Irena Grudzińska-Gross, historyk literatury i idei, eseistka, pracuje na Princeton University, autorka m.in. książek "The Art of Solidarity", "Piętno rewolucji. Custine, Tocqueville, Mickiewicz i wyobraźnia romantyczna", "Miłosz i Brodski. Pole magnetyczne", wkrótce ukaże się książka "Złote żniwa", której jest współautorką, wraz z Janem Grossem - rozmawia Michał Sutowski.
W swej najnowszej książce "Not for Profit", Martha Nussbaum pisze o "cichym kryzysie", który ogarnia amerykańską humanistykę i szkolnictwo wyższe. Jej zdaniem, degradacja nauk humanistycznych i społecznych zagraża podstawom demokracji, ale w mediach nie słychać o tym zbyt wiele - inaczej niż np. w przypadku kryzysu finansowego. Czy podziela pani tę diagnozę?
Tak, choć nie do końca zgadzam się, że jest to kryzys "cichy". Obecnie trwa bardzo głośna kampania przeciwko nauczycielom - dotyczy ona nie tylko akademików, ale także oświaty podstawowej. Jako główną przyczynę problemów w tym obszarze prezentuje się "uprzywilejowanie" nauczycieli, fakt, że są oni zatrudniani na stałe, a tym samym nie są kontrolowani i nie ma przepływu kadr. Wszystko to stanowi pretekst do wprowadzenia logiki rynkowej do szkolnictwa podstawowego poprzez instrumenty takie, jak np. bony edukacyjne - a także uelastycznienie zatrudnienia kadry pedagogicznej, również na uniwersytetach.
To część większego procesu?
Po pierwsze - to przykład walki ze związkami zawodowymi poprzez ograniczanie zabezpieczeń socjalnych ważnej grupy zawodowej. Po drugie - jeden z elementów wielkiego programu prywatyzacji szkolnictwa, któremu patronuje Obama. A po trzecie - tworzy się kolejny mechanizm utrwalania i pogłębiania różnic społecznych. Niegdyś szkoły służyły czemuś przeciwnemu, starano się uczyć tego samego zarówno dzieci z uboższych rodzin imigranckich, jak i zamożnych Amerykanów od wielu pokoleń. Obecnie tworzy się bardzo dużo szkół prywatnych, a raczej półprywatnych, bo finansowanych ze środków publicznych, gdzie przyjmuje się dzieci na podstawie konkursu albo loterii i gdzie jednocześnie kadra nauczycielska jest dużo gorzej zabezpieczona.
Mówi pani, że to nie "cichy" kryzys - czy toczy się realna debata? Czy te problemy są artykułowane?
Tak, choć głównie z jednej strony. Przykładem może być film "Waiting for a Superman", którego przesłanie sprowadza się do tego, że prywatne szkoły są szansą dla dzieci z dołów społecznych. Wprowadzane są egzaminy dla nauczycieli, a także uzależnia się zarobki nauczycieli od weryfikowanych testami wyników uczniów w nauce. Kompletnie nie zwraca się uwagi na społeczny kontekst, w jakim dzieci uzyskują dane wyniki, nie uwzględnia się zależności pomiędzy biedą a kłopotami w nauce. Dużo publikuje na ten temat Diane Ravitch, wysoka urzędniczka ds. edukacji za Busha seniora i Clintona, niegdyś zwolenniczka prywatyzacji, dziś bardzo krytyczna wobec tych projektów.
Ale przeważają głosy za prywatyzacją - angażują się w to m.in. fundacja Billa Gatesa, a nawet publiczne radio, teoretycznie lewicowe. Nadawali niedawno całą serię audycji nt. skorumpowanych nauczycieli, których nie można usunąć, przedstawiając to zjawisko jako problem systemowy.
A jak wygląda sytuacja na uniwersytecie?
