W Moskwie autor Dzieła sztuki w dobie reprodukcji technicznej przebywał dokładnie od 6 grudnia 1926 do 1 lutego 1927 roku. Jego czas wypełniały spotkania z działaczami i artystami, wizyty w kinach, teatrach i muzeach, spacery po placach i ulicach Moskwy, wreszcie zakupy – przede wszystkim zabawek, które namiętnie kolekcjonował. Nieznający rosyjskiego pisarz przyglądał się życiu codziennemu moskiewskiej ulicy i dyskutował o polityce kulturalnej ZSRR. Szukał też możliwości współpracy z radzieckimi gazetami i wydawnictwami, czy to jako ich niemiecki korespondent, czy też pretendent do stanowiska w Związku Radzieckim, gdyby – wzorem innych komunizujących intelektualistów z Zachodu – zdecydował się zostać tam na stałe.
Naczynie z wąską szyjką
Przede wszystkim jednak Benjamin przyjechał do Moskwy ze względu na Asję Lacis. Ta łotewska komunistka i awangardowa reżyserka teatralna poznała pisarza dwa lata wcześniej na Capri. Zafascynowani sobą, spotykali się jeszcze w Berlinie i w Rydze, aż w końcu Benjamin podjął wyprawę do Moskwy. Kwestie zainteresowań polityczno-artystycznych i własnej kariery wydawały się początkowo mniej istotne. Jednak w praktyce to relacje z Lacis zeszły na dalszy plan, wywołując u Benjamina rozgoryczenie i ból, którym dawał wyraz w swoim dzienniku, wydanym właśnie jako Dziennik moskiewski w przekładzie Bogdana Barana.
Wydanie to jest bardzo staranne, opatrzone drobiazgowymi przypisami i rozbudowaną przedmową. Zawiera również kilka listów i fotografii Moskwy lat dwudziestych. Brakuje tylko (poza jedną fotografią) reprodukcji samego rękopisu dziennika. Co prawda wydawca w końcowej nocie opisuje go – to ważne, bo są to jedne z niewielu nieprzeznaczonych do druku autobiograficznych wypowiedzi pisarza, jakie znamy.
Intymność prowadzonych tylko dla siebie zapisków ma duże znaczenie dla zrozumienia relacji autora Ulicy jednokierunkowej z kobietą, której tę książkę dedykował i dla której przybył do Moskwy. Zaskoczenie czytelnika jest więc spore, gdy okazuje się, że w Dzienniku… relacja ta zajmuje relatywnie niewiele miejsca. Okazuje się, że ich stosunki od początku nie układały się gładko. Lacis – chora, znerwicowana, przebywała w sanatorium, w którym dzieliła pokój z uciążliwą dla gościa współlokatorką i do którego musiała codziennie wracać na noc; do tego lękała się o stan swojej kilkuletniej córki przebywającej w ośrodku dla dzieci. Starała się też zapewnić sobie pracę i mieszkanie na przyszłość, po opuszczeniu sanatorium. On, zabiegany, sfrustrowany trudnościami komunikacyjnymi, skazany na niemal nieustanne pośrednictwo tłumaczy, pragnął przywiązać Lacis do siebie – najchętniej poprzez wspólne dziecko – i irytował się jej osobistymi problemami. W dodatku w spotkaniach pisarza z reżyserką prawie zawsze uczestniczył Bernhard Reich, niemiecki reżyser teatralny mieszkający od pewnego czasu w ZSRR i „towarzysz życia” Lacis, jak to elegancko określa w Przedmowie Gershom Scholem. To towarzystwo, podobnie jak późniejsze zaloty „czerwonego generała” do Lacis, wywoływało w Benjaminie zazdrość.
