Słowo "gentryfikacja" pojawiało się często nie tylko w książkach Holma, ale także w wezwaniach i deklaracjach skrajnie lewicowej organizacji terrorystycznej. Autorstwo tych manifestów przypisywano więc Holmowi, posądzając go o przynależność do tej grupy. Zarzuty były absurdalne i Holm został uniewinniony. Wydaje się jednak, że akcja niemieckiej policji zakończyła się sukcesem - słowo "gentryfikacja" traci legitymizację w naszym języku. Coraz częściej zastępuje się je terminem: "rewitalizacja". Oczywiście, uznanie "rewitalizacji" za eufemizm "gentryfikacji" byłoby sporym uproszczeniem. Dużo bliższa jest mi teza niemieckiego krytyka Philippa Golla, który twierdzi, że "rewitalizacja" i "gentryfikacja" są tak naprawdę różnymi nazwami tego samego zjawiska. Kiedy chcemy ów fenomen potępić, nazywamy go "gentryfikacją". Kiedy chcemy go pochwalić, mówimy "rewitalizacja". Ale dlaczego mielibyśmy to zjawisko chwalić? Chyba nie dlatego, że mówiąc o gentryfikacji, możemy być oskarżeni o przynależność do lewicowej bojówki terrorystycznej?
Aby znaleźć odpowiedź, trzeba zastanowić się nad pozorną niewinnością używanego przez nas języka. Jeśli prawdą jest, że dzisiejsze walki toczą się głównie o słowa, to zastąpienie terminu "gentryfikacja" określeniem "rewitalizacja" możemy uznać za porażkę. Gentryfikacja dosłownie oznacza "uszlachetnienie" dzielnicy, jej nobilitację albo upiększenie. Nazywając ten proces "rewitalizacją", czyli ożywieniem, chcąc nie chcąc zakładamy, że rewitalizowany obszar jest pozbawiony życia, niezdatny do życia lub po prostu martwy. A więc musi zmartwychwstać, czyli poddać się rewitalizacji. Zmartwychwstanie dzielnicy polega zazwyczaj na poprawie warunków życia, rozbudowie infrastruktury społecznej, wzroście czynszów i wymianie populacji na bardziej zamożną. Zakłada się więc, że to, co się dzieje się w postindustrialnych, biednych dzielnicach, nie jest "życiem". Ale czy rzeczywiście nie ma "życia" na gdańskiej Letnicy lub Dolnym Mieście? Przecież miejsca te bardziej odpowiadają powszechnym wyobrażeniom o "miejskim życiu" niż wyludnione, dosłownie "zdewitalizowane" centra biurowe. Dlaczego więc nikt nie wpadnie na pomysł rewitalizacji dzielnic okupowanych przez szklano-betonowe biurowce? Przecież to tam tak naprawdę nie ma życia. Zgodzą się z tym chyba nawet pracownicy tych biurowców. Dlaczego "zmartwychwstanie" nie obejmie tych, którzy potrzebują go najbardziej?
Kluczem do odpowiedzi na te pytania może być inne słowo zastępcze, które pojawiło się w łańcuchu znaczeniowym "gentryfikacja - rewitalizacja" w sposób nieco kuriozalny. Podczas swojej znakomitej prezentacji w Świetlicy KP w Trójmieście gdański urbanista Jan Waluszko cały czas mylił terminy "rewitalizacja" i "rewaloryzacja". Paradoksalnie jednak Waluszko powiedział prawdę: to właśnie rewaloryzacja, czyli zmiana wartości, jest oczywistą przyczyną rewitalizacji danej dzielnicy. Brak życia zarzucany potrzebującym rewitalizacji dzielnicom jest tak naprawdę brakiem ruchu kapitału. Zmartwychwstanie dzielnicy oznacza przede wszystkim jej powrót do obiegu gospodarki kapitalistycznej. Nie dziwię się więc, że mieszkańcy niektórych dzielnic wolą, by pozostały one "martwe".