Tendencja jest bardzo podobna - głównym celem ataku jest tzw. tenure, czyli model gwarantowanego zatrudnienia profesorów. Głosi się tezy, że jeśli naukowiec otrzyma tenure, to już na pewno się rozleniwi, przestanie uczyć i prowadzić badania - bo przecież nie można go zwolnić. Ma to coraz większe przełożenie na praktykę - obecnie na większości uniwersytetów już około jednej czwartej zobowiązań dydaktycznych wobec studentów realizuje się przy pomocy osób zatrudnianych na zlecenie. Nie tylko nie mają one dostępu do różnych świadczeń, w tym ubezpieczenia zdrowotnego, ale są też opłacane w żałosny sposób - mówimy o zarobkach zaczynających się od 4 tysięcy dolarów za zajęcia w semestrze. Takiej pracy chwytają się ludzie naprawdę zdesperowani.
Jakie są tego przyczyny - czy chodzi ideologię "elastyczności", produktywności w każdej sferze?
Przede wszystkim wynika to z cięć budżetowych, które w największym stopniu dotykają uniwersytetów stanowych i college’ów dwuletnich. Studiują w nich słabsi, najczęściej niezamożni studenci, którzy dostawali tam szansę - przy uzyskaniu dobrych wyników - kontynuowania nauki w kolejnych latach, albo przynajmniej uzyskania jakiegoś certyfikatu zawodowego. Gdy odchudza się państwo, na pierwszy ogień idzie niestety edukacja - a w jej obrębie najbardziej tracą nauki humanistyczne.
Ale przecież globalna konkurencja gospodarek opartych na wiedzy powinna skłaniać do czegoś przeciwnego! Kiedy ZSRR w roku 1957 wysłał Sputnika w kosmos, dając sygnał przewagi technologicznej, Amerykanie znacząco zwiększyli nakłady na naukę, nie tylko inżynierię, ale i humanistykę. A dziś - w dobie konkurencji Chin, po 11 września - obcinają fundusze? Może Michael Hardt ma rację gdy twierdzi, że USA po 1957 zmądrzały, ale po 2001 zgłupiały kompletnie?
Wydaje mi się, że ta tendencja wiąże się z myśleniem w kategoriach imperialnych - nie trzeba koniecznie edukować własnych obywateli, można równie dobrze ściągnąć ludzi z zewnątrz, a potem ich odesłać bądź zatrzymać u siebie. Właśnie dlatego, że to nie jest państwo narodowe tylko imperium, które uważa, że jeśli czegoś będzie potrzebować, to się to sprowadzi. Takie wnioski płyną z obserwacji obecnej sytuacji na uczelniach. Mamy tu mnóstwo studentów zagranicznych, zdecydowana większość z Azji. Jak wiadomo, są oni znani z dobrych predyspozycji do nauk ścisłych - i to oni wypełniają lukę wynikającą z niedostatecznego wykształcenia samych Amerykanów.
A zatem myślenie imperialne zbiega się - co do konsekwencji - z logiką myślenia rynkowego?
Tak - z jednej strony można uzupełnić braki poprzez import zdolnych ludzi z zagranicy. A z drugiej, szkolnictwo wyższe zostało już objęte myśleniem w kategoriach szybkiego przełożenia na zysk. Wbrew temu co się uważa, nawet w humanistyce profesorowie co rok oceniani są - nagradzani lub karani - na podstawie spisu publikacji, odczytów, a przede wszystkim ilości studentów, których uczą, bo tu ilość przekłada się na przypływy z czesnego. Już niemal we wszystkich obszarach wymaga się mierzalnych efektów, weryfikowalnych "od zaraz". Np. w filantropii - ciekawym przykładem jest Fundacja Forda, w której miałam okazję pracować. Obecnie zatrudniono tam dyrektorów związanych z jedną z dużych firm konsultingowych, którzy dokonali reform w duchu korporacyjnym. Nie tylko zredukowano zatrudnienie i zmieniono jego strukturę - oczywiście przy okazji kryzysu - ale również zmieniono reguły przyznawania grantów i sposób zarządzania środkami. Muszą przynosić "wymierne" korzyści.
Ale to przecież nie jest instytucja nastawiona na zarabianie pieniędzy, tylko ich rozdawanie na różne cele!