Kochankowie rzadko pozostawali ze sobą sam na sam, a jeśli już im się udawało, ona zwykle była zmęczona, a on stawał się cyniczny i opryskliwy, co prowadziło do kłótni i pogłębiało niezrozumienie. Kłócili się zresztą także w towarzystwie; choć sprzeczki wynikały często ze spraw błahych, ujawniały poważną rozbieżność oczekiwań. Obraz Lacis jako tej, która wpływała silnie na światopogląd Benjamina i walnie przyczyniła się do jego przyswojenia marksizmu, nie znajduje w Dzienniku… potwierdzenia, zwłaszcza że w notatkach berlińczyka o tym, co Łotyszka pojęła z jego wypowiedzi, daje się wyczuć cień protekcjonalizmu. „Często mi się to zdarza: prawie nie słyszę, co do mnie mówi, bo tak intensywnie się w nią wpatruję”[s.35], zauważa Benjamin.
Czułość – objęcia, uśmiechy, pocałunki – pojawiała się między nimi rzadziej: niekiedy rozładowując napiętą atmosferę pretensji i wyrzutów, czasami w trakcie serdecznego spotkania, gdy oboje byli w dobrej kondycji psychofizycznej. Benjamin skrupulatnie odnotowywał gesty, spojrzenia i słowa Lacis świadczące – „przy kontroli, jaką sobie narzuciła w sprawach erotycznych” – o jej przychylności. Czuł się od niej uzależniony i drobne wyrazy jej sympatii pozwalały mu zachować w miarę dobry stan psychiczny. Bliskość z Lacis dawała Benjaminowi poczucie spokoju i bezpieczeństwa, jednakże gdy ona miała się gorzej lub potrzebowała jego zainteresowania, reagował znużeniem i irytacją, a kiedy ich relacja się psuła, kompensował sobie niepowodzenia jedzeniem i piciem.
Zdawał sobie sprawę ze swojego cynizmu i wyrachowania w stosunkach z Lacis, jak również z błędów, które popełnił wcześniej w ich relacji. Wciąż jednak nie był pewien ani jej, ani własnych planów życiowych, a krytyka ze strony reżyserki wywoływała w nim, wprawdzie krótkotrwałą, ale jednak wściekłość. W rezultacie próby ułożenia sobie wspólnej przyszłości – parę razy rozmawiali nawet o ślubie i dzieciach – spełzały na niczym. Momenty bliskości między kłótniami a niechcianym towarzystwem innych osób były dla pisarza na tyle zaskakujące, że musiał ponownie i stopniowo otwierać się, „jak naczynie z wąską szyjką, do którego wlewa się płyn z kubła”[s.164].
Ostatecznie rozjeżdżały się postawy i koncepcje Benjamina i Lacis: on jej zarzucał konformizm, ona jego spostrzeżenia na temat Rosji i komunizmu kwitowała krótko: „To wszystko bez sensu”. Tuż przed wyjazdem Benjamina ich więzy się zacieśniły, niemniej nie na tyle, by on został w ZSRR lub ona wyjechała za granicę:
„Wola wyjazdu wszakże była silniejsza niż pociąg ku Asji, choć prawdopodobnie tylko z powodu wielu przeszkód, na jakie on natrafił. Tak jak natrafia i teraz. […] Pojechaliśmy saniami do jej mieszkania mocno przytuleni do siebie. Panował mrok. To był jedyny mrok, jaki dzieliliśmy tu w Moskwie – na środku ulicy i w ciasnym siedzeniu sań” [s.189].
Łotyszka jeszcze dwukrotnie, w 1929 i 1930 roku przyjeżdżała do Niemiec, ale mimo przywiązania i silnych emocji, które w sobie wzbudzali, wiedzieli, że należą już do innych światów, których nie można zespoić. „Bagatelizacja życia miłosnego i seksualnego należy, jak wiadomo, do komunistycznego credo”[s.95], odnotowywał Benjamin.
Moskiewskie pasaże
Oficjalnym powodem wyprawy Benjamina był zamiar napisania prac na temat radzieckiej stolicy, za które wziął zaliczki umożliwiające wyjazd. Stąd drugim, równie ciekawym wątkiem Dziennika… są obserwacje życia codziennego w Moskwie. Mając świadomość, że głębsze wniknięcie w funkcjonowanie nieznanego miasta byłoby niemożliwe w tak krótkim czasie, pisarz ograniczył się do naszkicowania fizjonomii Moskwy – zjawienie się przed bramą tej „niezdobytej twierdzy” uważał za wystarczający sukces – programowo dystansując się od wszelkich teorii, na których weryfikację po prostu nie miałby czasu.
