O ile na co dzień można uciec od tego, co niewygodne, o tyle Papużanka na kartach swej powieści każe się zastanowić nad tym, jak wiele niesprawiedliwości i ludzkiego zła zamieciono już pod rodzinne dywany. Rodzinna saga – niesłychanie sprytna i inteligentna kumulacja lat kolejnych pokoleń na nieco ponad dwustu stronach – jest opowieścią z jednej strony zgrzytającą i nieprzyjemną, a z drugiej przecież nieobcą prawie każdemu, kto zetknął się podczas życia z silnymi charakterami we własnej rodzinie. Silne charaktery Papużanki to te złe charaktery. Dobro, pokora i ukryte piękno znajdują się gdzieś na marginesie i nie dają przeciwwagi traumie, w jakiej zanurzają się kolejne pokolenia tych, którzy zrodzili się w toksycznym związku ludzi, jacy wpadli na siebie przypadkiem. Może Maciuś jest tylko odstępstwem od normy, bo to dziecko tej egoistycznej flądry, która wszystko i wszystkich ma w swym wielkim, prostackim tyłku. Ale wyjątek potwierdza tylko regułę, natomiast Papużanka ze swadą opowiada o losach ludzi, którzy pewnie wiele by w życiu zmienili, ale nie mieli na to odwagi albo i ku temu możliwości.
Najpierw ona i on. Wiejscy przybysze do komunistycznego Krakowa. Ona z osieroconym trzylatkiem. On po zmarnowanych szansach na to, by życie mogło być piękne, gdyby nie cholerna tęsknota za podziurawioną kulami i martyrologicznie wyjącą ojczyzną, jaka przywołała go niczym do piekła ze świata, w którym miałby możliwości innego życia. „Nie można znaleźć powodu dla tego małżeństwa. Żadnego. Racjonalnego ani irracjonalnego. Żadnego uczucia, na pewno. Żadna sytuacja, zbieg okoliczności, nawet pieniądze żadne. Ani się nie lubili, ani do siebie nie pasowali”. Nie dość, że sobie urządzili piekło na ziemi. Udało im się to piekło przenieść na kolejne pokolenia. Niewiele ich to kosztowało. Wystarczyło, że ona wiecznie gderała, a on ustępował dla świętego spokoju. Potem wszystko samo się potoczyło. Papużanka soczystym, zmiennym w zależności od punktów widzenia stylem, opowiada historię bycia ze sobą na przekór, krzywdzenia się w „dobrej” wierze, świadomego udręczania ku jakimś nieświadomym korzyściom wewnętrznym. Nieważne, że ktoś cierpi, ważna stabilizacja. Ironiczna, inteligentna i przewrotna książka o tym, czego w rodzinie się wystrzegać i czego nie dostrzegają ci, którzy przywykli do tego, iż czasem jest coś nie tak.
W „Szopce” wszystko jest nie tak. Matka niesfornego Maciusia staje się szybko maszyną do narzekania, dla której formą terapii jest lepienie znienawidzonych przez męża pierogów i cotygodniowe mordowanie koguta na tłusty rosół, który każdemu wychodzi bokiem. Maciuś nigdy nie zostanie Maciejem, bo choćby zrobił w życiu największe świństwa, zawsze będzie mamusinym chłopczykiem. Kiedy rodzi mu się siostrzyczka, początkowo stara się ją ignorować. Potem postraszy sześcioletnią Wandzię latarką umieszczoną w ustach i odtąd siostra – gówniara zawsze będzie chodzić, jak jej Maciuś zagra. Syn zgorzkniałej jędzy marnuje wszystkie życiowe szanse na to, by jakoś swoje życie ustabilizować. Stara się pasożytować na matce do końca, jednocześnie czując się niezależnym w swym życiu niebieskiego ptaka. Małżeństwo? Można się rozwieść! Odpowiedzialność? Wystarczy ta matczyna. Pieniądze? Przecież zawsze zdobędzie się podobizny polskich królów w różnych odcieniach od tych, co się zlitują albo dadzą w łapę dla świętego spokoju.
Taki jest kochany Maciuś. A biedna Wandzia? Grzeczna, uczynna i dobra miota się wśród własnych lęków i chorej odpowiedzialności za każde zło w rodzinie. Wanda wyrasta w przekonaniu, iż wiele niedobrego mogłoby się wydarzyć, gdyby jej nie było. Kiedy wreszcie odkrywa, iż jako osoba prezentuje sobą jakąś wartość, jest już dorosłym dzieckiem piekielnych rodziców, którzy nigdy nie byli sobie bliscy, a w bliskości wytrwali aż po późną starość. Wanda też stanie się matką. Z czasem zrozumie, co znaczy być córką dla wiecznie zamkniętego w sobie ojca. Będzie uciekać od koszmarów dzieciństwa, wciąż karmiąc się tym, iż codzienność to odbicie tego, co było. Czy jej albo komukolwiek innemu w tej rodzinie uda się zerwać z tym, co dusi, boli i odbiera pełnię człowieczeństwa?
Papużanka konstruuje specyficzną językową wieżę Babel, a odbiorca czuje się coraz bardziej bezradny nie wiedząc, czy śmiać się, czy może gorzko zapłakać nad całą opisaną historią. Między tymi odczuciami czasami zaciskają się pięści ze złości, ale najważniejsze jest, w jaki sposób za pomocą słów Zośka Papużanka czaruje świat, któremu daleko jest do zaczarowanej rzeczywistości. Szopka to przykład tego, jak proza życia przenosi się do świata literackiego. Naprawdę ciekawa książka, bo udowadnia, iż można być wtórnym tematycznie, ale jednocześnie ofiarować czytelnikowi nową jakość. Dlatego czytanie tego ciekawego debiutu będzie bolesne i zmusi, by zajrzeć, czy aby dawno temu nie zamieciono nam pod dywan czegoś, o czym warto porozmawiać, by stać się lepszym.
Brawa za nieszablonowe ujęcie dość oczywistej w sumie problematyki. To nie jest literatura parenetyczna nowych czasów, która buduje definicję rodziny na wyraźnych antywzorach. To przede wszystkim sprytnie opowiedziana historia o bliskości mimo wszystko i o przywiązaniu na przekór. Do rozwagi i ku uwadze!
Zośka Papużanka, Szopka, Świat Książki, Warszawa 2012.
Jarosław Czechowicz
Recenzja ukazała się pierwotnie na blogu Krytycznym Okiem.