Paweł Michał Bartolik: Barbarzyńcy na horyzoncie
[2010-07-22 19:14:44]
Pierwsza, przedstawiona przez Jossi Alphera ("Israel never liked Bush's democratization scheme"), dotyczy częściowego rozdźwięku między interesami amerykańskimi i izraelskimi, odzwierciedlającymi się w różnicach koncepcji taktyczno-strategicznych, którym hołdują amerykańska i izraelska klasa panująca. Autorem drugiej jest Rami G. Khouri, rozpatrujący odbiór przez różne segmenty społeczeństwa amerykańskiego bliskowschodnich i światowych wydarzeń politycznych po zamachach 11 września 2001 r. Alpher przyznaje, że istnieje żywotna z punktu widzenia Izraela wspólnota interesów ze Stanami Zjednoczonymi, nie ma jednak mowy o pełnej harmonii. Znajduje to swoje odzwierciedlenie w wypowiedziach przywódców izraelskich, takich jak Rabin, wchodzący w publiczny spór z Kissingerem, Menachem Begina, podkreślający, że Izrael nie jest "republiką bananową", czy też na przykład Szamir i Netanjahu. "Przywódcy izraelscy nie zawsze uznawali rozdźwięk z pryncypiami amerykańskiej polityki bliskowschodniej za politycznie doniosły. Nieraz jednak pozostawał on znamienny. Tajna inicjatywa Begina i Mosze Dajana, którzy sprowadzili do Jerozolimy prezydenta Egiptu Anwara Sadata, oraz potajemne rozmowy Rabina i Szimona Peresa z Organizacją Wyzwolenia Palestyny w Oslo zyskały wsparcie Waszyngtonu dopiero, gdy ten uświadomił sobie, że Izrael zdołał z powodzeniem wdrożyć radykalnie odmienną strategię" - pisze Alpher. Równocześnie Izrael wykazuje nieraz dalece idącą niesamodzielność w polityce zagranicznej. Alpher wspomina o Olmercie, odmawiającym rozmów z Syrią, gdyż wywołałoby to zbyt wielki rozdźwięk z Waszyngtonem. "Nie ma znaczenia, że demokratyczna większość w Kongresie byłaby skłonna uznać dialog z Syrią, że przychylnie wypowiedziała się w tej sprawie Grupa Studiów Irackich, ani to, że Bush to zwykła marionetka i Izrael mógłby sobie pozwolić na przedstawienie odmiennego zdania" - konkluduje. Polityka Olmerta okazuje się - jeśli rozważyć ją z punktu widzenia interesów syjonistycznych - o wiele bardziej nieudolna od polityki jego poprzednika. Wyraźnie widać to, gdy rozpatrzy się reakcję Szarona na plany inwazji amerykańskiej na Irak. "Szaron odgrywał na zewnątrz rolę cichego sojusznika, nigdy nie krytykując ani nie wspierając awantury irackiej. Jednym z powodów tej względnej ciszy było jasne żądanie Waszyngtonu, by Izrael nie wspierał otwarcie jego inwazji czy jakiejkolwiek formy interwencji w którymkolwiek z krajów arabskich, gdyż oznaczałoby to dlań klątwę w świecie arabskim. Lecz nim nadszedł marzec 2003 r., Szaron w niejasnych okolicznościach powiedział prywatnie Bushowi, że rozważał plan iracki. Słowa Szarona - przedstawione tu po raz pierwszy - oznaczały przyjacielskie, niemniej wyraźne ostrzeżenie dla prezydenta Busha. Szaron przyznał, że Saddam Husajn stanowi »poważne zagrożenie« dla Bliskiego Wschodu oraz, że jego zdaniem posiada on broń masowego rażenia. Wiarygodne źródła utrzymują jednak, że Szaron odradzał Bushowi okupację Iraku. Wedle innego źródła - Danny'ego Ayalona, w okresie inwazji na Irak pełniącego funkcję ambasadora Izraela w Stanach Zjednoczonych i obecnego na spotkaniach Busha z Szaronem, ten ostatni powiedział Bushowi, że Izrael w kwestii planu irackiego »nie ruszy się w tę ani wewtę«" - kontynuuje Alpher. Przytacza następnie Szarona, odradzającego Bushowi przynajmniej demokratyzację Iraku, i odwołującego się przy tym do rasistowskiego stereotypu Arabów jako ciemnej masy, niezdolnej do rządzenia się na zasadach demokratycznych. "Ze względu na kulturę i tradycję, świat arabski nie jest stworzony do demokratyzacji" - bełkotał Szaron. "Szaron dodał, że trzeba upewnić się, czy nie wkroczy się do Iraku bez mającej ręce i nogi strategii odwrotu; bez możliwej do zaaplikowania walki z partyzantką, jeśli zamierza się panować nad Irakiem, który w końcu zostanie rozdrobniony na swe części składowe" - przedstawia rzecz Alpher. Mowa tu o scenariuszu, który