Na czele listy krajów o najwyższym wskaźniku rozrodczości jest afrykański Niger (ponad siedmioro dzieci na kobietę), zamykają ją bajecznie bogate Makau i Hongkong (poniżej jednego). Polsce o wiele bliżej do tych ostatnich, zarówno demograficznie, jak i ekonomicznie. Potrzeba niemałej ekwilibrystyki, żeby twierdzić, że za „kryzys” demograficzny odpowiedzialna jest bieda. Spadek dzietności to tendencja globalna, a główną jej przyczyną jest wzrost wykształcenia kobiet i, co za tym idzie, ich autonomii społecznej, która wyraża się w pierwszym rzędzie w uzyskaniu kontroli nad własną płodnością. Demografowie Youssef Courbage i Emmanuel Todd w książce Spotkanie cywilizacji pokazują, że wyraźny spadek dzietności następuje niezmiennie w 20 lat po przekroczeniu 50% poziomu alfabetyzacji kobiet i to niemal niezależnie od kulturowych, religijnych i politycznych uwarunkowań. Nie oznacza to, że działa tu jakiś automatyzm. Sposoby uzyskiwania kontroli nad własnym życiem i ciałem zachodzące w rodzinie są jednocześnie sposobami omijania, neutralizowania społecznej kontroli. To cała seria praktyk, trud samodzielnej edukacji i wzajemnego uczenia się. To cicha praca mas kobiet, która w znacznym stopniu pozostaje ukryta dla demografii i ilościowej socjologii. Widzimy jednak dalekosiężne skutki tej zmiany. To nie tylko zmiana astruktury rodziny, to także wzrost statusu dzieci, autonomizacja jednostek, sekularyzacja etc. „Trzeba sobie wyobrazić, do jakiego stopnia dotyka ona intymności ludzi i społeczeństw. (…) Zgadzając się z postulatem decydującego znaczenia kontroli urodzeń jako motoru nowoczesności ujawniającego ewolucję mentalności, możemy uniknąć katastroficznego wyobrażenia planety, podzielonej przez ksenofobiczne cywilizacje stworzone z ludzi, których oddziela od siebie religia” [1] – piszą nieco patetycznie demografowie. Niewiele jednak przesadzają – zmiana, jakiej autonomia mas kobiecych dokonała i dokonuje w świecie społecznym, jest być może największą od czasów pojawienia się rolnictwa. I jest to zmiana pozytywna w tym znaczeniu, że generuje zarówno wolność jednostki, równość między płciami, jak i większą społeczną wartość dzieci (oczywiście może być to ważne tylko dla tych, którzy cenią te wartości). W tym znaczeniu kobiety, być może po raz pierwszy, stały się podmiotem historii powszechnej za sprawą walki, która przynajmniej na początku przebiegała w ciszy, była intymna.
Paradoks polega na tym, że rewolucja demograficzna, która jest w istocie rzeczy wielkim osiągnięciem, przedstawiana bywa – także w kręgach postępowych – jako porażka i zagrożenie. Tymczasem jest ona nieodłącznie związana ze społecznym wzmocnieniem kobiet – jednym z nielicznych w dzisiejszym świecie procesów, które budzą nadzieję na lepsze jutro (dla wszystkich). A może komuś przeszkadza fakt, że uderza ona w podstawy akumulacji kapitalistycznej, przez co powoduje kryzys na rynku siły roboczej?
Wróćmy jednak do Polski – kraju, który kroczy w awangardzie rewolucji demograficznej. Co inteligentniejsi z architektów polskiego państwa konfesyjno-narodowego wiedzą doskonale, że ekonomiczne podstawy tego kryzysu to tylko zasłona dymna, służąca podtrzymaniu głównej tezy legitymizującej ten porządek: polskie społeczeństwo jest w swej masie konserwatywne i niechętne nowinkom, a fundamentalna zmiana demograficzna to tylko efekt przejściowych i obiektywnych trudności. Owi architekci mają jednak świadomość, że tak naprawdę jest to skutek uzyskania przez kobiety autonomii i jedynym sposobem, żeby sytuację odwrócić, jest je tej autonomii pozbawić. Ideologicznie i praktycznie aparaty polskiego państwa są na wskroś prorodzinne, czyli natalistyczne. Państwo zakazuje aborcji, a media prowadzą istne polowanie na matki dzieciobójczynie. Jest prawdopodobne, że skrajnie niski poziom dzietności w Polsce to właśnie oddolna, spontaniczna odpowiedź na tę politykę. Polskie kobiety nie rodzą na przekór państwu, Kościołowi i opinii publicznej. „Ich twarze nieprawomyślne, ich brzuchy antypaństwowe” – trawestując stary wiersz Broniewskiego. Oczywiście nie znaczy to, że kobiety polskie są bliższe bycia równymi mężczyznom i bardziej wyzwolone niż Francuzki lub Dunki. Świadczy to raczej o sile autonomii, o trudnościach, jakie napotyka władza, gdy pragnie brutalnie odzyskać kontrolę tam, gdzie raz ją utraciła. Jeśli naprawdę uda się zwiększyć w Polsce dzietność, to cena będzie znacznie wyższa niż przedszkole i becikowe. Konieczna będzie głęboka przebudowa społecznego podziału pracy i jego konsekwencji: hierarchii władzy, prestiżu i zasobów. Na to się jednak na razie nie zanosi. Tak się przynajmniej wydaje.
Przypis:
[1] Y. Courbage, E.Todd, Spotkanie cywilizacji, tłum. Szczepan Całek, WUJ, Kraków, 2009, s. 147.
Michał Kozłowski
Artykuł pochodzi z kwartalnika "Bez Dogmatu".