Witold Mrozek: Czytanka o Jedwabnem

[2010-11-05 13:07:09]

Na początku dostajemy Kantorem. Stare szkolne ławki ustawione w rząd na środku sceny nie mogą nie kojarzyć się z "Umarłą klasą". Wchodzi więc klasa. U Kantora, w podziemiu krakowskich Krzysztoforów, starcy dźwigali na plecach kukły - samych siebie z dzieciństwa, jakby obciążające ich zwłoki. W warszawskim Teatrze na Woli dorosłe dzieci wchodzą do klasy naznaczone od razu - poprzez kostium - przyszłymi rolami życiowymi. Ksiądz, rabin, żołnierz państwa Izrael, granatowy policjant. Wszyscy z małego miasteczka pod Łomżą, wszystkich połączy nie tylko szkolna sala, ale i drewniana stodoła. Żydzi w niej spłoną, Polacy spędzą ich tam, zamkną i podłożą ogień.

Jeśli jednak - jak pisał niedawno Grzegorz Niziołek - Tadeusz Kantor wyposażył polski teatr w narzędzia pozwalające krytycznie zbadać napięcia między sztuką, pamięcią a historią, to Tadeusz Słobodzianek i Ondrej Spišák nie skorzystali z tych narzędzi. Przy realizacji "Naszej klasy" poprzestano na wyposażeniu jej w Kantorowskie ławki, stanowiące wraz z krzesłami podstawowy element scenografii, jedyny zresztą obok zmieniających się nad deskami emblematów odmierzających czas historyczny: krzyż, sierp i młot, swastyka, sierp i młot, wreszcie - znów krzyż. Słobodzianek opowiada historię relacji łączących uczniów tytułowej klasy przez dziesięciolecia, gęsto przetykając je wyrazistymi odwołaniami do historii Polski. Od wyjazdu jednego z Żydów do Ameryki w 1938 r., po uroczystości upamiętniające jedwabińską zbrodnię na początku XXI wieku.

Historia ta ukazana jest z prostotą, którą można by z rozpędu nazwać "komiksową" - gdyby nie to, że chociażby "Maus", komiks o Shoah autorstwa Arta Spiegelmana, jest opowieścią o wiele bardziej refleksyjną, niż dramat laureata najważniejszej polskiej nagrody literackiej. Spiegelman problematyzuje sam sposób opowiadania o traumatycznych zdarzeniach; konsekwencje przyjęcia takiej, a nie innej poetyki; miejsce, z którego się opowiada - wreszcie, teraźniejsze konsekwencje tego, co się opowiada. Wszystkiego tego brak u Słobodzianka. Na scenie rzeczy po prostu się dzieją, od początku do końca, czas sceniczny linearnie i jednowarstwowo podąża za czasem historycznym.

Brak krytycznej refleksji przy opowiadaniu takiej historii nie uchodzi bezkarnie. Próbuje się tu gdzieniegdzie nadrobić ten brak sztucznym, nieprzystającym do "dokumentalnego" kształtu przedstawienia, patosem i metafizyką. Tak dzieje się w scenie, w której tego samego dnia, w rocznicę mordu, giną nagle i tragicznie synowie dwóch antagonistów - Zygmunta, prowodyra dawnej zbrodni i Menachema, który straciwszy wówczas żonę i pierwsze dziecko, w poszukiwaniu zemsty trafia po wojnie w szeregi UB. W podobny patos uderzają twórcy pod koniec przedstawienia. Abram Baker, wcześniejszy Abram Piekarz, wylicza swoich urodzonych w USA synów, córki, wnuki, prawnuki, zięciów i synowe, tak jak parę chwil wcześniej wymieniał pomordowanych w miasteczku pod Łomżą rodziców, dziadków, wujków, kuzynów. Prastary, biblijny motyw - Pan dał, Pan zabrał, Pan dał na nowo - i uczynił potomstwo jego liczne jak gwiazdy. I mimo tego starotestamentalnego patosu, mimo poprawności politycznej, którą obwarowany jest przynajmniej w pewnych warstwach temat spektaklu - słychać śmiech publiczności! Nie o to chyba chodziło. Trudno jednak się dziwić - świat przedwojennych Żydów ukazany tu jest przez klisze, budzące asocjacje raczej komiczne niż tragiczne.