miałby ogromne znaczenie nie tylko dla Bliskiego Wschodu czy świata arabsko-muzułmańskiego. Prawnomiędzynarodowa zasada uti possidetis (dosł. "jak posiadacie"), istniejąca już w prawie rzymskim, miała początkowo zastosowanie dla legalizacji podboju. Odżyła w XIX w. w trakcie procesu dekolonizacji Ameryki Łacińskiej, mając zapobiec konfliktom granicznym między nowopowstałymi państwami, których obszar odpowiadał zazwyczaj obszarom dawnych kolonii. Weźmy Afrykę Subsaharyjską, w tym samym stopniu chrześcijańskie, muzułmańskie czy animistyczne jej regiony. Granice państwowe do dziś pozostają tam zgodne czy w zasadzie zgodne z podziałami odpowiadającymi dawnym strefom wpływów mocarstw imperialistycznych. Często mają się one natomiast jak pięść do nosa do rzeczywistych aspiracji miejscowej ludności, przy czym trudno dostrzec w światowym mainstreamie politycznym jakikolwiek koherentny plan załagodzenia wynikających stąd napięć, nie mówiąc już o rozwiązaniu istniejących sprzeczności. Wiele obecnych wydarzeń w Afryce może okazać się perlistym preludium dla radykalnego zerwania z zasadą uti possidetis na tym kontynencie. Rozpad Iraku może zakcelerować ten proces. Rzecz jasna taki scenariusz nie pozostanie bez wpływu na resztę świata, przy czym w przypadku Bliskiego Wschodu, jak też Ameryki Łacińskiej, może nie oznaczać to efektu dezintegracji, lecz wręcz przeciwnie, ożywienie tendencji panarabskich oraz - już dziś żywych za sprawą przywódców takich jak Hugo Chávez czy, może w mniejszym stopniu, Evo Morales - panamerykańskich, boliwariańskich. Oczywiście, równie dobrze rozpad Iraku może uruchomić bądź wzmóc zupełnie inne, równie potężne czy nawet potężniejsze od zarysowanych dynamiki. Kwestii palestyńskiej nie sposób rozpatrywać w oderwaniu od tego - choćby ze względu na złożoność i wielowątkowość jej samej, gdzie ucisk ze strony mocarstwa imperialistycznego, wspieranego przez niemal omnipotentnego alianta, splata się z głębokimi podziałami i antagonizmami klasowymi, a także np. płciowymi, w samym społeczeństwie palestyńskim. Potężne sprzeczności i antagonizmy istnieją zresztą również w łonie społeczeństwa izraelskiego. Szaron domagał się od Busha, by ten pamiętał, że Ameryka "dokona podboju, okupacji, po czym pójdzie sobie", dla Izraela nie będzie natomiast ucieczki z nowo ukształtowanej konstelacji. Dziś jest już właściwie truizmem, że Amerykanie wkroczyli do Iraku bez jakiegokolwiek całościowego i wewnętrznie spójnego planu panowania nad sytuacją. Noam Chomsky wyraził kiedyś opinię, że zaskoczyła go bezradność potężnego mocarstwa w wykonaniu w gruncie rzeczy prostego zadania pacyfikacji. Tymczasem kilka lat po tym, jak poczęto nieść "wolność dla Iraku", można było usłyszeć o konieczności ponownego wyzwolenia Bagdadu. Szaron - z czysto wojskowego punktu widzenia - niewiele się mylił, był po prostu i tak nazbyt optymistyczny. Kto powie, że były premier Izraela nie wziął pod uwagę głupoty Busha, chyba nie będzie mylić się bardziej niż on. Bądź co bądź, amerykańska agresja na Irak, zgodnie z przewidywaniami Szarona, "skutkowała wzmocnieniem Iranu, wroga Izraela numer jeden", konkluduje Alpher. Postrzega on przywódców izraelskich jako moralnie zobligowanych do wskazania sojusznikowi, że "wiele bliskowschodnich inicjatyw politycznych USA było de facto szkodliwych dla izraelskich interesów". Postuluje wszczęcie przez Olmerta negocjacji z Syrią oraz nacisk ze strony Izraela na "pilne" zainstalowanie "mocnego i przyjaznego reżimu w Bagdadzie", by powstałe w wyniku rozpadu Iraku teokratyczne, szyickie i sunnickie, twory państwowe nie szkodziły interesom państwa syjonistycznego. Alpher zdołał przeprowadzić spójną i bardzo cenną analizę niedawnej przeszłości. Równocześnie jednak pozostaje więźniem przesądów orientalistycznych, choć zapewne w mniejszym stopniu niż Szaron, mówiący o immanentnej niezdolności Arabów do osiągnięcia demokratycznej formy społeczeństwa (sam, jak chyba wszyscy podobni mu rasiści, nie potrafił sobie przy tym