Jan Guz, przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych, wiceprzewodniczący Trójstronnej Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych - rozmawia Krzysztof Pilawski
17 września we Wrocławiu miało miejsce symboliczne wydarzenie. Świat pracy - związkowcy ze wszystkich państw Unii Europejskiej - wyszedł na ulicę, a obradujący na specjalnie ogrodzonym i chronionym terenie ministrowie finansów i prezesi banków centralnych na wszelki wypadek szybciej zakończyli obrady i wyjechali z miasta.
Stchórzyli, obawiali się naszej obecności. Nie mieli nam nic do powiedzenia, bo chcą przerzucić kryzys na barki pracujących. Reprezentują tych, którzy odpowiadają za kryzys i którzy zarobili na kryzysie, a teraz rozglądają się w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca w świecie. Jest coś w tym, co minister Jacek Rostowski powiedział w Brukseli o znajomym bankowcu, który chce wyrobić dla dzieci zieloną kartę.
Jak układa się współpraca związków zawodowych z rządem?
W ostatnim okresie zamarł dialog społeczny. Rząd lekceważy związki zawodowe, ośmiesza je. Przykład dał premier Donald Tusk, mówiąc w czerwcu, że jego rząd nie będzie się kłaniał związkowcom.
Premier był zły, bo pomieszaliście mu szyki - to za sprawą OPZZ przygotowany przez rząd w maju projekt budżetu na 2012 r. został zablokowany.
Ten projekt to kuriozalna sprawa. Został opracowany, zanim spłynęły kompletne dane statystyczne za rok 2010. Skąd wzięto wskaźniki makroekonomiczne? Z powietrza? W dodatku pominięto etap negocjowania niektórych wskaźników w Komisji Trójstronnej, co było złamaniem prawa. Projekt budżetu został zaopiniowany przez pozostałe centrale związkowe i część pracodawców, ale nie przez OPZZ. W ten sposób zablokowaliśmy dalszą drogę procedowania budżetu, który rząd chciał przyjąć jeszcze przed wyborami. Sądzę, że premier powinien nam za to podziękować. Nawet gdyby parlament uchwalił budżet, następny musiałby go zmienić. Już wiadomo, że założone w projekcie wskaźniki inflacji i wzrostu PKB w 2012 r. są nierealne. To byłby zły budżet. Liczymy, że po wyborach pojawi się inny, przygotowany przez nowy, bardziej przyjazny dla świata pracy rząd.
Płaca minimalna coraz mniejsza
Ale to rząd Tuska podniósł we wrześniu płacę minimalną - od 2012 r. ma ona wynosić 1,5 tys. zł, czyli o 114 zł więcej niż obecnie.
Tak naprawdę ma wynosić 1,1 tys. zł netto - bo pracownik żyje z wynagrodzenia netto. W 2009 r., w ramach Pakietu Działań Antykryzysowych, rząd zobowiązał się, że przedstawi mechanizm dojścia do zwiększenia płacy minimalnej do poziomu 50% przeciętnego wynagrodzenia. Do tej pory tego nie zrobił. We wrześniu ub.r. w ramach Komisji Trójstronnej związki zawodowe, pracodawcy i strona rządowa reprezentowana przez wicepremiera Waldemara Pawlaka oraz minister pracy i polityki społecznej Jolantę Fedak uzgodnili, że w 2011 r. minimalne wynagrodzenie wyniesie 1408 zł. To był dla związków trudny kompromis, bo już wówczas proponowaliśmy podniesienie płacy minimalnej do 1,5 tys. zł brutto. Nie dość, że zgodziliśmy się na 1408 zł, to zostaliśmy zignorowani, bo ostatecznie rząd ustalił płacę minimalną w wysokości tylko 1386 zł brutto. Cieszę się z każdego podniesienia płacy minimalnej. Wiem jednak, że jej podniesienie w 2012 r. do 1,5 tys. zł brutto ma związek z wyborami i nie uwzględnia szybko rosnących kosztów utrzymania.
Zgodnie z prognozami w tym roku płaca minimalna wyniesie 40,5% przeciętnego wynagrodzenia - w 2009 r. było to 41,1%, a w ubiegłym - 40,8%. To znaczy, że nie przybliżamy się do 50% przeciętnego wynagrodzenia, lecz oddalamy od tej proporcji. Tymczasem, zgodnie z wytycznymi Komisji Europejskiej, za zagrożone ubóstwem uważa się osoby, których dochód nie przekracza 60% średniego dochodu w kraju.
W rządzie jest dobry i zły policjant - przewodniczący Komisji Trójstronnej wicepremier Waldemar Pawlak i premier Tusk?