Typaż postaci jest banalny, jak w filmowych czytankach-produktach prawicowej polityki historycznej. Tyle, że w drugą stronę. Poważny Żyd z bogatej rodziny, działacz Bundu w okularach chcący zostać nauczycielem - po pierwszym wejściu Armii Czerwonej oczywiście zostaje sowieckim sekretarzem. Najwięksi antysemici - to ten w sutannie i ten w mundurze granatowego policjanta. Największy cynik i skurwysyn - donosi enkawudzistom po 17 września, po wejściu Niemców współpracując z nimi przewodzi rzezi Żydów, a w latach sześćdziesiątych zostaje moczarowskim partyjniakiem i lokalnym bonzą. Postaci szeleszczą papierem; że aktorzy i aktorki plączą się w tekście, już mniejsza.

Ksiądz, rabin, żołnierz państwa Izrael, granatowy policjant, miejscowy polityk - to oni grają pierwsze skrzypce. One - kochają się w nich, chcą albo nie chcą wychodzić za nich za mąż. Słobodziankowa klasa dzieli się nie tylko na Żydów i Polaków; dzieli się też na mężczyzn i kobiety. Te ostatnie nawet w pogardzanym zwykle przez siebie chamie potrafią w kulminacyjnym momencie dostrzec dzielnego Skrzetuskiego z sienkiewiczowskiej "Trylogii" - i zakochać się w tym obrazie. Gwałcone przez trzech kolegów z klasy - odczuwają przyjemność i same sobą gardzą. Gdy ukrywają przystojnego Żyda w stodole - w zamian chcą seksu. Na emigracji w Stanach - pierwsze, czego szukają, to mąż. Historia pozostaje tu domeną mężczyzn, zmieniających barwy polityczne, mundury, mszczących swoje krzywdy, a czasem nawet walczących o jakieś idee. Potrzeby kobiet w dramacie Słobodzianka nie wychodzą poza sferę seksualności i domowej małej stabilizacji.

Płeć nie jest jedynym problemem, który "Nasza klasa" ukrywa w strumieniu, toczącej się bądź co bądź wartko, akcji. Potok fabuły omija również zręcznie kwestie - nomen omen - klasowe. Polacy - po Goldhagenowsku niemal - wyssali tu wszyscy antysemityzm z mlekiem matki; tyle, że czasem przejawia się on w głupich odzywkach, a czasem w rozbiciu komuś kamieniem głowy. Ale jacy to "wszyscy"? Na pewno nie tacy, z którymi "kulturalni" teatralni widzowie mogliby się utożsamić. "Nasza klasa" to nie ich klasa. Ot, chamy z Polski "C", ciemny motłoch, tłuszcza. Widz zna języki, ma dobre maniery - bliżej mu do dzieci kupców, które chcą zostać nauczycielami czy gwiazdami filmowymi, niż do dzieci furmanów pragnących również zostać furmanami. A że te drugie dzieci to akurat Polacy? "Nasza klasa" dzieli się też na klasy, nie tylko na narodowości czy płcie... Jednak tło społeczne polskiego antysemityzmu w świecie Słobodzianka ogranicza się do podwórkowej rywalizacji chłopców z klas ludowych i lektury broszurek z miejscowej parafii. Za sytuację polskich Żydów - przed wojną, podczas wojny, czy zaraz po niej - nie odpowiada jednak przecież wyłącznie Kościół. Ważne są ekonomiczne realia II RP czy postawa sporej części Prawdziwej Przedwojennej Inteligencji, odległej od świata mordującej "tłuszczy" z zapadłej prowincji. Parafia, oczywiście, nie jest bez winy - ale można by poszukać dużo dalej i głębiej...

Okazuje się, że z historii Jedwabnego można zrobić grzeczne przedstawienie, które nikogo nie poruszy, nie wkurzy, nie wywoła skandalu. Może należałoby się z tego cieszyć? Może oznacza to, że przyswoiliśmy sobie tę opowieść, że włączyliśmy ją w nasz sposób myślenia o Polsce; że stała się częścią tego - stosunkowo niewielkiego - obszaru polskiej pamięci, co do którego rozumienia istnieje konsensus? Rzecz jasna, nie. Nonsens. Niechby ktoś spróbował zrobić z tekstu Słobodzianka film, niechby spróbował dystrybuować go masowo, ba - niechby uczynił z niego filmową lekturę szkolną a’la Katyń, pędząc do kin setki "naszych klas". Zaraz przekonalibyśmy się, że to działania antypolskie, nieprzyzwoite, niewychowawcze. Film wywarłby piętno na społecznej tkance, wywołałby prawdziwą dyskusję.