wyobrazić demokracji innej niż demokracja burżuazyjna). Arab ex definitione nie może się sam reprezentować, musi być reprezentowany. Stąd wynikające z analizy Alphera postulaty są oczywiste: choć Izrael ma zachowywać się bardziej elastycznie, w ostatecznym rozrachunku kształt Bliskiego Wschodu ma pozostać zdeterminowany przez jego interesy, nie zaś interesy państw ościennych. De facto sprowadza się to - jeśli nie wyłącznie, to w znacznej mierze - do postulatu zwiększenia autonomii izraelskich ośrodków decyzyjnych wobec Waszyngtonu. Izrael niczym bliskowschodnia Zosia-samosia będzie już lepiej wiedział, co zrobić, by barbarzyńcy nie zjawili się na horyzoncie. Arabowie jako samodzielny czynnik zdają się nie odgrywać tu prawie żadnej roli, poza rzecz jasna tym, że stanowią aktualne bądź potencjalne zagrożenie. Tego rodzaju dyskursy orientalistyczne podtrzymuje prawica w praktycznie wszystkich metropoliach systemu kapitalistycznego, wspierana przez koncesjonowanych bojowników o prawa człowieka, koncesjonowanych antymilitarystów, koncesjonowanych działaczy lewicy i radykalnej lewicy, nieraz aż po anarchistów i trockistów. Na każdej prawicy znajdą się przynajmniej względnie skuteczni neutralizatorzy alternatywnych dyskursów - nie czas tu jednak na rozwijanie tych kwestii. Ograniczę się do prześledzenia, co ma do powiedzenia Khouri o percepcji bezpośrednio związanych z Bliskim Wschodem procesów politycznych przez Amerykanów. Wskazuje on – jak wielu przed nim - na głębokie podziały wewnątrz "Stanów Zjednoczonych jako całości - obywateli, rządu, mediów i uniwersytetów", które ujawniły się po 11 września. Ponieważ "The Daily Star" zalicza się w poczet prasy burżuazyjnej, nie ma tu jednak mowy o tym, że owe sprzeczności i ich przejawy wynikają i muszą wynikać z klasowego charakteru społeczeństwa amerykańskiego. Background klasowy "The Daily Star" widać dobitnie w artykule Michaela Younga "Beirut and the sad autumn of the Arabs", datowanym na 1 lutego, w którym znajdujemy ni mniej ni więcej otwartą afirmację "zbękarconego arabskiego liberalizmu (lecz niemniej liberalizmu)", jaki za starych dobrych czasów cechował Bejrut. Jak niską trzeba mieć samoocenę i samowiedzę, by coś takiego napisać! Przypominają się słowa Edwarda Saida o Arabie, który wyobraża sobie sam siebie jako Araba wymyślonego w Hollywood. Powróćmy jednak do rozważań Khouriego, które mimo paru mankamentów dają solidne podglebie dla analizy zachodniej percepcji Bliskiego Wschodu. "Niektórzy Amerykanie dokonali pierwszorzędnych analiz przyczyn, dla których różne grupy na świecie szczególnie łatwo sięgają po terroryzm jako środek ekspresji politycznej, oporu albo wojny ofensywnej. Inni, szczególnie media i politycy, popadli w panikę i nastroje rasistowskie. Skupiają się niemalże wyłącznie na terrorze stosowanym przez arabskie grupy islamistyczne, tarzając w pierzu i w smole wszystkie polityczne ugrupowania islamistyczne, mające stanowić śmiertelne zagrożenie i penetrować podstępnie społeczeństwo amerykańskie. Brak tu przy tym rozróżnienia między zbrodniczym terrorem, uprawnionym oporem i pokojowymi działaniami politycznymi" - czytamy w artykule Khouriego. Dalej piętnuje on – choć nie jako pierwszy, trafiając w sedno - występującą w takich dyskursach wulgarną binarną opozycję między "światem cywilizowanym" a portretowanym jako barbarzyński światem arabsko-muzułmańskim. Stoi ona - o czym Khouri nie wspomina - u podstaw teorii w rodzaju "zderzenia cywilizacji" Huntingtona, sama zaś osadzona jest w tradycji wywodzącej się od ekskluzywizmu starożytnej Grecji (barbaros: obcy), poprzez imperializm rzymski, po inkwizycyjne doktryny Franciska de Vittorii. Teorie o arabskim barbarzyństwie, serwowane dziś przez plejadę luminarzy od Bernarda Lewisa i Normana Podhoretza, poprzez nieżyjącą Orianę Fallaci po Bogusława Wolniewicza, stanowią zatem wygodny substytut poznania, oraz przede wszystkim sankcjonują panowanie imperialne. Ulegają im także koncesjonowani działacze