To może nie być obiektywna recenzja. Może, bo Michała Radziechowskiego znam, lubię i od dawna uważam za diabelsko zdolnego i bardzo niedocenionego. I dlatego stwierdzenie, że jego książkowy debiut potwierdził słuszność obydwu tych przekonań, zapewne nie jest pozbawione stronniczości.
„Historie rodzinne”, bo taki tytuł nosi niewielka książeczka, to równoległy opis życia dwóch przeciętnych polskich rodzin. Jest doskonałą odtrutką na cukierkowy obraz świata, którym karmią nas korporacyjne telewizje. Kilkanaście obrazków, które zostały w nich zawarte, pokazuje bowiem życie Polaków prawdziwych. Codziennych. Z ich problemami, biedą i... ciągłą pogonią za światem znanym jedynie ze szklanego ekranu, ale mimo to uważanym za prawdziwy. A w rzeczywistości będący jedynie wizją tego, jak polską rzeczywistość wyobrażają sobie stażyści (wszak o pracowników tam coraz trudniej) z warszawskich redakcji i firm producenckich.
Michał Radziechowski na niewiele ponad 70 stronach przedstawia wiele z tych fenomenów, które czynią życie nad Wisłą tak nieznośnym. (Zwłaszcza, gdy ma się w sobie choć trochę krytyki.) Odrysowuje parareporterski obraz dzisiejszej Polski widzianej od dołu. Z poziomu szarej, nudnej i stłamszonej przez biedę (której nawet nie uważa się za biedę, a za normalność) egzystencji.
Nie chodzi jedynie o problemy dotyczące pracy, zaległych rachunków i pustego portfela. A raczej o pewną całość, w której narodowa bohaterszczyzna, z całą przynależną do niej rozdętą ponad granice przyzwoitości dumą, przeplata się z beznadzieją młodzieńczych perspektyw. Z konsumpcjonizmem. Z postępującym upodleniem ludzi. Zanikiem szacunku za to, że inni są i są dla nas. A przyznaniem go tym „z pozycją”. Nawet, gdy ta pozycja to stanowisko właściciela spożywczej hurtownii, który poza byciem przedsiębiorcą na szacunek nie zasługuje. I z zanikiem międzyludzkich relacji. Z postępującym rozpadem społecznej tkanki.
W tej książce są rodzice, którzy zostawiają (muszą?) swoje pociechy na wychowanie dziadkom. A dziadkowie, choć tutaj raczej babcie, nie są w stanie znaleźć porozumienia z wychowanymi do posiadania nastolatkami. - Wnuczka uważa, że w życiu trzeba mieć dużo pieniędzy, a także dużo kosmetyków. Babcia nie ma pieniędzy, ani też dużo kosmetyków, choć – gdyby miała – zdaniem wnuczki, jej życie stałoby się wartościowsze, bo kiedy człowiek posiada dostateczną ilość pieniędzy, kosmetyków, ewentualnie nieruchomości oraz samochodów, staje się taki człowiek człowiekiem cenionym – pisze o tych relacjach autor. I dodaje: Babcia nie ma dużo pieniędzy, ani też dużo kosmetyków, więc – zdaniem wnuczki – nie jest człowiekiem cenionym, choć babcia twierdzi, że powinna, bo całe życie była i jest nadal uczciwa, a także starała się pomagać innym, jak tylko mogła.
Cała książka jest antidotum na zatruty przekaz „głównego nurtu” (o ile on jeszcze jest główny?). Chociaż w nieco paradoksalny sposób, bo się z niego nie śmieje. Nie ironizuje. Nie podważa. Jedynie pokazuje do czego prowadzi i robi to z dużym wyczuciem ludzkich spraw i motywacji.
Są też minusy.
Choćby to, że jest bardzo krótka. Napisana w niekonwencjonalny sposób i oryginalna stylistycznie. Momentami nieco zagmatwaną i przeskakującą. A przez to wszystko z pewnością nie dla wszystkich. Ale nie dla wszystkich przede wszystkim dlatego, że da się z niej odczytać – choć to ani reportaż społeczny (przynajmniej nie w typowym znaczeniu tego słowa), ani publicystyka – wyraźną lewicowość autora. I wizję świata, które nie tylko nie współgra z „mainstreamowym” wyobrażeniem polskiego sukcesu, ale jest z nim całkowicie sprzeczna.
Czy warto przeczytać? Warto.
Choć efektem nie musi być uznanie dla autora. Równie dobrze lektura może wpędzić w niechęć do niego. Pewne jest tylko to, że nikogo nie pozostawi obojętnym.
Michał Radziechowski: „Historie rodzinne”, Wydawnictwo Novae Res, Gdynia 2010, stron 78.
Tomasz Borejza