Rząd Donalda Tuska stosuje taktykę rządów PiS - do dialogu społecznego wysyła mniejszego partnera koalicyjnego. W czasie rządów Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego w tej roli występowali przedstawiciele Samoobrony, szefem Komisji Trójstronnej była minister pracy Anna Kalata. Partia koalicyjna nie ma takiej siły przebicia jak rozdający karty dominujący partner. To osłabia skuteczność Komisji Trójstronnej. Niekiedy wracam myślami do czasów wicepremiera Jerzego Hausnera - to był niezwykle trudny partner do rozmów, ale konkretny. Jeśli związki i pracodawcy doszli w jakiejś sprawie do porozumienia, brał na siebie przeprowadzenie jej przez rząd i parlament.
Za czasów Jerzego Hausnera przyjęto obowiązującą od 2004 r. ustawę o świadczeniach rodzinnych, z której korzysta coraz mniej osób. Wygląda na to, że w Polsce jest mniej biedy...
Ta sprawa nie daje nam spokoju, wciąż powraca na posiedzeniach Komisji Trójstronnej. Od 2004 r. obowiązuje ten sam próg dochodowy uprawniający do otrzymywania zasiłku rodzinnego - 504 zł miesięcznie na osobę, a w przypadku niepełnosprawnego dziecka 583 zł na osobę. W 2004 r. 504 zł to było ponad 60% płacy minimalnej, w tym roku - 36%. Mimo znacznego wzrostu kosztów utrzymania progi dochodowe ani drgnęły. Kolejne rządy ignorują zapis w ustawie o świadczeniach rodzinnych, że wysokość progów dochodowych powinna być weryfikowana co trzy lata. Datę pierwszej weryfikacji ustalono w ustawie na 1 września 2006 r. Od tego terminu minęło pięć lat! W efekcie choć biednych rodzin w Polsce nie ubywa, liczba dzieci uprawnionych do pobierania zasiłku zmniejszyła się - przyznał to m.in. rzecznik praw dziecka - prawie o 2,5 mln. Jeśli rodzice dwójki dzieci osiągają pułap płacy minimalnej, to państwo uznaje ich za bogaczy, którym nie można dać zasiłków rodzinnych w wysokości 68 zł miesięcznie na dziecko do ukończenia piątego roku życiu, a 91 zł - do ukończenia 18 lat. Komisja Europejska zwróciła uwagę, że dzieci i młodzież to jedna trzecia populacji zagrożonej skrajnym ubóstwem.
Dyktat pracodawcy
Te dzieci z biednych rodzin, gdy już przestają być dziećmi, też nie mają lekko. Przyznała to Kancelaria Prezesa Rady Ministrów w wydanym w sierpniu 400-stronicowym raporcie "Młodzi 2011". Połowę wszystkich bezrobotnych w Polsce stanowią osoby między 18. a 34. rokiem życia, 60% młodych pracuje na umowach na czas określony, umowach-zleceniach i umowach o dzieło.
Jak może być inaczej, skoro w porównaniu z początkiem rządów Donalda Tuska zatrudnienie w Polsce jest mniejsze o 200 tys. osób! W 64 powiatach stopa bezrobocia przekracza 20%, a np. w powiecie szydłowieckim nawet 34%. W dodatku w 2008 r. zlikwidowano emerytury pomostowe, zwiększając liczbę osób na rynku pracy. Im więcej towaru na rynku, dotyczy to także pracy, tym ten towar jest tańszy. Rząd niewiele sobie z tego robi, skoro ograniczył o 70% wydatki Funduszu Pracy na promocję zatrudnienia i obniżył dofinansowanie do wynagrodzeń osób niepełnosprawnych. Właśnie gabinet Donalda Tuska ponosi odpowiedzialność za to, że Polska jest liderem w Unii Europejskiej pod względem zatrudnienia na umowy czasowe - dotyczy to 3,5 mln ludzi. Na dodatek wiele osób pracuje na tzw. umowach śmieciowych - umowach-zleceniach, umowach o dzieło. Zjawisko to narasta. Ci ludzie są w najgorszej sytuacji - żyją bez prawa do urlopu, zwolnienia lekarskiego, płatnych nadgodzin, ochrony w razie ciąży, a nawet - w przypadku umowy o dzieło - ubezpieczenia społecznego. Mogą stracić pracę z dnia na dzień. Zatrudnieni na umowy czasowe nie są wiarygodni dla banków - nie mogą liczyć na kredyt hipoteczny. Nie mogą też należeć do związków zawodowych, więc nie możemy ich skutecznie chronić. Zwracaliśmy rządowi uwagę na tę sytuację na długo przed pojawieniem się pojęcia "stracone pokolenie". Nikt nas nie słuchał. Władze dostrzegły problem dopiero wtedy, gdy do wyborów zostało niewiele czasu i okazało się, że młodzież nie ma zamiaru głosować na Platformę jak w 2007 r.
