Jego najsłynniejsze dzieło "A People’s History of the United States" stało się rewolucyjne z kilku powodów. Opowiadał w nim historię USA w sposób nowatorski: z pozycji wykluczonych, słabszych, represjonowanych ze względu na pochodzenie, rasę, płeć czy kolor skóry. Był emerytowanym profesorem Uniwersytetu w Bostonie. Zinn urodził się 24 sierpnia 1922 roku w Nowym Jorku w rodzinie żydowskich emigrantów (ojciec pochodził z Austro-Węgier, a matka z Rosji).
Chęć walki z faszyzmem skierowała go na pola II wojny światowej, gdzie służył w armii amerykańskiej jako lotnik, choć po latach przyznał: "Dopiero po wojnie widzę, że my, jak naziści popełnialiśmy zbrodnie".
Po wojnie ukończył Uniwersytet Nowojorski oraz Uniwersytet Columbia.
Błędna hegemonia USA
Howard Zinn był jednym z niewielu amerykańskich intelektualistów, który rolę Stanów Zjednoczonych widział nie w budowaniu kolejnych baz wojskowych czy niszczycielskich wojnach. "Zamiast wydawać miliardy dolarów na wojnę iracką Stany Zjednoczone mogłyby wydać te pieniądze np. na zwalczanie chorób zbierających śmiertelne żniwo w Afryce. O takiej Ameryce marzę" - tym słowom był wierny do końca.
Jego wizja USA była diametralnie różna od tej, którą serwowali nam ówcześni rządzący. Jego krytycyzm mógł zaskakiwać tych, którzy USA uważali za największą demokrację świata, której obce były błędy i wypaczenia. "Jest to imperium, które jest z jednej strony najpotężniejszym imperium, jakie kiedykolwiek istniało, a z drugiej strony imperium, które się rozpada - imperium, które nie ma przyszłości" - mówił jeszcze we wrześniu 2008 roku.
Co więcej, często podkreślał niedemokratyczny charakter amerykańskiego systemu, w którym istnieją tylko dwie partie, czasem nie różniące się od siebie. "Bardzo często ludzie w innych częściach świata uważają, że Bush jest popularny, myślą: ‘O, został wybrany dwa razy’, ale nie rozumieją korupcji amerykańskiego systemu politycznego, która umożliwiła Bushowi wygrać dwa razy. Nie rozumieją niedemokratycznego systemu politycznego, w którym cała władza skoncentrowana jest tylko w dwóch stronach, które nie są zbyt daleko od siebie, a ludzi nie jest łatwo odróżnić".
Hegemonia USA była dla niego niewątpliwie kłopotliwa, bo czy można podporządkować sobie wszystkich "w imię wolności i demokracji"? Zinn dostrzegał ten paradoks, uważając, że przyszłość przyniesie szybki upadek hegemonistycznej roli Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza po wojnie w Iraku, w której amerykańskie wojska po raz kolejny zaatakowały jakiś kraj "w imię wolności i demokracji". Rola światowego lidera również była dla Zinna niczym innym jak tylko podporządkowaniem sobie reszty świata siłą. "Ameryka jest fatalnym liderem. W praktyce bywa zazwyczaj liderem wojskowym".
Jego wizja Ameryki kompletnie odbiegała od tej lansowanej przez całe dziesięciolecia w kolejnych administracjach amerykańskich prezydentów - czy to z nadania republikanów czy demokratów. Podkreślał na każdym kroku, że USA nie są idealne, a nawet posunął się dalej, wysuwał tezy o skrajnych nierównościach, prześladowaniach, na których wyrosła Ameryka i nawet obecnie hołduje się tej strasznej nietolerancji. "Ludzie w Ameryce i wielu innych krajach są wychowywani i wyrastają w przekonaniu, że nasz kraj oddala nas od barbarzyństwa, wiedzie ku świetlanej przyszłości, ku cywilizacji. Twierdzę, że to, co nazywamy cywilizacją zostało stworzone na krwi i pocie słabszych - rdzennych Amerykanów, czarnych, eksploatowanych ludzi pracy. Dlatego gdy dzisiaj ktoś mówi, że coś trzeba zrobić dla ludzkości, w imię postępu, powinniśmy z wielką uwagą przyjrzeć się najpierw temu, jakie mogą być ludzkie koszty owego postępu.
