation".
[2] David Harvey, "The New Imperialism", Oxford University Press 2003, s. 87-88.
[3] W 2007 r. inwestycje zagraniczne stanowiły ok. 25% zysków zadeklarowanych przez przedsiębiorstwa amerykańskie, a w latach 60. stanowiły 5%. ("Wall Street Journal", sierpień 2007).
[4] "The New York Times", 15 listopada 2008.
[5] "Wall Street Journal", 23 marca 2009.
[6] Zob. Hervé Le Crosnier, "A l’Ere de l’informatique en nuages", "Le Monde Diplomatique", sierpień 2008.
[7] Zob. Robert Darnton, "La bibliothèque universelle de Voltaire: Google", "Le Monde Diplomatique", marzec 2009.
[8] Zob. Bobbie Johnson, "US relinquishes control of the internet", www.guardian.co.uk, 1 października 2009 i Ignacio Ramonet, "Controler Internet", "Le Monde Diplomatique", listopad 2005.
[9] Zob. Catherine L. Mann, Jacob Funk Kirkegaard, "Accelerating The Globalization of America: The Role for Information Technology, Institute for International Economics", Washington, D.C., 2006.
[10] "Junk in space", "Financial Times", 13 lutego 2009.
[11] "Perspectives des technologies de l’information de l’OCDE 2008"; www.sourceoecd.org
[12] Charlie Savage, David D. Kirkpatrick, "Technology’s Fingerprints on the Stimulus Package", "New York Times", 11 lutego 2009.
[13] Hal Weitzman, Jonathan Birchall et Michael Mackenzie, "Upbeat start to earnings season", "Financial Times", 21 października 2009.
[14] "New York Times", 2 września 2009.
[15] Steve Lohr, "The Tech Sector Trumpets Signs of a Real Rebound", "New York Times", 16 października 2009.
[16] "New York Times", 4 sierpnia 2009.
[17] "What Recession? Internet Traffic Surges In 2009", Telegeography Feed, Waszyngton, 15 września 2009.
Dan Schiller
tłumaczenie: Magdalena Kowalska
Dan Schiller jest profesorem technologii komunikacyjnych na uniwersytecie Urbana-Champaign (Illinois), autorem "How to think about information", University of Illinois Press, Chicago 2006.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Le Monde Diplomatique – edycja polska".