Moja administracja zamierza stworzyć bezprecedensowy poziom otwartości Rządu. Będziemy pracować razem, by wzmocnić publiczne zaufanie, ustanowić system przejrzystości, powszechnego uczestnictwa i współpracy. Otwartość wzmocni naszą demokrację, podniesie sprawność i efektywność Rządu.
Rząd powinien być transparentny. Przejrzystość zwiększa możliwość rozliczenia, zapewnia obywatelom informacje o tym, czym ich Rząd się zajmuje.
Komunikat Baracka Obamy do jego pracowników.
Od samego początku politycznej kariery Baracka Obamy - aż do jego wyborczego zwycięstwa - przejrzystość rządu zajmowała poczesne miejsce w jego programie. Jako badacza prawa konstytucyjnego, wykładowcy tegoż przedmiotu w prestiżowej University of Chicago Law School, jego przywiązanie do promocji tej idei było, jak się wydawało, czymś więcej niż tylko chwytem retorycznym.
Politycznie rozgadane grupy chętnie wystawiały mu referencje, a liczne gadające głowy "liberalnej lewicy" przewidywały zamknięcie Guantanamo, wniesienie poprawek do Miliary Commissions Act z 2006, przede wszystkim przywrócenie habeas corpus, wszczęcie śledztw w Kongresie dotyczących zakładania podsłuchów bez prokuratorskich nakazów i tak dalej. Lista życzeń nie miała końca, skoro poprzedni prezydent większość swego czasu poświęcił niszczeniu naszych konstytucyjnych praw i obywatelskich wolności, obniżając równocześnie prestiż państwa w świecie - a wszystko to między wypadami na rodzinne święta do Kennebunkport.
Obama miał być inny. Planował wyrzucić Pana Lobbystę z Waszyngtonu, a rząd uczynić czystym, skutecznym i oddanym wspólnemu dobru. Znał przecież dobrze brudne sprawki poprzedniego rządu - w 2008 roku opublikował dokument zatytułowany "Przywracając zaufanie i podnosząc przejrzystość", gdzie czytamy: Przedstawiciele korporacji naftowych spotkali się z wiceprezydentem Cheneyem, by wspólnie stworzyć regulacje dotyczące energii. Po to, by zwiększyć swoje zyski, a na społeczeństwo przerzucić koszta zdrowotne i ekologiczne. Cheney udał się następnie do Sądu Najwyższego, by utajnić nazwiska lobbystów. Panujący klimat zakulisowych ustaleń, który harvardzki profesor prawa Lawrence Lessig nazwał "zinstytucjonalizowaną korupcją", miał się zmienić. Nowy szeryf wprowadzał się do miasta.
Opieka zdrowotna: nowa nadzieja
Oto w styczniu 2009. roku naród zwrócił się ku swej "wielkiej nadziei", Barackowi Obamie, który znał konstytucję Stanów Zjednoczonych tak dobrze, że nietrudno było sobie wyobrazić go recytującego ją od tyłu. Jak się wkrótce okazało, interpretacje także okazały się być odwrotnymi.
Pierwszym znaczącym wydarzeniem w kalendarzu politycznym była reforma opieki zdrowotnej. Demokraci (oraz dziesiątki milionów pozbawionych ubezpieczenia) mieli nadzieję na sukces na polu, na którym padł wcześniej Clinton. Postępowcy z entuzjazmem wzniecali chmury nadziei, marząc o powszechnym ubezpieczeniu. Krajobraz Dystryktu Kolumbii miał zmienić się nie do poznania, kiedy lobby ubezpieczycieli, jeden z największych lokalnych "karteli", miał trafić na śmietnik historii. Co więcej - mieliśmy to zobaczyć w publicznej telewizji, bo Obama przynajmniej osiem razy obiecywał, że debata o ubezpieczeniach zdrowotnych będzie transmitowana na żywo.
Poszło nie tak. Owszem, zobaczyliśmy debatę, kilku demokratów kontra kilku republikanów obrzucających nawzajem błotem siebie i swoje poglądy. Poglądy bez wątpienia przygotowane przez politycznych doradców, a nie specjalistów od zdrowia i medycyny. Wydarzenie oglądało 8 bądź 9 osób podpiętych do C-Spanu i kolejne 3 osoby na stronie Białego Domu. Nie przejmuj się zatem, jeśli jej nie widziałaś - jesteś w towarzystwie wybranych przez siebie reprezentantów, którzy rzekomo mieli na nią trafić.
Prawdziwa dyskusja miała miejsce za zamkniętymi drzwiami Gabinetu Owalnego, a na krótkiej liście gości znajdowali się dyrektorzy firm ubezpieczeniowych i nikt inni jak lobbyści, którzy dawno już mieli pożegnać się z miastem.