Gdyby powiedział pan publicznie, że Kolumb popełnił zbrodnie na Indianach, wielu Amerykanów odpowiedziało by natychmiast, że musiał, bo postęp ma swoją cenę. Niejeden Rosjanin jeszcze dziś pewnie powiedziałby o zbrodniach Stalina, że dokonano ich dla postępu, że uczynienie z zacofanej Rosji kraju uprzemysłowionego wywoływało konflikty i musiało mieć swoją cenę. Żaden postęp nie może usprawiedliwić zbrodni. Żaden".
Nadziei na zmianę stosunku Ameryki do reszty świata upatrywał w masowym ruchu sprzeciwu. "Jeżeli jest jakaś nadzieja, nadzieja leży w Amerykanach. (...) Myślę, że to wszystko może bardzo dobrze się rozwinąć w ruchu buntu. Widzieliśmy społeczne ruchy buntu w przeszłości: ruch robotniczy, ruch praw obywatelskich, ruch przeciwko wojnie w Wietnamie".
Walka o prawa obywatelskie
Demokracja i tolerancja nie były mocną stroną USA po drugiej wojnie światowej. Jako zwycięzca, Amerykanie nie potrafili poradzić sobie z coraz większym napięciem rasowym. Ówczesne prawo tylko zaostrzyło te nierówności - biali i czarni zmuszeni byli do korzystania z oddzielnych szkół, publicznych toalet, ławek parkowych, pociągów czy miejsc w restauracjach. Prawa dotyczące "mieszania ras" zabraniały międzyrasowych małżeństw. Co więcej w niektórych miejscowościach, w restauracjach nie pozwalano obsługiwać różnych ras pod tym samym dachem. Przeciw takiej Ameryce Zinn protestował i nie było to łatwe. Rasistowskie prawo miało swoich wielu zwolenników.
Przez siedem lat był przewodniczącym wydziału historii i nauk społecznych na Spelman College w Atlancie, gdzie czynnie lobbował na rzecz równouprawnienia. Jednak władzom uczelni nie spodobało się jego zaangażowanie. Za antywojenne nastawienie i działalność na rzecz ruchu obywatelskiego był zwalniany z uczelni, wyrzucany z pozycji felietonisty w mediach, był również kilkakrotnie aresztowany. Jedna z jego studentek wspominała: "...umiłował nas i pokazał, że jest z nami. Kochał swoich studentów".
Po ponad 40 latach został uhonorowany przez uczelnię otrzymując tytuł doktora honoris causa. Powiedział wtedy: "Rząd może oszukiwać ludzi za pomocą telewizji i gazet, ale prawda zwycięży, prawda o mocy większej, niż sto kłamstw". Na chłodno i wbrew mainstreamowej opinii oceniał wówczas decyzję władz uczelni: "To, że mogłem obronić doktorat na jednym z najlepszych uniwersytetów w kraju (z historii na Columbia University w 1958 roku) bez jakiejkolwiek wiedzy o anarchizmie, niewątpliwie jednej z najważniejszych współczesnych idei politycznych, wiele mówi o ograniczeniach amerykańskiej edukacji".
Nawet po prawnym zniesieniu nierówności rasowych Zinn dostrzegał "oddolny" rasizm, na poziomie lokalnym, instytucjonalnym. Uważał, że rasizm w amerykańskim społeczeństwie nie zaniknął mimo upływu lat. "Dziś jest to mniej jawny rasizm, ale niesprawiedliwości gospodarcze stwarzają ‘rasizm instytucjonalny’, który istnieje nawet wtedy, gdy więcej czarnych jest na wysokich stanowiskach, jak Condoleezza Rice w administracji Busha" - zauważał.
Tym bardziej dziwił się obecnemu prezydentowi Barackowi Obamie, który jako pierwszy czarnoskóry prezydent w historii nie podnosił sprawy rasizmu zbyt często. Zwłaszcza Obama powinien wykorzystać swoje doświadczenie, jako czarnoskórego, do informowania opinii publicznej o dyskryminacji i rasizmie. Jest on jednak ostrożny w podejmowaniu takich kwestii, podobnie jak w sprawach międzynarodowych.