Logika kapitalistyczna zaczyna powoli ogarniać wszystkie sfery życia - zasadą każdej już niemal dziedziny życia ma być konkurencyjność. Ale, co ciekawe, bardzo specyficznie pojmowana. Otóż np. przy okazji reformy ubezpieczeń zdrowotnych planowano wprowadzić do systemu państwo, de facto jako jeden z konkurujących na rynku podmiotów. Partia Republikańska do tego nie dopuściła.
Czy takie podejście w obszarze edukacji wyższej nie rodzi poważnych zagrożeń? Pomijając kwestię, że "gospodarka oparta na wiedzy" wymaga nie tylko inżynierów, ale też kreatywnych analityków symbolicznych, z przygotowaniem humanistycznym właśnie - czy cięcia w humanistyce nie zagrażają degradacją postaw obywatelskich? Czy Amerykanie nie zaczną kształcić wyłącznie ekspertów, zamiast ludzi zdolnych także do dialogicznych sporów, racjonalnej argumentacji aksjologicznej, szerszego spojrzenia na społeczną rzeczywistość?
Nie widzę tego aż tak dramatycznie - degradacja w mniejszym stopniu dotyczy nauczania umiejętności, o których pan mówi. Na cięciach w humanistyce najmocniej cierpi nauczanie języków obcych, choć akurat to nie wynika z logiki kapitalistycznej, ale z czegoś, co nazwałabym późnym syndromem imperialnym, a co w konsekwencji rodzi prowincjonalizm. Świat w tej wizji jest interesujący niemal wyłącznie jako konkurencja albo wręcz zagrożenie - stanowi refleks działania imperium. Z drugiej strony warto podkreślić, że uniwersytety stały się mecenasem sztuki. Wypełniają w pewnym stopniu lukę po wycofaniu się państwa. Objawia się to w programie nauczania - jest dużo zajęć z kreatywnego pisania, uczy się tworzyć poezję, przemawiać. Ale poza tym uczelnia to po prostu miejsce, które zatrudnia poetów, pisarzy, kompozytorów... Zmniejsza się ilość orkiestr stanowych czy miejskich, ale jednocześnie zatrudnia się muzyków na uniwersytecie.
A co ze sztuką deliberacji, krytyką społeczną?
Tendencje nie są jednoznaczne - nie likwiduje się np. wydziałów filozofii, choć z drugiej strony kładzie się nacisk na zwiększenie specjalizacji studiów takich jak politologia... Zagrożenia dla demokracji są bardzo widoczne, ale nie tyle ze strony uniwersytetu, ile ze strony elit politycznych. Wiążą się one z ofensywą ideologiczną Partii Republikańskiej, jaka nastąpiła po 11 września i w trakcie dwóch kolejnych wojen. Inna sprawa, że na dłuższą metę spadek zainteresowania humanistyką na uczelniach może prowadzić do obniżenia poziomu debaty publicznej w USA.
A czy sama uczelnia jest dziś ośrodkiem sprzeciwu, jakiejś działalności politycznej?
Nie, studenci nie są zainteresowani polityką. Są raczej przestraszeni.
Kiedy indziej wspomniała pani, że amerykańscy studenci są bardzo rozdyskutowani, ale ich zainteresowanie dotyczy przede wszystkim problemów indywidualnej moralności i osobistych wyborów. Nie toczą sporów o społeczeństwo, o wspólnotę?
Tak - jakby nie mieli zaufania do zbiorowych tożsamości, np. przynależności klasowych. Nie poszukują teorii społecznej, która mogłaby im coś objaśnić. Zostają sami ze swoim życiem - ich jedyną podporą ideologiczną jest myślenie w kategoriach indywidualistycznej demokracji i kapitalizmu.
Czy nie ma obecnie tendencji radykalnych na amerykańskich uniwersytetach? Niejako tradycyjnie kampus był przecież ośrodkiem sprzeciwu; rewizjonizmu w ramach dominującego systemu albo wręcz całkowitej jego negacji.