Co gorsza, reforma opieki zdrowotnej dziwnym trafem zmieniła się w reformę ubezpieczeń zdrowotnych, a biznes ubezpieczeniowy dobił targu stulecia - Obama zgodził się na poprawkę, która stawia warunek, iż każdy obywatel Stanów musi wykupić ubezpieczenie!
Sprawa powszechnego dostępu do opieki zdrowotnej trafiła do pudełka, które postawiono w biurze Dennisa Kucinicha w Capitol Hill. Klucze do niej - gdzieś na dnie Potomaku, by drażniły go do końca politycznego żywota. Nie przypominam sobie okazji do włączenia do lokalnego kanału "Jestem liberałem, serio", żeby obejrzeć dyskusję. Może w waszej okolicy dało się zobaczyć spotkania?
Światło na ciemną stronę
Dobra, więc Obama zarzucił służbę zdrowia, ale przecież lobbyści świetnie zdążyli się okopać w Waszyngtonie, może chciał ich tylko zmiękczyć przed nadchodzącym potężniejszym ciosem... Albo i nie. Wróćmy zatem do programu transparencji, wspomnianego wyżej tekstu z czasów kampanii wyborczej, bogatego złoża politycznego wiarołomstwa: "To nie przypadek, że lata tragicznych rządów pary Bush-Cheney wiązały się z bezprecedensowymi wzrostem utajnienia..."
W "swoim" literackim dziele życia, "Key points", George Bush, bez wątpienia za pośrednictwem autora-widma, przyznaje otwarcie (z entuzjazmem ocierającym się wręcz o nadgorliwość), iż nakazał stosowanie waterboardingu, czyli działania wyraźnie podpadającego pod klasyczną definicję słowa "tortury". Skoro Stany obnoszą się już ze stosowaniem tortur wobec podejrzanych, resztki moralnego kapitału, jaki kiedyś posiadały, tracą na wartości szybciej niż te, którymi dysponował Tiger Woods.
Wielu z nas wiedziało od dawna, że waterboarding i inne nieludzkie praktyki były stosowane (głównie) na nielegalnie zatrzymanych w więzieniach, które pozostają czynne pod rządami Obamy. Czy administracja Obamy sądzi, bądź przynajmniej ściga, przestępstwa, do których przyznali się zarówno oprawcy, jak i podjudzacze w rodzaju profesora Johna Yoo z Berkeley? Jasne, że nie! Jak pamiętamy, Obama powiedział, iż należy "patrzeć przed siebie, nie do tyłu".
Kiedy następnym razem złapią mnie za przekroczenie prędkości liczę, iż policjant będzie podzielał poglądy etyczne prezydenta i zgodzi się na "Obiecuję, że nigdy już tego nie zrobię". Skoro w przypadku tortur działa... Nie jest to jednak wcale zabawne. Zepsucie, jakie zaczęło się wraz z niesławną interpretacją prawa konstytucyjnego w odniesieniu do więźniów Guantanamo podejrzewanych o terroryzm, doprowadziło nie tylko do znaczącej redukcji praw przysługujących obywatelom Stanów. Sprawiło także, że niemożliwym jest wysunięcie prawomocnego oskarżenia pod adresem tych, którzy te krzywdy wyrządzali. Sprawa nie wygląda różowo dla wykładowców prawa konstytucyjnego. Wychodzi na to, że jest to jedynie wstęp do wypaczania konstytucji.
Robot Mikołaj
Obamie nie przeszkadza rozrastający się zakres prezydenckich uprawnień wykonawczych - poszerzonych przez różnego rodzaju ustawy związane z bezpieczeństwem uchwalone po 9/11, które nazywa się zbiorowo Patriot Act. Więcej, dodał kilka bonusów, w tym jeden, którą nazywam "Prezydenckim Programem Egzekucyjnym".
Obama przyznał sobie prawo decydowania, który z "podejrzanych" "złoczyńców" (użyjmy bushowskiej retoryki, skoro wciąż chodzi o to samo) zasługuje na życie, a który na śmierć. Przypominając nieco zepsutego Robo-Mikołaja z "Futuramy", Obama trzyma listę "niegrzecznych", których przeznaczenie niewątpliwie wiąże się z samolotem bezzałogowym, rakietą Hellfire oraz, ironicznie, resztką nadziei.
Jak twierdzi Maria LaHood, radca z Centre for Constitutional Rights, która reprezentuje ojca jedynej osoby, której obecność na liście jest pewna, czyli Anwara al Awlakiego, lista podejrzanych jest już nie tylko tajna, bowiem Sąd Federalny zablokował ostatnio możliwość ujawnienia reguł, wedle których dobiera się nazwiska. Być może faktycznie Anwar al Awlaki jest winien ściganego prawem przestępstwa, ale niewątpliwie nie świadczy to dobrze o naszym prawie, skoro prezydent może sam jeden decydować o życiu i śmierci.