Ci młodzi na rynku pracy to zwiastun nadejścia nowych czasów lub - jak kto woli - powrotu do XIX-wiecznego kapitalizmu, tego sprzed wprowadzenia regulacji dotyczących ochrony pracy. Praca etatowa, chroniona przez Kodeks Pracy, staje się luksusem.
To efekt dyktatu pracodawcy nad pracownikiem, umocnionego jeszcze bardziej w ostatnich latach. Zmusza się ludzi, by podpisywali umowy śmieciowe lub zakładali własną działalność i robili to samo co na etacie. Mam sygnały, że już nawet tokarzy zmusza się do samozatrudnienia. Zakładają firmy i formalnie jako przedsiębiorcy dalej stoją przy tej samej maszynie należącej do właściciela, korzystają z jego prądu i materiałów, ich pracę nadzoruje ten sam kierownik.
Kto odpowiada za ten stan rzeczy?
Pracodawcy, którzy są zainteresowani jak największym i jak najszybszym zyskiem. Umowy śmieciowe, praca tymczasowa, fikcyjne samozatrudnienie to dla nich dodatkowe dochody. Nie zamierzają z nich rezygnować. Czujemy się osamotnieni, bo nie mamy po stronie rządu partnera. Mamy bardzo liberalną władzę, która jest zainteresowana przerzuceniem kosztów na pracownika. Pracownicy godzą się na gorsze warunki pracy i niskie płace, bo przecież muszą z czegoś utrzymać siebie i rodzinę. Państwowa Inspekcja Pracy jako główny organ powołany do nadzoru i kontroli przestrzegania prawa pracy powinna mieć większe uprawnienia w walce z tymi zjawiskami.
Kapitał rządzi, a rząd mu pomaga?
Prosty przykład: w tym roku rząd, dokładnie minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski, zlikwidował jedną trzecią wydziałów pracy w sądach okręgowych, tłumacząc to znacznym zmniejszeniem liczby spraw pracowniczych w ostatnich 10 latach. Trudno się dziwić, że liczba spraw zmalała, skoro zwiększono koszty opłat sądowych. Wielu niesłusznie zwolnionych pracowników nie pójdzie do sądu, bo nie ma pieniędzy. Pewna pielęgniarka skarżyła mi się, że przegrała sprawę w sądzie, bo jej pracodawca wynajął do reprezentowania go renomowaną kancelarię. Kobieta musiała opłacić koszty postępowania, w tym wynajęcia kancelarii. Człowiek pracy w takiej sytuacji jest bezbronny. A teraz, po decyzji ministra, wielu poszkodowanych pracowników ma do najbliższego sądu pracy 200 km. Ilu w takiej sytuacji będzie chciało dochodzić swoich praw, ryzykując w razie przegranej zwrot wszystkich wydatków sądowych - w tym przejazdów samochodem świadków i prawników? Z drugiej strony, trudno się spodziewać skrócenia trwających wiele miesięcy procesów w sądach pracy w dużych miastach. Pracodawcy, którzy bez powodu wyrzucają pracownika, oszukują go, nie płacąc na czas pensji, mogą się czuć bezkarni. I jak po czymś takim czytać konstytucję, w której zapisano: "Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej"?
Nie protestowaliście?
Oczywiście, protestowaliśmy! Gdy się dowiedziałem o planach likwidacji części sądów pracy, natychmiast wystąpiłem do Waldemara Pawlaka i zażądałem rozpatrzenia tej kwestii w czasie najbliższego posiedzenia Komisji Trójstronnej, domagając się udziału w niej ministra sprawiedliwości. Na posiedzeniu komisji pojawił się przedstawiciel ministra Kwiatkowskiego z informacją, że rozporządzenie dotyczące likwidacji sądów pracy zostało podpisane dwie godziny wcześniej. I tak wyglądał mechanizm konsultacji sprawy, która żywo interesuje pracowników i związki zawodowe.
Biedni płacą za kryzys
Z raportu fundacji Centrum Analiz Ekonomicznych wynika, że na zmianach w systemie podatkowym i świadczeń społecznych dokonanych w okresie władzy PiS i PO 10% najzamożniejszych gospodarstw domowych zyskało miesięcznie 814,20 zł, a 30% gospodarstw o najniższych dochodach - poniżej 100 zł miesięcznie.