Istnieją pewne grupy skupione wokół kwestii politycznych. Koncentrują się na sprawach etnicznych, konflikcie izraelsko-palestyńskim - chyba jedynym, który wywołuje autentycznie gorące spory - a także ekologii, ale w wydaniu bardzo "miękkim". Na własny użytek nazywam to zbieraniem makulatury... I to właściwie wszystko. Na części uczelni, np. w Nowym Jorku, tworzą się pewne subkultury, zorganizowane np. wokół jakiegoś ruchu muzycznego, grupy teatralne, itp. Ale życie ideologiczne praktycznie nie istnieje.
Z czego to wynika? To nie jest przecież trend ogólnoświatowy - brytyjscy studenci intensywnie walczą o swoje prawa. Dlaczego Amerykanie tak mocno się wycofali, skoro np. w roku 1968 byli w awangardzie ruchu studenckiego?
Jest kilka przyczyn. Pierwsza to upadek wielkich narracji lewicowych - nie ma obecnie ideologii ani radykalnego ruchu politycznego, który byłby atrakcyjny dla większych grup studenckich.
Druga przyczyna to fakt, że USA od kilku lat toczą dwie niepopularne i niesprawiedliwe wojny. To one, paradoksalnie, paraliżują ruch studencki, który powinien przeciwko nim protestować. Temperatura patriotyzmu i zbiorowe poczucie zagrożenia są tak wysokie, że nie pozwalają na uruchomienie masowego sprzeciwu. Inaczej niż w roku 1968 nie ma też szerszych punktów zaczepienia - narkotyki, oprócz tzw. recreational drugs, są domeną biedoty; muzyka jest kwestią czysto estetyczną a mieszczańska moralność i model życia rodzinnego to sprawa wyłącznie indywidualna.
Trzecie źródło bierności to oczywiście kryzys, który doskonale służy pacyfikacji wszelkich nastrojów buntowniczych. Uderza nie tylko w związki zawodowe czy prawa pracownicze, ale także w studentów, którym widmo wylądowania na bruku zagląda prosto w oczy. Zanika pewność, że się skończy studia, znajdzie pracę, pospłaca kredyty...
Tzn. że tradycyjne ścieżki życiowe zostają podważone - ale nie przez buntowniczą ideologię, tylko kryzys ekonomiczny?
Kryzys podważa zarówno tradycyjne ścieżki kariery, jak i skłonność do buntu. Widzę, jak bardzo zdyscyplinowani są moi studenci, jak bardzo liczą punkty i stopnie ze strachu o przyszłą karierę. A wszystkie rozrywki mają zorganizowane...
A czy jest to uniwersytet społecznie otwarty - w sensie klasowym i rasowym? Czy nie będąc "politycznie angażujący", wspiera przynajmniej mobilność społeczną?
Rewolucja roku 1968 faktycznie przełamała bariery rasowe, natomiast wiele ograniczeń klasowych pozostało. Na elitarnych uniwersytetach jest stosunkowo mało czarnej młodzieży, ale nie wynika to z rasowych przesądów, tylko ich statusu klasowego. Duża różnorodność rasowa panuje wśród profesorów - na uczelni, w której pracuję obecnie jest dużo Azjatów, zwłaszcza Hindusów. Podkreślam zatem - bariery rasowe są coraz skuteczniej przełamywane i ten proces się nie cofa. Mamy natomiast do czynienia z zaostrzeniem się różnic klasowych i praktycznym zanikiem klasy średniej. Studenci np. stracili dawną pewność, że utrzymają swą pozycję w klasie, z której pochodzą - coraz więcej zależy od "sukcesu".
Nie wystarczy skończyć uniwersytet, żeby mieć "święty spokój"?
Nie - wiele zależy od prestiżu uczelni, zwykły college już nie wystarcza. Bo nawet jeśli dostanie się po nim pracę, to nie jest ona w żaden sposób zabezpieczona. Dużo więcej ludzi zaczyna w związku z tym studia doktoranckie - doraźnie odwleka się przez to moment podjęcia pracy, ale zarazem zwiększa swoje szanse na przyszłość. W paradoksalny sposób nastąpiło zrównanie wszystkich - w niepewności - bo rozwarstwienie oczywiście wzrosło. Nie ma już "gwarancji" klasowych, że człowiek zachowa swoją pozycję, w zasadzie nie ma też innych niż ekonomiczne wyznaczników społecznego statusu - inaczej niż np. we Włoszech, gdzie bycie inteligentką znacznie poprawiało moją pozycję, choć nie miałam pieniędzy.
Zjawiska, o których pani mówi, logicznie tłumaczą bierność polityczną studentów. Ale jak w tym kontekście potraktować kampanię wyborczą Obamy? Czy nie był to właśnie moment politycznego przebudzenia? Poparła go zdecydowana większość młodzieży.
Tak, poparcie Obamy miało w sobie coś z ekstatycznego przebudzenia. Ale trzeba pamiętać, jakie nastroje wówczas dominowały. Chodziło przede wszystkim o odsunięcie od władzy ekipy Busha, całkowicie skompromitowanej. Nie chcieli na nich głosować nawet zwolennicy Republikanów. Po drugie, Obamie udało się wpisać w opowieść o rozruszaniu starych, skostniałych struktur. To pewien paradoks, ale ma to coś wspólnego z kapitalistyczną opowieścią o rozleniwionych nauczycielach, których nie można zwolnić z pracy. To bardzo łatwo przełożyć na opowieść antypolityczną, skierowaną przeciw władzy i urzędnikom w dalekim Waszyngtonie.
"Człowiek spoza establishmentu"?
Tak - Obama kreował swój wizerunek w ten sposób, częściowo było to zresztą uzasadnione. Na marginesie: później stało się to źródłem poważnych kłopotów. Kiedy tylko Obama objął swój urząd, zaczął się otaczać właśnie ludźmi establishmentu z ery Clintona, żeby jakoś zrównoważyć swoją "zewnętrzną" pozycję wobec waszyngtońskich układów. Problem w tym, że to właśnie ci doradcy ekonomiczni byli wcześniej odpowiedzialni za kryzys... A wracając do kwestii poparcia dla niego - nie można zapomnieć o jego indywidualnej charyzmie i wdzięku, ale przede wszystkim zdolności mówienia w kategoriach moralności indywidualnej! To właśnie tym przekonał do siebie młodzież, Czarnych, kobiety...
Dlaczego entuzjazm wobec "zmiany" nie został przetworzony w działanie po wyborach? Dlaczego nie podtrzymano tej, jak pani mówi, "ekstatycznej" aktywności?
Ponieważ okazało się, że realny potencjał zmiany nie jest aż tak wielki. Zbyt silny jest "opór materii", opór zastanych struktur i elit.
Nie można było zastosować zasady Roosevelta? "A teraz wyjdźcie na ulice i zmuście nie do tego"? Czy nie można było tej społecznej energii wykorzystać do przełamania "oporu materii" i wesprzeć przywódcę?
Ruch poparcia dla zmian niemal od razu wytracił impet, ponieważ zawiodła podstawowa strategia polityczna Obamy - tzw. bipartizanship. On naprawdę zakładał, że nie będzie forsować żadnych rozwiązań bez porozumienia z drugą stroną, żadnych zmian jednostronnie. Ponieważ Republikanie okazali się partią iście bolszewicką nie zgadzając się na nic, a Obama ze swojego planu nie zrezygnował, wszelkie zmiany okazały się ogromnie trudne.
Dalej chce negocjować z prawicą?
On nie mówi do swoich wyborców "zmuście mnie do tego", tzn. wesprzyjcie mnie. On mówi "pójdę przekonywać Republikanów". A przy okazji sporu o kształt ustawy podatkowej opowiedział się za utrzymaniem ulg dla najbogatszych. I tłumaczył to tak, że oto oparł się liberałom - w sensie amerykańskim, czyli lewicy - i nie pozwolił na jakieś populistyczne działanie, które pogorszyłoby stan gospodarki. Bez wahania zgodził się na wycofanie opcji publicznej z reformy ochrony zdrowia, prywatyzuje szkolnictwo… Obama otoczył się ludźmi, którzy są zwolennikami prywatyzacji niemal wszystkiego. Oczywiście różnią się oni od Republikanów, ale to są wciąż różnice w obrębie idei na prawo od centrum.
Republikanom nie tylko udaje się zastopować jakiekolwiek reformy, ale także mobilizować masy. Jakkolwiek byśmy oceniali ruch Tea Party, jest to niewątpliwie sukces polityczny...
Mam wątpliwości, czy można o nich mówić jako o ruchu inspirowanym przez Republikanów - to są środowiska w dużej mierze niezależne.
Ale ich ikoną jest Sarah Palin!
Ona też nie jest typowa dla Partii Republikańskiej. Tea Party jest mocno antyetatystyczne i przeciw podatkom, ale wielu z nich sprzeciwia się np. wojnie, z pozycji izolacjonistycznych. To jest ruch białej klasy średniej, która boi się, że straci swoją pozycję społeczną. Są radykalnymi przeciwnikami Obamy, ale także całego establishmentu waszyngtońskiego; nie lubią intelektualistów, ale także krytykują to, co uznają za brak transparentności w życiu publicznym. Chcą "wziąć we własne ręce" zarządzanie lokalną społecznością.
To prawie jak elektorat NSDAP, jeśli wyłączyć kwestię przywiązania do lokalności...
To prawda, choć w Niemczech te grupy w większym stopniu obejmowały lumpenproletariat, tymczasem wyborcy Tea Party są średnio zamożni. Ale nasuwa mi się inna analogia do tamtej epoki. Peter Gay w swojej książce "Weimar Culture. The Outsider as Insider" ostro krytykował liberalno-lewicową inteligencję za to, że odwróciła się od Republiki Weimarskiej. I pomyślałam sobie, że ja nie popełnię tego błędu. Choć nie ukrywam, że dziś coraz trudniej mi popierać Obamę...
Skoro nie widzi pani potencjału zmiany wśród waszyngtońskich elit, a prezydent "spoza establishmentu" de facto zawiódł, to kto może być inspiratorem zmiany politycznej? Czy kampus uniwersytecki ma jeszcze szanse zrodzić jakiś bunt, tak jak w Anglii czy Francji?
Zacznę może od tego, że w USA trudno wyobrazić sobie masowe wystąpienia studenckie, ponieważ sytuacja studentów w poszczególnych stanach bardzo się różni; choćby z powodu dużej rozpiętości opłat za studia. Nie ma jednego podmiotu - państwa - który mógłby być przeciwnikiem. Ale, co ważniejsze, trudno mi te ruchy w Europie, we Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoszech, uznać za ruchy stricte polityczne. Nie mają one pozytywnego horyzontu, żadnej wizji zmiany - dążą raczej do utrzymania status quo, czyli stopniowo demontowanego państwa opiekuńczego. Które demontują politycy wybrani w demokratycznych wyborach i którzy - jak Sarkozy czy Cameron - niespecjalnie kryli się ze swoimi planami.
Należało się tego po nich spodziewać?
Tak - zastanawiam się też, czego ja spodziewałam się po Obamie, jeśli abstrahować od atmosfery uniesienia wizją wielkiej zmiany... Ale niezależnie od tego, będę głosować na Demokratów, mając w pamięci klęskę z roku 2000. Osiem lat rządów Busha i dwie wojny - bo część lewicy postanowiła zagłosować na Ralpha Nadera.
Nie wygląda to optymistycznie. Czy mamy na horyzoncie jakiekolwiek jaskółki przełomu, zmiany?
Faktyczny przełom następuje na poziomie diagnozy - dotyczy to przede wszystkim ekonomii i nauk społecznych. Dotychczasowe nurty się skompromitowały, a na ich miejsce przychodzą nowe teorie czy wręcz nowe paradygmaty. Przykładem takiej teorii jest choćby to, co pisze Roman Frydman w wydanej przez "Krytykę Polityczną" "Ekonomii wiedzy niedoskonałej", ale wiele zmieniło się też w socjologii. Dotychczas była to nauka w dużej mierze zmatematyzowana, bez znajomości wyższej statystyki trudno było dostać pracę na uniwersytecie a nawet wypowiadać się w kwestiach społecznych.
Z drugiej strony te badania, niezwykle kosztowne i wyrafinowane, prowadziły do tak odkrywczych wniosków, jak np. ten, że ludzie bogaci mają więcej pieniędzy niż ci biedni... Próbowano nawet tworzyć matematyczne modele na użytek historii - gdyby nie fakt, że były mało zrozumiałe, już dawno zostałyby porzucone jako absurdalne i odklejone od rzeczywistości. Na szczęście na powrót następuje humanizacja tych nauk...
Chociaż w tym nadzieja?
Zmiany w życiu intelektualnym są obiecujące - ale ogólna atmosfera jest bardzo antyintelektualna. Jakakolwiek bardziej skomplikowana wypowiedź publiczna jest traktowana jako środek dystynkcji i - przede wszystkim - manipulacji. Obama mówi jak intelektualista - zapowiada np., że musi coś zbadać czy przeanalizować, zanim podejmie decyzję. To go bardzo odróżnia od Busha i zarazem irytuje wielu ludzi.
Zmiany na uczelni nie mają zatem przełożenia na świat "zewnętrzny"?
Uniwersytety stanowią coś w rodzaju dworów książęcych. Prowadzi się na nich stosunkowo uprzywilejowany tryb życia, ale zarazem podlegają one temu samemu ciśnieniu i naciskom, co inne sfery społeczeństwa i gospodarki. Myślę przede wszystkim o naciskach finansowych. Liderami uczelni nie są charyzmatyczni intelektualiści, ale menadżerowie. Najgłośniejszy przykład to oczywiście Larry Summers, do niedawna także główny doradca ekonomiczny Obamy. Rządził Harvardem przez pięć lat, od 2001 roku. Dążył do wprowadzenia stricte korporacyjnego systemu rozliczeń profesorów z "produktywności", wchodząc w konflikt z Cornellem Westem, jednym z najważniejszych public intellectuals tej uczelni.
Wygrał?
Nie, musiał ustąpić. Ale dopiero po tym, jak publicznie stwierdził, że mniejsza ilość kobiet na kierunkach ścisłych bierze się z ich gorszych predyspozycji intelektualnych w tej dziedzinie. Uniwersytet zgłosił wotum nieufności. Ale na to może sobie pozwolić taka potęga, jak Harvard, który ma większy budżet niż niejedno państwo europejskie. W mniejszych uczelniach dominują twarde materialne interesy. Ich liderzy utrzymują dobre relacje z państwem, z biznesem, ale także z machiną militarną. Na kampusach nie ma już manifestacji antywojennych, prowadzi się za to werbunek do armii, ale także do prywatnych korporacji wojskowych. Bo działalność wojenna jest w dużej mierze sprywatyzowana.
Nie ma zatem "bazy"...
...ani "nadbudowy". Nie tylko nie ma wielkich ideologii, ale nawet jakiegoś alternatywnego projektu państwowego, który mógłby Amerykanów porwać. Od dziecka wpaja im się pogardę dla Europejczyków, którzy nie chcą pracować ani się bronić i tylko by wyjeżdżali na długie wakacje. Na koszt Amerykanów oczywiście. Mówiłam, że to jest imperium a nie państwo narodowe - ale niewątpliwie jest tam nacjonalizm i przekonanie, że wszystko jest u nich najlepsze na świecie. Inny problem, to oderwanie od rzeczywistości. Skoro Republikanie zadekretowali, że ocieplenia klimatu nie ma, to... go po prostu nie ma.
To akurat trochę jak w Polsce...
Wywiad ukazał się na stronie internetowej "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).