Tu okrzyków sprzeciwu nie będzie. Tadeusz Słobodzianek napisał, a Ondrej Spišák wyreżyserował, przedstawienie bezpieczne, wręcz środowiskowe. Dla kapituły nagrody Nike, dla czołówki redaktorów "Gazety Wyborczej" czy "Polityki" i ich najwierniejszych czytelników. Dla liberalnej, mieszczańskiej elity.

Nie wystarczy przenieść na scenę w zgrabnie skrojonej sztuce historii opisanej przez Jana T. Grossa. Tekst Słobodzianka (i spektakl Spišáka) nie ma nawet jednej dziesiątej siły filmu dokumentalnego Agnieszki Arnold czy książki Grossa. Nie tylko dlatego, że nie mówi nic nowego, że jest ilustracyjny jak obrazek z elementarza, który nigdy nie trafi do żadnej klasy. Również dlatego, że od pojawienia się w świetle jupiterów sprawy Jedwabnego minęła z górą dekada - i rzęsiście oklaskująca premierę widownia oswoiła się z przedstawionymi przez Arnold i Grossa faktami. Zadaniem godnym teatru byłaby dalsza eksploracja tych obszarów świadomości czy wrażliwości odbiorców, które niegdyś zostały tak boleśnie poruszone. Ukazanie szerszych społecznych kontekstów przeszłości, teraźniejszych politycznych i społecznych uwikłań jedwabińskiej pamięci.

Powstała natomiast, by pozostać w szkolnej metaforyce, akademia - politycznie poprawna, przewidywalna. Obóz polskiej "nieprawicy", piórami swych największych Redaktorów, odda cześć nowemu wieszczowi. Już dziś jeden "postępowy" krytyk porównał sztukę do "Wesela". Jury podkreśli zapobiegawczo, że nagrodziło "formę, nie temat". Mniejsza, że na tenże temat powstały co najmniej dwa dramaty znacznie ciekawsze formalnie, "Żyd" Artura Pałygi i "Burmistrz" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Co więcej, sztuki te odnosiły trudną historię bezpośrednio do współczesności; mówiły o dzisiejszych sposobach pamiętania czy politycznego wykorzystywania zajść takich, jak te w Jedwabnem, z teraźniejszej perspektywy. Dramat Słobodzianka natomiast, napisany "po bożemu" i politycznie bezpieczny, nie mówi nic nowego; pozwala "kulturalnej publiczności" - klasie zebranej na akademii - rozpoznać siebie jako wspólnotę "wiedzących". Znamy, znamy - powiedzą światli inteligenci - i faktycznie, jak ktoś już powiedział, zamknie się dla tej grupy pewien etap pracy nad polską pamięcią, oswoi się w umysłach sprawa Jedwabnego. Czy tego chcemy? I czy na tym możemy poprzestać?

Nie wszystko stracone. Wystawmy "Naszą klasę inaczej". Przepuśćmy tę sztukę przez narzędzia krytyczne - mniejsza o to, czy Kantorowskie, Brechtowskie, Müllerowskie czy jeszcze inne. Wydobądźmy z niej to, co zasłania - i z tym ją skonfrontujmy. Niech przyjdzie jakiś niepokorny reżyser, weźmie się za ten tekst i wywróci go na lewą stronę - tak, jak wywraca się dzisiaj Szekspira i Czterech pancernych, socrealizm i Sofoklesa. Niech przestanie być grzecznie, przewidywalnie i poprawnie.

"Nasza klasa" Tadeusza Słobodzianka. Reż. Ondrej Spišák. Teatr na Woli w Warszawie. Premiera 16 października 2010 r.

Witold Mrozek


Recenzja ukazała się na stronie internetowej "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).

Fot. Krzysztof Bieliński

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku