Wykluczenie mieszkaniowe obejmuje szerokie spektrum sytuacji: od życia na ulicy przez pobyt w placówkach dla bezdomnych po zamieszkiwanie kryjówek na obrzeżach miast. Osoby, które przyporządkowalibyśmy do każdej z wyróżnionych sytuacji, nie są do niej przypisane na stałe, lecz z reguły krążą między różnymi fazami i postaciami wykluczenia mieszkaniowego, a szerzej: społecznego. Najczęściej niestety jest to droga w dół, po równi pochyłej. Są i przykłady przezwyciężania marginalizacji, ale ze względu na ograniczoną sieć wsparcia (nie licząc społeczności samych bezdomnych) tym ludziom zwykle bardzo trudno jest stanąć na nogi, zwłaszcza że z upływem czasu ich degradacja, także fizyczna, postępuje. Część z nich ze względu na stan zdrowia nie jest już w stanie wrócić na rynek pracy.
Postrzeganie bezdomności w kontekście kwestii wykluczenia mieszkaniowego jest z jednej strony uprawnione i przydatne (gdyż nieraz pozwala na odtworzenie i osłabienie mechanizmów generujących i podtrzymujących bezdomność), z drugiej strony niewystarczające jako punkt odniesienia. Bezdomność to nie tylko pozycja na rynku mieszkaniowym, lecz także określona pozycja społeczna, często głęboko uwewnętrzniona przez osoby dotknięte tym problemem. Dużą część tych ludzi cechuje poczucie alienacji, odrzucenia, stygmatyzacji i brak wiary we własną sprawczość.
Bezdomność jest zróżnicowana także jeśli chodzi o jej genezę, która w niemałej mierze warunkuje sposób, w jaki ludzie odnajdują się w warunkach życia bez własnego domu. Moje kontakty zarówno z osobami żyjącymi na dworcu, jak i tymi zamieszkującymi przeznaczone dla nich placówki wskazywały na bardzo szeroki przekrój społeczny osób, które się tam znalazły. Jednym z narzucających się wniosków jest potrzeba indywidualizacji w pracy z tymi ludźmi (co bynajmniej nie zwalnia władz publicznych na wyższym szczeblu z imperatywu tworzenia szerzej adresowanych programów). Zwykle przyczyną bezdomności jest splot czynników na poziomie mikro (na przykład uzależnienie, rozpad więzi rodzinnych i intymnych), mezo (zamknięcie zakładu pracy, zwolnienie z niej, pogorszenie warunków materialnych niepozwalające zapłacić rachunków mieszkaniowych) i makro (szersze procesy społeczno-ekonomiczne, które produkują i reprodukują ubóstwo oraz wykluczenie). Polityka przeciwdziałania bezdomności powinna uwzględniać ową wielopoziomowość.
Przetransformowani w bezdomnych
Skłonność traktowania bezdomności (i innych form wykluczenia, także mieszkaniowego) jako sytuacji o podłożu nie systemowym, a czysto indywidualnym, niekiedy wręcz zawinionym przez osoby jej doświadczające, prowadzi do wyabstrahowania problemu z szerszego kontekstu realiów i przemian społeczno-ekonomicznych. Tymczasem, choć bezdomnych można znaleźć w każdym kraju, także rozwiniętym, skala zjawiska i jego charakter nie pozostają bez związku z ustrojem i polityką społeczno-ekonomiczną prowadzoną w danym kraju. Społeczeństwa zdezintegrowane, w których państwo wycofuje się ze swych funkcji publicznych i socjalnych, wydają się być podatne na generowanie i wzmacnianie zjawiska bezdomności. Ta charakterystyka odpowiada temu, co działo się po okresie transformacji w Polsce.
Czasy przełomu doprowadziły do poszerzenia zjawiska, które dotychczas było marginalne. Nie byłoby jednak prawdziwe stwierdzenie, że w Polsce Ludowej nie występowało wcale. Było wykluczane z oficjalnego dyskursu władzy (dziś zresztą też jest przemilczane przez elity i media, co wskazuje na dość paradoksalną ciągłość), a ograniczone możliwości działania organizacji pozarządowych i opozycyjnych sprawiały, że problem przez dekady zamiatano pod dywan. Jednak powstanie (mimo systemowych przeciwności) w początkach lat 80. pierwszych organizacji zajmujących się tym problemem pokazuje, że zjawisko istniało. Jak powiedział mi Bohdan Aniszczyk, obecny prezes Towarzystwa Brata Alberta, u schyłku lat 80. bezdomnymi stawali się głównie ludzie uczestniczący w wielkich budowach realnego socjalizmu, żyjący w robotniczych barakach i tam rozpijający się, którzy ulegali przez to degradacji i wykorzenieniu [1]. Jego źródłem nie było jednak bezrobocie, raczej alienujący charakter pracy. Problem zaostrzył się wraz z transformacją, kiedy zaczęto zamykać zakłady pracy, nastąpiła redukcja zatrudnienia, a także przystąpiono do likwidacji hoteli robotniczych. Wielu ludzi znalazło się bez pracy i bez lokum do zamieszkania. Drugą grupą, od początku zagrożoną bezdomnością, byli wychowankowie domów dziecka i innych placówek pieczy zastępczej, którzy w toku dorastania nie nabrali kompetencji samodzielnego radzenia sobie, a brak wsparcia rodzinnego utrudniał im stanięcie na nogi. Do dziś jest to grupa podatna na wykluczenie, zwłaszcza że system, w którym solidarność społeczna w niewielkim stopniu opiera się o działanie państwa, a w dużej mierze o nieformalne, w tym rodzinne, sieci wsparcia, często pozostawia osoby o niewielkim kapitale społecznym i rodzinnym samym sobie.
