Zawiedzione nadzieje
Początek transformacji ustrojowej wiązał się ze zniesieniem cenzury i rozkwitem mediów prywatnych, nieskrępowanych formalnie politycznymi ograniczeniami. Wątpliwości co do ich roli i przekazu były traktowane jako zamach na zdobytą wolność słowa. Niezależne media miały od tej pory stanowić przestrzeń pluralistycznej debaty. Uznano je za niezbędną przeciwwagę dla władzy politycznej - pole niezależnego osądu oraz krytyki wypaczeń funkcjonowania aparatu państwowego. Z drugiej strony przypisywano im też wartość samoistną – obszaru ekspresji różnorodnych przekonań politycznych, religijnych czy artystycznych.
Bardzo szybko jednak okazało się, że przestrzeń medialna nie spełnia wszystkich pokładanych w niej nadziei. Media nie stały się wcale domeną wielogłosowej debaty, lecz dosyć jednorodną platformą, na której próbowano przekonać społeczeństwo do słuszności kierunku przemian ekonomicznych. Przekaz medialny stopniowo oddalał się od trosk i obaw większości obywateli. Elity dziennikarskie coraz bardziej wiązały się ze środowiskami wielkiego biznesu, wspólnie z nimi dążąc do sprawowania władzy ekonomicznej i symbolicznej. Polscy dziennikarze starali się kopiować wzorce z krajów rozwiniętych, a zarazem nie uwzględniali krytycznych analiz splotu mediów i kapitalistycznego rynku, zjawiska, które od lat 60. wzbudzało kontrowersje w państwach zachodnich.
Komercjalizacja mediów doprowadziła do uprzywilejowania określonych grup nacisku, odzwierciedlając różnice ekonomiczne w społeczeństwie i marginalizując głosy środowisk protestujących przeciwko nowym rozwiązaniom dotyczącym rynku pracy czy świadczeń społecznych. W debatach organizowanych przez największe media dyskutują zazwyczaj doradcy bankowi, którzy bronią niskich podatków dla banków, a komentujący ich głosy publicyści odbierają te deklaracje jako neutralną wiedzę o świecie. Oczywiście bezpośrednia obrona partykularnych interesów bogatej mniejszości nie wzbudziłaby zachwytu w społeczeństwie, dlatego też potrzeba dodatkowych zabiegów ideologicznych, dzięki którym elity przekonują społeczeństwo, że ich dyktat jest koniecznością losu, a nie skutkiem kontrowersyjnych decyzji politycznych. Oto powód, dla którego lobbyści ubierają się w szaty ekspertów, zaś największe media ukrywają wiele problemów, dążąc do spychania niewygodnych kwestii i argumentów poniżej progu uwagi. Pytania
i zagadnienia, które mogłoby zagrozić powiązaniom mediów, polityki i kapitału, zostają odrzucone, a oligarchiczna pozycja "środowisk twórczych" i "ekspertów" pozostaje głęboko skrywaną tajemnicą.
Koniec polityki
Jednym ze skutków wzrostu roli mediów komercyjnych jest marginalizacja polityki albo ograniczenie jej do wymiaru skandali personalnych. Polityka zostaje sprowadzona do niejawnych klik i układów. Spory i różnice merytoryczne stają się drugorzędne. Dlatego dziennikarze najbardziej lubią wywoływać ostre kłótnie personalne między politykami. Zwalniają ich one z obowiązku merytorycznego przygotowania się do programu, a przy okazji dają gwarancję, że zdobędą większą cytowalność - największy skarb skomercjalizowanego dziennikarstwa. Najlepszą gwarancją dużej cytowalności są bowiem skandale, spięcia, awantury. Koledzy i koleżanki z innych mediów prędzej napiszą o tym, że Niesiołowski z Macierewiczem obrzucili się inwektywami, niż o tym, że rząd zmniejszył wydatki na walkę z bezrobociem. W związku z tym programy dotyczące polityki społecznej czy rynku pracy praktycznie znikły z największych stacji telewizyjnych. Większość mediów traktuje scenę polityczną jak ring bokserski, na którym najwyżej premiowane są ciosy poniżej pasa. Komu uda się sprowokować wyjątkowo brutalne zagranie, ten wygrywa i wszyscy inni się na niego powołują. Równocześnie dziennikarze uparcie zrzucają odpowiedzialność za jakość debaty publicznej na polityków. Dlatego co pewien czas organizują debaty z udziałem wybranych intelektualistów, z którymi wspólnie narzekają na poziom sceny politycznej.
W ten sposób mass media zniechęcają opinię publiczną do polityki, odwracają uwagę społeczną od istotnych problemów i zarazem przyciągają dużą widownię, która zapewnia reklamodawców. Kryzys demokracji jest więc funkcjonalny dla elit medialnych, które manipulują obiegiem informacji, kierując uwagę opinii publicznej na zdefiniowane przez siebie problemy. Wzrostowi roli mediów towarzyszy spadek znaczenia polityki i zmniejszanie się obszarów życia społecznego poddanych demokratycznej kont
Media w służbie status quo
Nowoczesne media nie są zatem neutralne i niosą określony przekaz, który służy ich interesom, zmieniając zarazem świadomość społeczną. Brytyjski socjolog John Street wskazuje na trzy elementy przekazu medialnego, które rozprzestrzeniają się po całym świecie, ale w Polsce są szczególnie mocno widoczne. Po pierwsze, większość wpływowych mediów jest liberalna gospodarczo, a rynek traktuje jako autonomiczną rzeczywistość, której zasady są ponadczasowe i których nie można zmienić. Rynki finansowe uważa się za autonomiczne i nieprzewidywalne twory, które wznoszą się i opadają w zależności od kaprysu, a opisuje się je w kategoriach podobnych do prognozy pogody. Ponadto gospodarka jest przedstawiana jako domena specjalistów, której nie ma potrzeby objaśniać przeciętnemu widzowi. Stąd programy o tematyce ekonomicznej pojawiają się już wyłącznie w kanałach tematycznych, dostępnych niewielkiej widowni.