Howard Zinn odegrał pozytywna rolę w walce o prawa obywatelskie, skutecznie przeciwstawiając się rasizmowi, płacąc wysoką cenę za ideały równości, którym pozostał wierny do końca życia.
Po latach pracy w Spelman College wspominał: "Tych siedem lat na Spelman College było prawdopodobnie najbardziej interesującym, emocjonującym i pouczającym okresem dla mnie. Dowiedziałem się od uczniów więcej niż moi uczniowie nauczyli się ode mnie".
Działalność antywojenna
Największą aktywność jednak Zinn przejawiał w działaniach antywojennych. Jego krytyka militarystycznej ekspansji USA, podobnie jak działalność w ruchu na rzecz praw obywatelskich, nie znalazła na początku wielu zwolenników. Jako pierwszy napisał krytyczną książkę o wojnie a Wietnamie, wzywając do natychmiastowego odstąpienia od działań wojennych, bez żadnych warunków ("Logika wycofania się"). Ruch przeciwko wojnie w Wietnamie miał największe poparcie wśród wszystkich ruchów na rzecz pokoju w historii USA.
Wojna w Wietnamie nie zdobyła szerokiego poparcia w amerykańskim społeczeństwie, a coraz gorsza sytuacja wojsk była szokiem dla Amerykanów, zachwiała mocarstwową pozycję USA na świecie. Okrucieństwa popełniane przez Amerykanów na ludności cywilnej opisywał Zinn bardzo często, nie tylko w swojej książce, zwracał również uwagę na koszty i straty - warto zauważyć, że na początku wojny wojska amerykańskie w Wietnamie liczyły jedynie 900 żołnierzy w 1960, a pod koniec wojny w 1971 już bagatela, ok. 260 tys. Nie dziwi więc fakt, że hasła Zinna spotkały się z aprobatą społeczeństwa.
Jeszcze bardziej zaangażowanie wyrażał w sprzeciwie wobec wojny w Iraku i całej administracji George’a Busha, którą uważał za skrajnie nieodpowiedzialną i przynoszącą Ameryce same straty.
Wszystko zaczęło się jeszcze 11 września podczas ataków terrorystycznych na wieże WTC. Zinn uważał, że amerykańska prawica zaczęła wykorzystywać ten fakt do celów politycznych i posługiwania się psychologią strachu. "Administracja Busha użyła tego tragicznego wydarzenia jako pretekstu dla wojny, najpierw w Afganistanie, a obecnie w Iraku. Ale wojna z terroryzmem nie uczyniła nas bezpieczniejszymi. Administracja Busha okłamała Amerykanów na temat związku między Irakiem i Al-Kaidą, nawet CIA nie udało się znaleźć takiego połączenia" - argumentował Zinn.
Historyk pytał: "Co to jest bezpieczeństwo narodowe? Administracja określa jako konieczne ze względu na bezpieczeństwo narodowe wysyłanie naszych młodych mężczyzn i kobiet po całym świecie, by prowadzili wojny w krajach, z których żaden nie jest wystarczająco silny, aby nam zagrozić". Napisał kilka książek na ten temat.
Nie miał wątpliwości, co do naruszenia prawa, w związku z agresją na Irak. "Plan Busha przeciwko Irakowi, tak rażąco narusza zarówno prawo międzynarodowe i powszechne rozumienie moralności, że potrzebujemy prawdziwej, ogólnonarodowej debaty".
Wytykał władzom USA despotyzm i egoizm w polityce międzynarodowej. Przypominał, że tam gdzie Amerykanie mają interes chętnie i hojnie wspierają reżimy jak np. ten w Arabii Saudyjskiej, ale kiedy to jest na rękę bez żadnych zahamowań uderzają na słabszych. Przypominał słusznie, że inne narody, które zabiły setki tysięcy swoich ludzi (Indonezja, Gwatemala) nie tylko nie były zagrożone wojną, ale otrzymywały broń od Stanów Zjednoczonych.
"Jak pamiętamy, głównym powodem do wywołania wojny było rzekome posiadanie broni jądrowej przez reżim Husajna, który okazał się zwykłym oszustwem. Inne państwa mają taką broń. Izrael ma broń jądrową... Pakistan i Indie mają broń jądrową A co z państwem, które ma zdecydowanie największy sklep z bronią masowego rażenia na świecie? I wykorzystuje ją ze zgubnymi skutkami dla milionów ludzi: w Hiroszimie, Nagasaki, Azji Południowo-Wschodniej?" - pytał retorycznie Zinn.