Mogę dorzucić do tego jeszcze dobitniejsze dane - wynagrodzenie szefów firm i rad nadzorczych wynikające z tzw. ustawy kominowej w okresie rządów Donalda Tuska wzrosło o ponad 2,1 tys. zł brutto, a płaca minimalna - o 260 zł brutto. Polska jest liderem nierówności płacowych w Europie, utrzymuje jeden z najwyższych współczynników rozwarstwienia dochodowego w Unii Europejskiej. Co gorsza, nożyce dochodowe nadal się rozwierają - bo jeśli damy podwyżkę o 10% pracownikowi, który zarabia 1,5 tys. zł brutto, i temu, który ma 10 tys. zł brutto, to pierwszy zyska 150 zł, a drugi 1000 zł brutto. Wciąż mówimy rządowi: opanujcie się, zobaczcie, ile straszliwej biedy jest w Polsce, szczególnie w środowiskach małomiasteczkowych. To nie odnosi skutku. Państwo wciąż przerzuca bardzo dużą część kosztów na rodziny - ostatni przykład z przedszkolami i żłobkami był modelowy. Wiele usług medycznych zostało wyłączonych z bezpłatnej podstawowej opieki zdrowotnej, postępuje komercjalizacja szeroko pojętej edukacji. Nie trzeba jechać Tuskobusem w Polskę, żeby zobaczyć biedę. Podstawą walki z patologicznym ubóstwem jest po prostu uczciwy dialog społeczny.
Biedni płacą za kryzys.
Nie tylko za kryzys, oni utrzymują państwo. Wzrosły podatki pośrednie, m.in. VAT, które w największym stopniu dotknęły najmniej zarabiających. Od 1 stycznia wzrośnie z 8% do 23% stawka VAT na ubrania i obuwie dla dzieci. W kogo to uderzy? Równocześnie rząd utrzymał wprowadzone przez rząd PiS stawki PIT. Ponad 98% podatników zapłaciło w 2010 r. podatek według stawki 18%, choć są wśród nich zarówno bardzo biedni, jak i osoby zamożne. Rząd nie zamierza przywrócić najwyższej stawki dla osób o najwyższych dochodach. Barack Obama w kojarzonych z neoliberalizmem Stanach Zjednoczonych walczy o zwiększenie podatku dla milionerów, a Platforma Obywatelska, która obiecała, że wszystkim będzie się żyło lepiej, broni interesów bogatych i uprzywilejowanych. Większość propozycji zmniejszenia deficytu budżetowego sprowadza się do cięć wydatków socjalnych, a nie do pozyskiwania środków do budżetu. W styczniu tego roku przypomnieliśmy 15 zgłaszanych przez OPZZ propozycji zwiększenia wpływów do budżetu. Na pierwszym miejscu umieściliśmy zwiększenie opodatkowania osób o najwyższych dochodach i wprowadzenie dodatkowej niższej stawki dla osób najmniej zarabiających. Na drugim - wprowadzenie podatku od transakcji finansowych, a na trzecim - zwiększenie ściągalności zaległych należności podatkowych wobec skarbu państwa. Chcemy równego oskładkowania na ubezpieczenia społeczne. Tyle się mówi obecnie o likwidacji KRUS i uzależnieniu składek ubezpieczeniowych rolników od osiąganych przez nich dochodów. Dlaczego równie donośnie nie mówi się o uzależnieniu wysokości składek do FUS przedsiębiorców? Przecież nawet ci, którzy obracają milionami, płacą składki od 60% przeciętnego wynagrodzenia. To prawo jest reliktem PRL, gdy nie było wielkiego biznesu, tylko drobni rzemieślnicy: kaletnicy, szewcy, fryzjerzy. To fascynujące, że dziś polski biznes broni PRL-owskiego prawa. Tymczasem nam, pracownikom zatrudnionym na umowę o pracę, liczy składki od faktycznej wysokości zarobków. Pracownicy nie mogą odliczyć od podstawy opodatkowania pieniędzy wydanych na buty, w których chodzą do pracy, a przedsiębiorcy mogą wrzucić w koszty nie tylko paliwo czy komputer, lecz także reprezentacyjny strój i obiad w drogiej restauracji.
Jak pan słyszy hasło "Polska w budowie", to...
...myślę, kto na tej budowie zyskuje - niewielu najbardziej uprzywilejowanych. Ogromne pieniądze idą na budowę wielkich stadionów, a bardziej przydałyby się żłobki i przedszkola. Buduje się płatne autostrady, z których niewielu będzie korzystać, ale nie dba o modernizację komunikacji kolejowej, rozwój transportu publicznego. Buduje się apartamenty, które przynoszą zysk deweloperom, ale nie buduje się mieszkań dostępnych dla ludzi z chudszym portfelem, nie ma budownictwa komunalnego. Dla kogo ta Polska jest w budowie, skoro społeczeństwo się starzeje? Decyzję o założeniu rodziny, urodzeniu dziecka blokuje brak stałej pracy i poczucia bezpiecznego jutra. Gdy obserwuję kampanię wyborczą, mam wrażenie, że politycy prześcigający się w zagrywkach marketingowych i ustawkach są kompletnie oderwani od rzeczywistości. Nie wiem, czy uda się ich sprowadzić na ziemię.
Wywiad ukazał się w tygodniku "Przegląd".