Kolejne dekady po transformacji przynosiły poszerzenie przekroju społecznego bezdomnych o kolejne grupy, które zostały wypchnięte poza nawias przemian systemowych. Z dzisiejszej perspektywy trudno jednak wiązać problem wyłącznie z szokiem transformacji i ówcześnie zainicjowanymi procesami, a warto spojrzeć nań przez pryzmat procesów, których nasilenie jest nieco świeższej daty. Chodzi o postępującą prekaryzację stosunków pracy, która naraża ludzi na ciągłe ryzyko utraty zatrudnienia, ustawia ich w niekorzystnej pozycji na rynku mieszkaniowym, a także marginalizuje w systemie zabezpieczenia społecznego. Nie sprzyja też zakładaniu rodziny, która mogłaby działać jako czynnik stabilizujący w morzu niezabezpieczonych ryzyk socjalnych i nietrwałych stosunków społecznych. Młodzi ludzie, najczęściej niemogący znaleźć pracy lub wykonujący ją na śmieciówkach, są jedną z grup szczególnie zagrożonych bezdomnością. Już teraz ich sytuacja jest trudna, a co czwarty młody człowiek wciąż żyje z rodzicami ze względu na niemożność nabycia (a często nawet wynajęcia) mieszkania, choćby przez brak zdolności kredytowej. Ponadto jej nabycie i wykorzystanie często nie jest końcem problemów, a jedynie początkiem spirali zadłużenia, które także może prowadzić do znalezienia się w trudnej sytuacji życiowej, również do bezdomności.
Choć wspomniane wyżej procesy wykraczają poza fenomen bezdomności, wydają się konieczne do nakreślenia, jeśli chcemy się skutecznie mierzyć ze zjawiskiem: nie tylko łagodzić jego objawy, lecz także leczyć przyczyny. Skoro ryzyko bezdomności jest tak wielkie i coraz bardziej rozprasza się na różne grupy (choć nierównomiernie), pojawia się pytanie, dlaczego ta kwestia nie zajęła dotychczas poczesnego miejsca w politycznej agendzie?
Analizujący politykę publiczną Andrzej Zybała wskazuje na dwa hipotetyczne tego powody: „Pierwszy, społeczeństwo i władze uznają kwestię zapewnienia sobie dachu nad głową za problem prywatny i w takim razie państwo nie musi inicjować działań publicznych. Druga odpowiedź może zahaczać o kwestie etyczne: społeczeństwo i władza nie dostrzega kwestii etycznych w problemie bezdomności i nie czuje się zmotywowana do działania” [2].
Jeśli uznamy to wytłumaczenie za przekonujące, zobaczymy, jak dużą rolę odgrywają nie tylko realnie zachodzące w dobie transformacji procesy społeczno-ekonomiczne, lecz także to, co dzieje się w „nadbudowie”, w sferze ideologii i dyskursu, który towarzyszył polskim przemianom i je sankcjonował.
Bezdomni poza prawem… człowieka
O tym, jak dalece zaszła „prywatyzacja” życiowych niepowodzeń w społecznym myśleniu, świadczy choćby przeprowadzona przed kilkoma laty ankieta wśród 20% spośród 400-osobowej delegacji uczniów wrocławskich liceów. Młodych ludzi zapytano o to, jak chcieliby rozwiązać problem bezdomności w swoim mieście. Wśród często padających odpowiedzi były: wprowadzenie zakazu wjazdu do miasta dla wszelkich osób podejrzanych o brak środków do życia; deportowanie tych, którzy już wjechali; eksmitowanie do miejsc zamieszkania; zatrudnienie ekipy, która „ich sprzątnie”, a wśród długofalowych rozwiązań sugerowano: ograniczenie przyrostu naturalnego, darmową antykoncepcję, odbieranie żebrakom praw rodzicielskich, obowiązkowe szczepienia. A na koniec wisienka na torcie, czyli rozwiązania ekspresowe: powsadzać za kraty, wywieźć na Madagaskar, wystrzelać, stworzyć w mieście specjalne dzielnice dla ubogich albo kolonie karne i – last but not least – wprowadzenie w szkołach przedmiotu „Nauka znieczulicy” [3]. Wyniki tej ankiety omówiła swego czasu wrocławska Gazeta Wyborcza, ale nie było rezonansu ani wśród lokalnej opinii i przedstawicieli polityki publicznej, ani tym bardziej ogólnokrajowego. A obraz, jaki się wyłania z tej ankiety – jeśli wierzyć wynikom i zaakceptować metodologię – jest zatrważający i wymagałby szeroko zakrojonej debaty nad kondycją społeczną młodego pokolenia. Okazuje się, że niemała część wchodzącej w dorosłość młodej generacji myśli o bezdomnych na iście faszystowską modłę, odmawia tym ludziom jakichkolwiek praw. Oczywiście ten sposób myślenia młodych ludzi jest w dużej mierze ubocznym skutkiem dominującej, indywidualistycznej ideologii, wrogiej wobec ludzi biednych i nieprzedsiębiorczych.