Wojna w Iraku spotkała się z ogólna krytyką na całym świecie - choć początkowo miała również wielu zwolenników. Zinn był jednym z tych, którzy od samego początku kwestionowali sensowność jej prowadzenia. Pytał Amerykanów opłakujących swoich rodaków, czy tak samo opłakiwać będą tysiące niewinnych Irakijczyków, którzy najpierw ginęli z ręki Saddama a obecnie Busha. "Mamy prawo się zastanawiać, czy powodem do wojny było nie przeciwdziałanie terroryzmowi, ale rozszerzenie potęgi USA i kontrolowanie bliskowschodniej ropy" - mówił.
Samo pojęcie "wojny z terroryzmem" uważał za bezsensowne, typowo ideologiczne, gdyż tak naprawdę nie da się realnie prowadzić z nim wojny. Amerykańską "wojnę z terroryzmem" uważał za sposób ukrycia wewnętrznych problemów USA, twierdził, że sam Bush musiał ją prowadzić, gdyż bez niej nie miałby w ogóle żadnego poparcia wśród społeczeństwa. Motywy ekonomiczne były silniejsze niż te moralne w wojnie irackiej. "Bush nie stara się uspokoić mieszkańców, ale stara się uspokoić swoich korporacyjnych kibiców, którzy będą korzystać z ogromu wojskowych umów i z jego programu podatkowego" - mówił Zinn.
Rady dla Obamy
Howard Zinn był człowiekiem, który niejednokrotnie był świadkiem i uczestnikiem przełomowych w historii USA zdarzeń. A to rasizm i walka z nim, bunty społeczne, wojna w Wietnamie i cały szok, jaki wywołała w amerykańskim społeczeństwie. Był również świadkiem budzenia się czarnoskórych Amerykanów z upodlenia, jakiego doświadczali w swoim własnym domu, z tym większą przychylnością patrzył na pastora Martina Luthera Kinga, walczącego z segregacją rasową. Tym bardziej po tych wszystkich wstrząsających doświadczeniach u schyłku już życia był świadkiem wielkiego przełomu - prezydenckiego wyścigu, w którym kandydat Partii Demokratycznej, czarnoskóry Barack Obama został przez Amerykanów wybrany na urząd 44 prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Jeszcze w toczącej się kampanii wyborczej miał kilka rad dla kandydata demokratów. "Mam radę dla Obawy - chcesz wygrać? Mów śmiało do Amerykanów. Amerykanie chcą wyjść z Iraku. Mów śmiało - Wycofam wojska z Iraku tak szybko, jak okręty i samoloty mogą je przenieść. Obama powinien oświadczyć, że Stany Zjednoczone nie będą angażować się w agresywnych wojnach, zrzekną się doktryny Busha, wojny prewencyjnej i doktryny Cartera i wreszcie powinien rozpocząć demontaż naszych baz wojskowych za granicą. Powinien poinformować, że jesteśmy odtąd miłującym pokój narodem, nie jesteśmy już celem dla terrorystów. Powinien zmniejszyć budżet wojskowy aż do absolutnego minimum i stworzyć program pracy dla młodych ludzi, zamiast ich rekrutacji do służby wojskowej".
Zinn doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że aby pokonać stronnika George’a Busha trzeba będzie przeciwstawić zdecydowanie inną wizję Ameryki – bardziej nastawionej na dialog niż rozwiązywanie problemów za pomocą siły. Celnie zauważał, że ówczesna administracja zawłaszczyła sobie pojęcie "bezpieczeństwa narodowego". Czy siły bezpieczeństwa pomogą w rozwiązaniu problemów służby zdrowia, wszystkiego rodzaju zabezpieczeń dla dzieci i ludzi?
Jego rady nie mogły nie dotyczyć najważniejszej z ich punktu widzenia sprawy, czyli kryzysu gospodarczego. Zdecydowanie krytykował pomoc bankom i instytucjom finansowym, które uważał za głównego winowajcę kryzysu. Ratowanie tych instytucji było według Zinna wielkim błędem - lepiej przeznaczyć te pieniądze na ludzi, którzy rzeczywiście ich potrzebowali, np. ludziom, którzy nie potrafili spłacić kredytów hipotecznych, nie zgadzał się z Obamą, który zadeklarował pomoc w ich ratowaniu.