Film Łukasza Konopy "Miejsca transformacji", będący podsumowaniem projektu o tym samym tytule, zawiera kilka rewelacyjnych spostrzeżeń dotyczących procesu rewitalizacji przestrzeni miejskiej. W filmie jedna z założycielek konglomeratu artystycznego Kolonie Wedding, który zajmuje się rewitalizacją berlińskiego Wedding, mówi, że lokalne władze wpuściły do dzielnicy artystów, bo chciały się "pozbyć opuszczonych sklepów". Czy można wyobrazić sobie lepszą ilustrację tezy, że sztuka współczesna, zamiast być awangardą artystyczną, stała się awangardą kapitalistyczną? Pełni funkcję - dosłownie - pierwszego zagonu kapitału: wchodzi na nowy teren, zanim pojawi się ciężka artyleria, czyli deweloperzy, banki itd. Paradoksalnie większość galerii tego pierwszego zagonu (przynajmniej w Wedding) wystawia elitarną, tautologiczną, apolityczną sztukę, podczas gdy "centralna" scena artystyczna Berlina jest znana z politycznej, zaangażowanej sztuki z egalitarystycznymi aspiracjami.
W przypadku Kijowa, trzeciego (po Gdańsku i Berlinie) miasta badanego w projekcie "Miejsca transformacji", brak rewitalizacji - tak na poziomie dyskursu, jak na poziomie praktyki - jest kompensowany innym zjawiskiem, powszechnym, od kiedy w Kijowie nastały neoliberalne rządy. Nowa władza postanowiła skomercjalizować przestrzeń miejską na tyle, na ile jest to możliwe. Okazało się, że równocześnie z przekształcaniem przedszkoli w banki, a parków w tereny przykościelne gwałtownie wzrasta liczba galerii sztuki współczesnej - głównie komercyjnych, ale nie tylko. Świadczy to o nadmiarze kapitału, który nie musi być już inwestowany w ściśle utylitarnych celach.
Ujawnia się tutaj materialistyczny wymiar świata artystycznego, ignorowany przez apolityczną sztukę: każda instytucja kulturalna to całość pewnych przestrzeni lub obszarów otwartych w strukturze miasta. Stanowi ona wcielenie procesów urbanistycznych i ekonomicznych, dlatego nie jest niewinna. Sztuka, która ignoruje ten materialistyczny aspekt, jest skazana na rolę zakładnika społecznego antagonizmu w przestrzeni miejskiej. Nie można więc uznać, że oddanie przestrzeni miejskiej sztuce jest dobre samo w sobie. Musimy zawsze zwracać uwagę, czyim interesom to służy. W przypadku rewitalizacji służy głównie interesom kapitału, a więc usprawiedliwianie tego pojęcia przez środowiska lewicowe wydaje się wysoce niestosowne. Opis filmu "Miejsca transformacji" zapowiadał, że może się on "przyczynić do reklamowania doświadczeń berlińskich" - chodziło tu oczywiście o tamtejszą "rewitalizację poprzez sztukę". Ale dlaczego mamy reklamować "doświadczenia berlińskie", skoro pracuje już na tym ogromny aparat PR-owy, zresztą bez większego sukcesu?
W filmie "Miejsca transformacji" urzędniczka dzielnicy Wedding, pytana o stosunek do gentryfikacji, daje świetną odpowiedź: Everyone likes a little bit of gentrification: wszystkim podobają się czyste ulice bez bezdomnych i bezpieczeństwo podczas nocnych spacerów. Ale oczywiste jest też, że "odrobina gentryfikacji" to wypowiedź z serii "jestem troszeczkę w ciąży". Nie da się tego procesu powstrzymać ani z nim dogadać, ponieważ znajduje się on na innej płaszczyźnie niż nasze dyskusje o nim. Idea "rewitalizacji bez gentryfikacji" przypomina do bólu słynne piwo bezalkoholowe, kawę bez kofeiny czy Marksa bez rewolucji. Byłbym jednak ogromnie wdzięczny, gdyby ktoś wymyślił, jak "rewitalizować", nie odmawiając jednocześnie prawa do nazywania się "życiem" temu, co ów proces poprzedzało.
Oleksiy Radynski
Tekst ukazał się na witrynie internetowej "Krytyki Politycznej".