Uwagę pisarza przykuwał przede wszystkim rytm ulicy, z handlem na czele. Już 13 grudnia Benjamin zapisał:
„Na rogu jednej z ulic zobaczyłem kobietę sprzedającą ozdoby choinkowe. Szklane bańki, żółte i czerwone, migotały w słońcu, wydawało się, że to zaczarowany kosz jabłek, w którym czerwień i żółć obdzielają każda inny owoc”[s. 33].
Tego samego dnia dostrzegł też specyfikę moskiewskich szyldów sklepowych, których „prymitywne malarstwo” przedstawiało akcję, działanie z udziałem postaci, a nie tylko przedmioty, zaś prawie nigdy nie zawierało nazw firm. W oczy Benjamina rzucał się kontrast między luksusem sklepów dla nowej burżuazji okresu NEP-u, a powszechną nędzą, która najintensywniejszy wyraz znajdowała w „korporacji umierających”, jak autor Dziennika… nazywał licznych żebraków, porównując miasto do wielkiego lazaretu. Rogi ulic pokryte były łachmanami bezdomnych, a wąskie chodniki, którymi przeciskali się przechodnie, nadawały Moskwie charakter „improwizowanej metropolii, której ten status przypadł w udziale z dnia na dzień”[s.52].
W tej „improwizowanej metropolii” mróz, co prawda, uniemożliwiał przystanięcie i kontemplację, niemniej nie wstrzymywał ruchu. Właściwie wszystkim – od rzeczy codziennego użytku po najbardziej wymyślne przedmioty – handlowało się pod gołym niebem: „Oferta uliczna jest niewyczerpana. Zauważyłem okulary optyka sprawiające, że wieczorne niebo nagle zabarwia się południowo”. Powoli Benjamin poszerzał swoje spostrzeżenia o specyfikę miejscowego doświadczania czasu, dalekiego od zachodnioeuropejskiej punktualności, mimo że „tylu zegarmistrzów co w Moskwie nie ma nigdzie w świecie”. O tym, że czas to pieniądz, przypominał z plakatów sam Lenin.
Przydawały się też podpowiedzi moskiewskich znajomych pisarza; na przykład Lacis sugerowała mu opisanie, „jak ludzie tu tracą głowę, chodzą godzinami, potem wracają do biura rozkojarzeni i nie potrafią powiedzieć, gdzie byli”[s.51]. Miasto wydało mu się ogarnięte wielkim remontem, ciągłym zmianom ulegały w równej mierze meble w mieszkaniach, lokalizacje urzędów i stanowiska ulicznych handlarzy. Paradoksalnie najlepiej zorganizowani i najbardziej wiarygodni wydawali się w Moskwie żebrzący nędzarze, przewidywalni co do miejsc pobytu i zachowań.
Zdaniem Benjamina nieliczne na moskiewskich ulicach samochody były oznaką społecznej wyższości oficjeli i burżuazji w przeciwieństwie do ciasnych tramwajów i chodników, którymi poruszały się ubogie masy. Społeczna stratyfikacja przekładała się na podział sfery wizualnej (reflektory aut stanowiły, obok lamp na straganach, ważne źródło światła), jednak już nie audiosfery, klaksony przejeżdżających z rzadka aut nie zakłócały zbyt często spokoju miasta. „Nawet okrzyki sprzedawców brzmią tu bardzo cicho”, odnotowywał Benjamin, tłumacząc to sobie nielegalnym zwykle charakterem handlu ulicznego.