Nie próbuję nawet zrozumieć braku moralnego oburzenia przeciwko PPE - niezależnie od tego, jakie mamy poglądy polityczne, taki afront wobec moralności i procedur prawnych powinien spotkać się z najostrzejszym odrzuceniem i wrogością. Wątpię jednak, czy choć połowa Amerykanów wie o istnieniu programu.
Korporacyjny dobrobyt, powszechna nędza
Kolejne skandaliczne naruszanie przejrzystości rozpoczęło się w kwietniu zeszłego roku, kiedy wydarzyła się największa katastrofa ekologiczna w historii Stanów Zjednoczonych. Platforma wiertnicza BP eksplodowała, czego przyczyną była niewłaściwa obsługa urządzeń i wątłe regulacje rządowe, faworyzujące kompanie naftowe. Niedawno opublikowane studium na temat wypadku wyraźnie dowodzi, że administracja Obamy zaangażowała się w ukrywanie informacji i zaniżanie ilości rozlanej w oceanie ropy oraz wpływu, jaki miała na środowisko, ludzi i zwierzęta.
Rozciągnięte w czasie działanie ropy zmieszanej z jej dyspersantem, Corexitem, wywiera przerażający wpływ na zdrowie mieszkańców regionu. Co więcej, jak czytamy raporcie, o którym wyżej wspomniałam, ropa została jedynie rozproszona, nie uprzątnięta, i może utrzymywać się we wrażliwym ekosystemie jeszcze przez całe dekady! Ukrywanie katastrofy tej skali powinno być punktem wyjścia do śledztwa i odwołania z urzędu wszystkich zaangażowanych - ale w czasie, kiedy firma prawna Kena Feinberga zgarnia 850,000 dolarów MIESIĘCZNIE za obsługę 20-milionowego funduszu na rzecz ofiar, ludzie cierpią ekonomicznie i fizycznie, co nieszczególnie jest rozliczane. Jeśli w ogóle.
Pierwszego dnia swojej kadencji Obama przywrócił Freedom of Information Act, lecz - jak pisze "Los Angeles Times" - przez 14 miesięcy epoki "przejrzystości" rząd zdążył odrzucić więcej wniosków za pośrednictwem FOIA niż administracja Busha! Rzecz jasna, ostatnie działania na froncie wojny z przejrzystością to ściganie Wikileaks i jej założyciela, Juliana Assange. Jednak nawet Joe Biden, wiceprezydent Stanów, przyznał, że wyciek nie spowodował "znaczących obrażeń", choć "zawstydził" nieco "Imperium".
Jeśli, jak twierdzi Biden, dokumenty ujawnione przez Wikileaks nie wyrządziły Imperium szczególnej krzywdy (a gdyby nawet, mamy jeszcze kilka tysięcy głowic jądrowych na czarną godzinę), czemu służy prześladowanie Assange'a oraz grożenie ograniczeniami swobodnego i nieograniczanego dostępu do internetu? W tym samym tygodniu, kiedy Wikileaks opublikowało ostatnią partię dokumentów, rząd zamknął 70 stron tylko po to, by pokazać, że może to zrobić, a obecnie ONZ debatuje nad powołaniem globalnego komitetu mającego regulować sieć!
Ukryta prawda
Przejrzystość powinna, lecz nie rozpoczyna się na szczycie piramidy władzy. Wzrastający nadzór oraz prześladowania działaczy na rzecz pokoju i sprawiedliwości, w połączeniu z wzrastającą powszechnością skanerów całego ciała na lotniskach podpowiada mi, że jedyna przejrzystość, jakiej chciał dla nas Obama, to możliwość patrzenia przez nasze ubrania i nasze życia, nie przez jego administrację.
Jaki płynie morał z moich artykułów na temat Baracka Obamy? Czy uważam, że jest "wcieleniem zła"? Nie, ale uważam, że system, którego Obama jest równocześnie adwokatem i narzędziem, staje się coraz bardziej wykolejony i coraz mniejszą mamy kontrolę nad jego wojnami za granicą oraz represjami w kraju.
To, czy Obama objął urząd z naiwną wiarą w możność wyzwolenia USA z uścisku lobbistów, czy też zagrał na lewicy jak Yo-Yo Ma na skrzypcach, nie jest ważne. W ostatecznym rozrachunku doświadczamy bowiem trzeciej kadencji Georga W. Busha - pomijając kilka zwycięstw centrolewicy w polityce wewnętrznej - skądinąd zwycięstw tych części rządu, gdzie wpływ Obamy jest słaby. Status quo więzi nas już od ponad 10 lat, najwyższy czas na zmiany.
Cindy Sheehan
tłumaczenie: Piotr Płucienniczak
Artykuł ukazał sie na stronie internetowej stacji Al-Dżazira (english.aljazeera.net). Dziękujemy Autorce i wydawcy za zgodę na przedruk polskojęzycznej wersji tekstu.