pokojowi, zawsze czyniący zastrzeżenia na rzecz zachowania jakichś form ekskluzywnego traktowania choćby interesów izraelskich, czy kompradorskie burżuazje samych arabskich peryferii, wyraziciele interesów których zawsze potrafią zareklamować lokalny produkt: zbękarcony, lecz jednak liberalizm. Barbarzyńcą nie jest już wówczas zapewne Arab, lecz arabski proletariusz. Ileż to przez niego kłopotów! Wróćmy jednak do Khouriego: "Szczególnie niepokojące pozostaje rozprzestrzenienie się książek i programów telewizyjnych na ten temat [arabskiego barbarzyństwa]. Z rozmachem kreuje się w nich przerażające scenariusze, opierając się o mało znaczące fakty bądź czyny niewielkich grupek. Rzecz jasna, istnieją jednostki i małe grupki Arabów i muzułmanów, twierdzące, że Stany Zjednoczone to ucieleśnienie zła, a kilku z nich dokonało ataków na cele w tym kraju. Zamiast traktować ich jak wyjątek wśród niechętnych przemocy Arabów i muzułmanów, przedstawia się ową zgraję świrów i przestępców jako uczestników globalnego spisku stanowiącego bezpośrednie, aktualne, śmiertelne zagrożenie dla USA". Khouri nie odpowiada podobnie manichejskim obrazem jedynego supermocarstwa, choć oczywiście piętnuje zarysowany wcześniej obraz, mówiąc o "sfabrykowanym świecie strachu, ignorancji, histerii i rasizmu". Nie dziwi przy tym przyrównanie obecnej fali reakcji do czasów z początku XX wieku, gdy podobna rola czandali w społeczeństwie amerykańskim przypadła Żydom. Wspomina jednak równocześnie o wzrastającym segmencie rzetelnych intelektualistów amerykańskich, prezentujących "najwyższej jakości trafne badania i analizy dotyczące grup terrorystycznych". Khouri wymienia w tym kontekście kilkanaście nazwisk. "Zgodnie z głównym wnioskiem ich prac nie istnieje żaden wspólny główny motyw, jedna praprzyczyna różnych rodzajów terroryzmu na świecie. Zniuansowane, wieloaspektowe i oparte na faktach analizy jednostkowych, społecznych i strategicznych motywacji terrorystów dostarczają jasnego obrazu filmowego, zbudowanego z masy stopklatek. Zrozumienie stopklatek pozwala nam zrozumieć cały film". Kłóci się to rzecz jasna z prostackim spojrzeniem tych, którzy dostarczają "quasi-rasistowskiej narracji o nienawidzących Ameryki, wrogich terrorystach islamskich, dominującej w kulturze popularnej i politycznej USA". Khouri wskazuje na badania, które wskazują na następujące motywacje jednostek i grup określanych jako terrorystyczne: "obca okupacja wojskowa kraju ojczystego, represje polityczne i upokorzenie w kraju, zemsta, interpretacje religijne, prestiż i status społeczny, alienacja w kraju i w społeczeństwach zachodnich, agresywna polityka zagraniczna potęg zachodnich, »wojna domowa« w społeczeństwach muzułmańskich, charyzmatyczni przywódcy w rodzaju Osamy ben Ladena, mobilizujący zwolenników, doraźne cele polityczne postrzegane przez soczewkę obowiązków religijnych, poczucie braku godności i nadziei na lepszą przyszłość, równoczesne wykorzystanie narracji narodowej, historycznej i uczuciowej kierowanych do adresatów lokalnych, regionalnych i globalnych". Czy w tym kontekście wrzucanie do jednego worka Al-Kaidy z Hamasem i Hezbollahem, a nawet wrzucanie do jednego worka Hamasu i Hezbollahu, nie traci nieco na wierzytelności? Trudno to jednak chyba zrozumieć uczonym sługom klas panujących metropolii światowego kapitalizmu. Tekst ukazał się w lutym 2007 r. na portalu Viva Palestyna (www.viva-palestyna.pl). |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
23 listopada:
1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".
1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.
1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.
1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.
1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.
1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.
1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.
1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.
2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.
?