Obraz życia ulicy uzupełniały obserwacje wnętrz sklepów, teatrów, mieszkań. Zachowania publiczności teatralnej Benjamin rozpoznawał jako podyktowane nie tyle subiektywnym gustem widzów, ile znajomością stanowiska partii na temat danej sztuki. Z kolei drobnomieszczańskie pokoje swoich znajomych interpretował jako pola bitewne, które „zwycięsko szturmuje siejący spustoszenie kapitał towarowy, nic ludzkiego się tam nie uchowa”. Przed wzrokiem Benjamina nie mógł ukryć się też wszechobecny kult wizerunków Lenina – jego podobizny napotykał w klubach, kuchniach, łazienkach i instytucjach publicznych; pisarz natrafił między innymi na sklep specjalizujący się w wizerunkach Lenina dowolnej wielkości i z każdego materiału. Wizerunki Lenina i plakaty propagandowe znalazły się też w fabryce, którą zwiedzał, tam jednak jego uwagę przykuła głównie niska specjalizacja przemysłowa, przejawiająca się wykonywaniem wielu czynności ręcznie przez pochodzące ze wsi niewykwalifikowane pracownice:
„Po prawej maszyna nawija długie nici przędzy na szpulki, po lewej ręka robotnicy obraca duże drewniane koło: ten sam proces w obu przypadkach. Najwięcej wśród załogi jest chłopek; niewiele z nich należy do partii. Nie noszą odzieży roboczej, nie mają nawet fartuchów ochronnych, lecz siedzą na swoich miejscach, jakby wykonywały jakieś prace domowe. Dobrotliwie, spokojnie pochylają nad pracą okutane wełnianymi chustami głowy. Otaczają je plakaty przywołujące całą grozę pracy maszynowej”[s.107].
Wyłania się z tego obraz peryferyjnej metropolii, egzotycznej i „dzikiej”. Dzikość Moskwy widoczna była zwłaszcza na przedmieściach, gdzie wzdłuż szerokiej alei pisarz widział sąsiadujące ze sobą secesyjne wille, sześciopiętrowe kamienice i drewniane chłopskie chaty. Wieś pojawiała się w samym środku miasta, a nie jedynie na obrzeżach:
„W tych ulicach jedno jest osobliwe: rosyjska wieś bawi się na nich w chowanego. Jeśli przejść przez którąś z wielkich bram – często mają zamknięcia z kutych żelaznych krat, ale nigdy nie widziałem żadnej zamkniętej – staje się u początku rozległej osady, która często jest tak rozłożysta i szeroko zaplanowana, jakby przestrzeń w tym mieście nic nie kosztowała. W ten sposób odsłania się gospodarstwo lub wieś. Teren jest nierówny, dzieci jeżdżą na sankach, zgarniają śnieg, w rogach kozły na drewno, sprzęt lub węgiel, wokół rosną drzewa, prymitywne drewniane schody lub dobudówki nadają frontowej lub bocznej stronie domów, które od ulicy prezentują się bardzo po miejsku, wygląd chłopskiej chaty. W ten sposób ulicy przybywa wymiar wiejskiego krajobrazu”[s.116].
Moskwa dla Benjamina nigdzie nie wyglądała jak miasto, lecz jak jego obrzeża. Ogromne miejskie place były „po wiejsku amorficzne” i rozmywały się wraz z deszczem lub śniegiem. Typowo wiejskie były nie tylko układy przestrzenne, architektura i zajęcia ludności, lecz także jej stroje. „Dzikość” Moskwy polegała nie tylko na przemieszaniu miasta ze wsią, światowej metropolii z tradycyjnym gospodarstwem, materialistycznej ideologii z religijną wiarą, nowej burżuazji z chłopskimi masami. W oczy rzucało się przenikanie kultur europejskich i azjatyckich, któremu pisarz nie mógł się nadziwić:
„Zawsze zdumiewa, ile egzotyki ujawnia to miasto. Mongolskie twarze mogę oglądać do woli co dnia w swoim hotelu. Ostatnio zaś pojawiły się przed nim na ulicy postacie w czerwonych i żółtych szatach, mnisi buddyjscy […], którzy mają teraz w Moskwie jakiś kongres. Konduktorki przypominają mi ludy pierwotne Północy. Stoją odziane w futra na swoich miejscach w tramwajach jak żony Samojedów na swoich saniach” [s.180].
