Podczas gdy na kontynencie szalała wszechobecna cenzura oraz monopol państwowy (a więc siłą rzeczy monarszy) na przywileje drukarskie, które wędrowały oczywiście do posłusznych wydawców prasy mniej lub bardziej formalnie urzędowej, istniały nieliczne oazy wolności druku. Wymienić chociażby można Niderlandy, a także pewne obszary zachodnich Niemiec i Szwajcarii.
Oczywiście, nie mało to wiele wspólnego z obecnym, mniej lub bardziej zbliżonym do wyśnionego ideału, stanem wolnej prasy, z jakim mamy do czynienia na co dzień. W Niderlandach przykładowo, pamflecista francuski mógł spokojnie opublikować tekst mieszający gruntownie z błotem Ludwika XV, za co w kraju zaraz zostałby zameldowany w Bastylii.
Tym, co nie pozwalało nazwać tamtych porządków idealnymi, był fakt, iż wolność słowa w kraju, który dziś znamy jako Holandia, dotyczyła właściwie cudzoziemskich autorów. Chcecie przysolić Ludwikowi? Ależ bardzo proszę, piszcie co chcecie, o ile krytyka nie odnosi się do Niderlandów ani domu Orańskiego, sprawującego niemal monarszą władzę w tej formalnej Republice. Oczywiście Niderlandczyk także mógł sobie drukować, ale dla jego własnego dobra było lepiej, aby ograniczył się do tematów zagranicznych. Trochę tak, jakby prawa obywatelskie w jakimś kraju dotyczyły tylko przyjezdnych turystów, a i tak nie w pełni.
Nam, dzisiejszym Europejczykom, wydaje się to mało zabawną karykaturą ideału wolności słowa. Jednakże nie powinniśmy zapominać, że miało to miejsce w zupełnie innych czasach, gdy ideał dopiero zaczynano mozolnie wcielać w życie. Tym bardziej winniśmy pamiętać, że z tej okrojonej niderlandzkiej wolności w ogromnej mierze zrodziło się to, co dla nas jest dziś oczywistością.
Podczas gdy wolne media są dla nas codziennością, tak że jej czasami nie zauważamy, ponad dwieście lat od opisywanego okresu, bardzo podobny proces ma miejsce w innej części świata: na Bliskim Wschodzie.
Mało jest chyba ludzi, którym o uszy nie obiła się nazwa Al-Dżazira, katarskiej, nadającej na cały świat telewizji, która dla milionów Arabów stała się głównym źródłem informacji, swoistym szerokim oknem na świat w odróżnieniu od płytkich, siermiężnych mediów urzędowych, których wartość najlepiej podsumował kiedyś Saddam Husajn, radząc ironicznie poddanym, iż jeżeli zepsuje im się telewizor, to niech po prostu przykleją jego zdjęcie na ekranie.
Podobnie jak kiedyś niderlandzkie druki, tak dziś, na zwielokrotnioną przez techniczne możliwości skalę, Al-Dżazira codziennie prezentuje milionom Arabów od Maroka po Irak bogaty i różnorodny obraz, jakże różny od oficjalnej propagandy, doprowadzając tym samym regionalnych satrapów (cóż, innych nie ma) do białej gorączki, gdyż poszerza masowo horyzonty, które rządzący woleliby utrzymać w dotychczasowych granicach na zawsze. Świetną ilustracją obiektywizmu w sprawach międzynarodowych było to, że gdy podczas amerykańskiej inwazji na Irak Donald Rumsfeld zarzucał telewizji antyamerykańską propagandę, niemalże w tym samym momencie słynny "Komiczny Ali" na konferencji prasowej w oblężonym Bagdadzie atakował Al-Dżazirę za rzekome (zarzut najzupełniej wyssany z palca) wspieranie najeźdźców. O sile medialnej Al-Dżaziry – choć również o inteligencji czy też jej braku George'a W. Busha – wiele mówi propozycja zbombardowania stacji wygłoszona przez tego ostatniego, którego z takimi ludźmi jak Saddam czy Baszar Al-Assad łączy niewiele, ale na pewno wyraźna niechęć do niezależnej działalności telewizji.
I, jak w wypadku niderlandzkich druków, jest pewne "ale", pewien ważny defekt na tym obrazie. Al-Dżazira powstała dzięki funduszom udzielonym przez emira Kataru, Hamada ibn Chalify as-Saniego, przebiegłego, wręcz archetypowego, arabskiego księcia, który z małego kraju uczynił surowcową jak i medialną potęgę, stając się tym samym jednym z najbardziej wpływowych ludzi w regionie. Choć telewizja od lat stara się osiągnąć finansową niezależność, wciąż funkcjonuje w ogromnej mierze dzięki hojnym datkom Hamada.
Szefowie telewizji, jak i pracownicy zdają sobie z tego, sprawę aż za dobrze. Katar, i to co się w nim dzieje, jest jednym wielkim nieobecnym w, często krytycznych i szczerych aż do bólu, programach stacji. Pełna swoboda, z wyłączeniem możnego protektora, który aby umacniać dzięki patronatowi swoją własną pozycję wcale nie musi otwarcie ingerować w prace stacji, jak niegdyś czynił z upodobaniem Fryderyk Wielki, wydając przez zaufane osoby trzecie formalnie niezależną gazetę w Księstwie Kliwijskim. które wprawdzie należało do niego, ale w którym - jako że to już nie były Prusy - ukazywało się wiele innych prawdziwie niezależnych gazet. Za pomocą tego podstępu Fryderyk propagował swą osobę jak i politykę, co tylko zyskało owemu pismu miano "Wyroczni z Poczdamu". Emirowi Hamadowi wystarczy milczenie i to, iż tak potężne medium zależy od jego petrodolarów.
Można by, z naszego wygodnego punktu widzenia, powiedzieć, iż to jedna wielka ściema, jednak zastanówmy się, ileż wolnej informacji było w regionie przed postaniem Al-Dżaziry? Pomijanie spraw katarskich oraz dyskretne milczenie o poczynaniach możnego patrona to w gruncie rzeczy niewielka rysa na obrazie tego, można śmiało stwierdzić, historycznego osiągnięcia, podobnie jak "możecie mówić co chcecie, byle o zagranicy", było równie nieznaczącą w perspektywie dziejów niedoskonałością, gdy weźmiemy pod uwagę, ile niderlandzkie druki uczyniły dla "sprawy" i ile my sami dzisiaj z tego mamy.
Biorąc pod uwagę, że proces uwalniania słowa zaczął się na Bliskim Wschodzie znacznie później niż w Europie, na co składa się wiele przyczyn, których omówieniem można by zapełnić dobry tom, jak choćby to, iż arabska kultura (w Al-Dżazira mówi się czystym językiem literackim, często wśród szerokich mas arabskich zaniedbywanym, co samo w sobie jest ogromnym pozytywem, że o korzyściach dla zagranicznych studentów arabistyki, do których zalicza się niżej podpisany nie wspomnę) odradza się, po latach otomańskiego bałaganu, dopiero od nieco ponad wieku (czymże jest wiek w perspektywie dziejów), to działalność stacji możemy uznać za ogromny krok naprzód w uzyskiwaniu przez Arabów większej świadomości i niezależności myśli.
A te osiągnąć można tylko na drodze takiej ewolucji, bo na pewno nie dzięki kretyńskiej misjonarskiej, w gruncie rzeczy aroganckiej, polityce.
Krzysztof Pacyński