Zwracając się do Obamy Zinn nie ograniczał się do kwestii kryzysu finansowego i Iraku. Pozostawała przecież jeszcze nie zakończona wojna w Afganistanie. "Obama to bardzo inteligentny facet, i na pewno musi znać historię. Nie trzeba dużo wiedzieć, aby poznać historię Afganistanu, któremu od dekad próbowały narzucić swoją wolę Anglicy, Rosjanie a teraz Amerykanie. A w rezultacie niszczyli tylko ten kraj" - mówił, przypominając o amerykańskich bazach na całym świecie. "Mamy bazy wojskowe w ponad stu krajach. Mamy czternaście baz wojskowych na samej Okinawie. Kto tam nas chce?" - pytał retorycznie.
Nie był jednak ślepo zapatrzony w Obamę, krytykował go m.in. za to, że niejako wskrzesił i wyniósł na salony polityków typu Hilary Clinton czy ekonomistę, byłego szefa Banku Światowego Lawrence’a Summersa. Obecność Hilary Clinton jako szefowej amerykańskiej administracji może dużo tłumaczyć, jeśli chodzi o sprawy międzynarodowe a ściślej, konflikt na Bliskim Wschodzie. W tej właśnie sprawie Zinn również miał zastrzeżenia do Obamy, podkreślając, że co prawda od czasu do czasu wypowiada się przychylnie o Palestynie, ale nie czuje ich cierpienia, popierając nadal politykę Izraela. "Amerykanie są z natury życzliwi w stosunku do tych, których uważają za uciśnionych" - zauważał, dodając, że nie wiele jednak z cierpień zwykłych Palestyńczyków przedostaje się do mediów. "Clinton i Obama nie wykazali żadnych oznak zasadniczej zmiana polityki wspierania Izraela" - twierdził Zinn.
Co pozostanie z jego wielkiej spuścizny? Ten, kto spodziewa się typowego opakowania w stylu "American dream" z pewnością srogo się zawiedzie. Jego obraz Ameryki to coś więcej niż lansowana w mediach wygórowana rola i pozycja mocarstwowa USA - czytając jego książki można na pewno nauczyć się krytycznego myślenia odnośnie polityki międzynarodowej, zagadnień społecznych ruchów obywatelskich czy panującego systemu politycznego.
Jego krytyka Stanów Zjednoczonych nie pozostanie nie zauważona, zrewidował myślenie na temat USA, zarówno dziś jak i na przyszłość, ukazując drogę, jaką powinny iść, aby zmieniać otaczającą rzeczywistość na lepsze. Ze swoimi idealistycznymi hasłami, za którymi zawsze szły czyny, nie zdołał jednak przebić się do głównego nurtu debaty na tematy tak mu bliskie, jak antymilitaryzm, pacyfizm, anarchizm czy szeroko pojmowana tolerancja.
Po jego śmierci wybitny amerykański lingwista i filozof prof. Noam Chomsky powiedział: "Miał on ogromny wkład w moralny i intelektualny rozwój amerykańskiej kultury. Zmienił sumienie Ameryki w bardzo konstruktywny sposób. Trudno znaleźć mi kogokolwiek, z kim mógłbym go porównać. Książki Zinna zmieniły perspektywę widzenia świata całej generacji".
W jednym z ostatnich wywiadów mówił, że chciałby być zapamiętany jako ten, kto dał ludziom poczucie nadziei, której nie mieli wcześniej. Powtórzył, że władza powinna zależeć tylko od ludzi i czasem ci zwykli obywatele odnosili sukcesy. Udało się to czarnoskórym, przeciwnikom wojny, kobietom walczącym o swoje prawa, ludziom, którzy zwalczali tyranie w swoich krajach.
Jego córka, która towarzyszyła ojcu w ostatnich chwilach, powiedziała, że ojciec "żył pełnią życia i zawsze angażował się w ważne kwestie społeczne".
Jego idee nie mogą zostać zapomniane.
Przemysław Prekiel
Tekst ukazał się w dwumiesięczniku "Przegląd Socjalistyczny".