Moskwa widziana oczami Benjamina okazuje się miastem orientalnym. Zdumienie jej egzotyką przenosi się później, w notatkach z 30 stycznia, pisanych jednak od 5 lutego już w Berlinie, na rozczarowanie martwotą, alienacją i schludnością niemieckiej stolicy.
Stanowisko lewicowego outsidera
Najciekawsza kwestia przewijająca się przez Dziennik… to jednak zagadnienie politycznego zaangażowania intelektualisty. Na przykładzie opuszczającego właśnie ZSRR pisarza Josepha Rotha Benjamin krytykował „durny optymizm” tych, „którzy przyjeżdżają tu jako czerwonawo-różowi politycy”, a wyjeżdżają rozczarowani. Wiele dyskusji Benjamina z Reichem i innymi rozmówcami dotyczyło różnic między materializmem a idealizmem, bolszewickiej polityki kulturalnej i postaw wobec niej.
Druga połowa lat dwudziestych to czas w radzieckiej Rosji, gdy władza bolszewików już okrzepła, a wolność i różnorodność pierwszych porewolucyjnych lat były stopniowo ograniczane. W sferze kultury oznaczało to wykluczanie awangardy, która w większości identyfikowała się z rewolucją i współkształtowała rzeczywistość „heroicznego komunizmu” i wspieranie sztuki klasycyzującej, zachowawczej, czy wręcz „reakcyjnej”. Benjamin świetnie te procesy dostrzegał, tak samo jak zauważał, że w muzeach robotnicza publiczność interesuje się malarstwem realistycznym, nie zaś awangardowym, w nim właśnie rozpoznając swoje problemy. Jego uwadze nie umknęły sprzeczności polityki radzieckiej, w której dążenie do stabilizacji państwa zderzało się z podtrzymywaniem rewolucyjnego zapału w młodzieży.
Niemiecki pisarz prowadził ze swoimi moskiewskimi znajomymi dyskusje na temat znaczenia i roli opozycji wewnątrz partii. Dla Benjamina były to rozważania o tyle ważne, że sam zastanawiał się, czy po powrocie do Niemiec nie wstąpić do Komunistycznej Partii Niemiec – 8 stycznia notował, że powstrzymują go przed tym tylko względy zewnętrzne:
„Byłby teraz właściwy moment, a przepuszczenie go jest może niebezpieczne. Właśnie bowiem dlatego, że przynależność partyjna może być dla mnie tylko epizodem, niepożądane byłoby ją odsuwać. Są jednak względy zewnętrzne, które każą mi zadać sobie pytanie, czy stanowisko lewicowego outsidera dałoby się tak merytorycznie i ekonomicznie wylaserować intensywną pracą, że zapewniłoby mi możliwość szeroko zakrojonej produkcji w mojej dotychczasowej dziedzinie”[s.125].
W kolejnych zdaniach Benjamin pisał wprost, że przydałaby mu się na przykład posada redaktora oraz że jego zaangażowania politycznego nie określała już w tym momencie, przeciwnie niż w przeszłości, sfera erotyczna. Najbardziej jednak pociągająca w przynależności partyjnej w ZSRR była dla Benjamina walka o władzę, dzięki której życie nabierało bogactwa, było „zamknięte w sobie i pełne wydarzeń, ubogie i zarazem pełne perspektyw jak życie poszukiwaczy złota w Klondike”. Działacze partyjni odczuwali „stan odurzenia, który sprawia, że życie bez posiedzeń i komisji, debat, rezolucji i głosowań staje się już nie do pomyślenia”.
.