Po drugie, media nagłaśniają tylko te problemy, które bezpośrednio dotyczą odbiorców i mogą ich osobiście zainteresować. Dlatego kanały telewizyjne i wysokonakładowe pisma niewiele miejsca przeznaczają na wydarzenia w świecie pozaeuropejskim. Media zatem kształtują rzeczywistość również przez dobór tematów. Ich przekaz jest selektywny nie tylko dlatego, że ujmują rzeczywistość pod kątem personalnych sporów i skandali, ale też dlatego, że znaczna część wydarzeń na świecie nie jest przedmiotem ich zainteresowania. Śmierć z głodu dwudziestu tysięcy mieszkańców Etiopii to mniej gorący news niż złamanie nogi przez znanego celebrytę. Zgodnie z tą logiką największe polskie kanały telewizyjne w ostatnich latach znacznie zmniejszyły liczbę programów o tematyce międzynarodowej, a rozbudowały ofertę rozrywkową.
Wreszcie po trzecie, media komercyjne zazwyczaj troszczą się o zachowanie status quo. Reklamodawcy, których chcą przyciągnąć, zabiegają o zamożnych odbiorców, ci zaś są raczej przeciwni istotnym zmianom politycznym. Dlatego wiele programów powstaje z nastawieniem na bogatszą część społeczeństwa, a problemy ubogich widzów są spychane na dalszy plan. Przykładowo większość dziennikarzy i ekspertów wszczyna alarm w związku z kilkuprocentowym wzrostem franka, ponieważ pożyczki we frankach brali głównie względnie zamożni konsumenci. Nie interesuje ich natomiast poziom bezrobocia, wysokość płac w budżetówce czy programy walki z ubóstwem. A przecież są to problemy, które bezpośrednio wpływają na jakość życia milionów Polaków.
Zgoda polsko-polska
Jednym z kluczowych pojęć używanych przez dziennikarzy głównego nurtu jest ostatnio "wojna polsko-polska", do której oczywiście nie wolno dopuścić. Ten, kto prowokuje antagonizmy, jest skazany na polityczną banicję lub uznawany za zagrożenie dla demokracji. Tej retoryce ulegli też politycy największych partii. W ostatnich wyborach prezydenckich dominowały hasła odnoszące się do zgody: Dialog i porozumienie, Razem zmienimy Polskę, Zgoda buduje, Polska jest najważniejsza. Jaki procent elektoratu potrafiłby dzisiaj połączyć hasło z kandydatem? Czym zresztą te hasła się od siebie różnią? Czołowi kandydaci na prezydenta postanowili rozmyć różnice w mętnej papce sloganów o zgodzie ponad podziałami, w której kwestie programowe schodzą na drugi plan. Trudno się im zresztą dziwić, skoro dziennikarze w co drugim wywiadzie pytali ich, czy na pewno nie chcą "skłócać Polaków". Krytyka "wojny polsko-polskiej" oczywiście nie jest neutralna. Kryje się za nią wizja jednolitej, niezróżnicowanej wspólnoty Polaków - wspólnoty pozbawionej konfliktów - wizja zgody ponad podziałami, której nie wolno kwestionować.
Spoza złowrogiej burzy wojennej wyłania się zatem świetlisty "kompromis" - kolejne ważne słowo polskiej debaty. W jego budowę mają się angażować wszystkie główne partie na scenie politycznej. Strażnikami tego kompromisu, który niesie ze sobą bardzo konkretną treść, są dziennikarze. Kompromisowe jest ustawodawstwo dotyczące aborcji, chociaż nikt nie mówi, kto z kim i w czyim imieniu zawarł kompromis, kompromisem była reforma emerytalna, choć nikt nie pytał społeczeństwa, jak ją ocenia. Kompromisem są też rozwiązania dotyczące podatków, rynku pracy, in vitro czy roli Kościoła w życiu publicznym. Generalnie kompromisowe są te rozwiązania, które w dyskursie głównego nurtu uchodzą za prawomocne. Dyskurs odwołujący się do kompromisu jest niechętny merytorycznej dyskusji. Bardzo wąsko bowiem definiuje on ramy dopuszczalnych poglądów i eliminuje wszystkie te, które go podważają, jako "radykalne". Zadaniem krytycznego dziennikarstwa powinna być podejrzliwość wobec wszelkich poglądów uchodzących za oczywiste. Tymczasem zamiast przyglądać się różnicom programowym między poszczególnymi partiami, dziennikarze oburzają się, gdy politycy ośmielają się... między sobą różnić.
Polska polityka niewątpliwie znajduje się w stanie kryzysu. Niemniej jednak w jeszcze głębszym kryzysie znajduje się polskie dziennikarstwo. Zamiast być czwartą władzą, przyglądającą się nadużyciom pozostałych i zadającą jej trudne pytania, polskie media przyczyniły się do budowy zamkniętego ładu, który bardzo ogranicza prowadzenie merytorycznej, pluralistycznej dyskusji. My, dziennikarze, nadal będziemy narzekać na marność polskiej polityki i nijakość przywódców największych partii, póki nie wywołamy wojny polsko-polskiej na wielu frontach i nie odważymy się zakwestionować obowiązującego kompromisu.
Przypis:
[1] S. Sierakowski, "List otwarty do partii", "Gazeta Wyborcza", 18-19.06.2011.
Tekst ukazał się w kwartalniku "Bez Dogmatu".