W zapiskach z następnego dnia stwierdzał, że „kluczowe zalety” wstąpienia do partii to: „stałe stanowisko”, a przynajmniej „wirtualny mandat” i „gwarantowany kontakt z ludźmi”. Po stronie ujemnej bycia w partii zapisywał „rezygnację z osobistej niezależności” w ZSRR lub „akces do klasy uciskanej ze wszystkimi konsekwencjami, jakie prędzej czy później może to mieć” w państwach kapitalistycznych. Pozostawanie bezpartyjnym outsiderem stawiało pod znakiem zapytania pożytek z indywidualnej pracy intelektualnej i spychało pisarza ku mieszczaństwu. Wątpliwości mnożyły się:
„Czy pojawią się konkretne perspektywy mojej dalszej pracy, zwłaszcza naukowej, z jej formalnym i metafizycznym podłożem. Co jest – i czy coś jest – „rewolucyjnego” w jej formie. Czy moje nielegalne incognito wśród autorów mieszczańskich ma sens. I czy w mojej pracy naprawdę pożądane jest, bym unikał pewnych skrajności „materializmu”, a także czy polemiki z nimi muszę szukać w partii. Walka toczy się o wszystkie obiekcje tkwiące w specjalistycznej pracy, jaką dotąd wykonywałem. Z chwilą wstąpienia do partii – przynajmniej eksperymentalnego – walka ta musi ustać, jeśli na takiej wąskiej bazie praca nie będzie mogła przebiegać zgodnie z rytmem moich przekonań ani organizować mojej egzystencji”[s.127–128].
Ostatecznie Benjamin nie zdecydował się na akces do partii komunistycznej. Wydaje się, że nie zrobił tego przede wszystkim z przyczyn osobistych, w mniejszym zaś stopniu z powodu oporu wobec działań bolszewików – pod tym względem przyjmował argumentację Lacis, która również początkowo nie rozumiała bolszewickiej polityki. Uważała, że „w Rosji wszystko skończone, a opozycja ma zupełną rację, później jednak zgodziła się z koniecznością przestawienia pracy rewolucyjnej na techniczną”[s.141]. Podobną drogę przeszło wielu Rosjan i imigrantów – znakomita część z nich później przypłaciła to życiem. Pragnęli budować ojczyznę międzynarodowego proletariatu, chociaż nie w smak im były poczynania partii, w której coraz mocniejszą pozycję zdobywał Stalin, po kolei rozprawiający się z faktycznymi lub urojonymi przeciwnikami.
Choć ostatecznie nigdy nie sięgnął po legitymację partyjną, autor Pasaży nie stronił od zaangażowania i dość otwarcie identyfikował się z preferowaną opcją polityczną. Walka cały czas się toczyła i neutralność wobec niej mogła być tylko pozorna. Walka ta rozgrywała się także na polu nauki, gdzie zaangażowanie potępiane było i jest bodaj najsurowiej – a Benjamin i tu miał wiele do powiedzenia. Pokazał to, pisząc notę do swojej rozprawy habilitacyjnej w formie bajki:
„Opowiem na nowo baśń o śpiącej królewnie.
Śpi ona w swoim ciernistym gąszczu. Potem, po iluś tam latach, się budzi.
Jednak nie od pocałunku szczęśliwego księcia.
Zbudził ją kucharz, gdy dał w ucho kuchcikowi, a plask ten, rezonując mocą od tylu lat niestosowaną, zadudnił echem w zamku.
Za ciernistym gąszczem następnych stron śpi piękne dziecię.
Niech tylko nie zbliża się do niego żaden szczęśliwy książę w lśniącej zbroi nauki. Przy ślubnym pocałunku bowiem będzie gryzło.
Aby je obudzić, autor sam przysposobił się na kuchmistrza. Za długo już czeka fanga w ucho, która powinna zagrzmieć w salach nauki. A gdy zagrzmi, zbudzi się ta uboga prawda, która się ukłuła staroświecką kądzielą, gdy w lamusie chciała skrycie uprząść sobie profesorski ołtarz”.
Rozprawę wycofał przed obroną, kiedy dowiedział się, że zostanie ona odrzucona.
Walter Benjamin, Dziennik moskiewski, Wydawnictwo Aletheia, 2012.
Xawery Stańczyk
Recenzja ukazała się pierwotnie w wydaniu internetowym kwartalnika „Res Publica Nowa”.