W prezentowanym dyskursie bezdomni funkcjonują nie jako osoby, którym trzeba pomóc, ale jako problem do rozwiązania. Jawią się jako przedmiot działań, a nie podmiot. Ta nieludzka perspektywa jest zgubna, także z praktycznego punktu widzenia. Doświadczenia z innych krajów pokazują, że stopniowe upodmiotowienie tych ludzi mogłoby pomóc im w odzyskiwaniu poczucia godności i sprawczości. Podczas wizyty w schronisku w Ursusie (w którym działa złożona z mieszkańców Społeczna Rada Pensjonatu partycypująca w zarządzaniu placówką) „kierownik” ośrodka powiedział, że choć jest mu w schronisku dobrze, opuściłby je bez wahania, gdyby tylko mógł to zrobić. Stworzenie godnych warunków dla osób bezdomnych nie musi demotywować ich do wychodzenia z bezdomności. Wręcz przeciwnie – nieraz respektowanie praw tych ludzi do godności, wolności i uczestnictwa może dostarczyć im siły, która pozwoli przezwyciężyć marginalizację.
Politycznie czy policyjnie
Inną cechą dominującego podejścia do bezdomności jest myślenie o tej kwestii w kategoriach policyjnych, a nie politycznych. Z tej perspektywy walka z problemem powinna opierać się głównie na instrumentach interwencyjno-represyjnych, a nie prewencyjno-reintegracyjnych. Jest to głębokie nieporozumienie. Jeśli chcemy wyciągać ludzi z bezdomności na dobre, nie można ograniczyć się do działań doraźnych (nawet w duchu humanizmu i pomocy, a nie dyscypliny i przemocy), lecz konieczne są działania systemowe, w tym szczególnie te ograniczające liczbę osób popadających w bezdomność. A do tego potrzebna jest długotrwała i kompleksowa strategia obejmująca prewencję, integrację i interwencję. W Polsce takiego systemu nie ma.
W tej chwili działania są podejmowane głównie dwoma kanałami. Z jednej strony – przez organizacje pozarządowe, dostarczające bezpośrednią pomoc w postaci noclegowni, schronisk, punktów wydawania żywności i nieraz odzieży. Z drugiej strony – zwłaszcza w okresie zimowym – przez służby porządkowe, a konkretnie straż miejską, która patroluje miejsca „niemieszkalne”, w razie potrzeby przewozi zagrożonych zamarznięciem bezdomnych do izb wytrzeźwień, noclegowni, punktów medycznych, dostarcza im posiłki, a także interweniuje, gdy ktoś zawiadomi na przykład o bezdomnym śpiącym na klatce schodowej.
Istniejąca struktura podmiotów realizujących działania na rzecz bezdomnych ma wiele słabości. Praktyka przerzucania przez samorządy odpowiedzialności na organizacje pozarządowe zmniejsza kontrolę nad wypełnianiem standardów, czyni pomoc uznaniową (bezdomnemu trudno wykazywać roszczenia wobec podmiotu niepublicznego), a także uzależnia ofertę wsparcia od tego, czy na danym terenie w wystarczającym zakresie działają oddolnie powołane podmioty. W wielu miejscach ich nie ma, wobec czego osoby dotknięte bezdomnością nie mają się gdzie podziać. Spora ich część udaje się wówczas – kosztem jeszcze silniejszego wykorzenienia – do metropolii, gdzie istnieje pewna infrastruktura wsparcia. Kwestia bezdomności w dużej mierze kumuluje się więc w dużych miastach, którym trudno jest podołać zapewnieniu dachu nad głową rosnącej rzeszy potrzebujących. Nawet w Warszawie, gdzie dostęp do pomocy jest najłatwiejszy, nie udaje się nadążyć za potrzebami. „Miejsca noclegowe (w noclegowniach i schroniskach) w liczbie około 1,5 tys. w Warszawie (przy założeniu, że tworzone są dodatkowe miejsca, co w najzimniejsze dni się czyni), przy populacji tych osób zbliżonej do 3,3 tys., oznaczają niedobór około 1800 miejsc” [4]. Ów niedobór sprawia, że placówki są przepełnione, co pogarsza ich standard, a wiele osób pozostaje na ulicy. Istnieje też dodatkowa bariera dostępu w postaci kryterium trzeźwości, którego istnienie ma pewne uzasadnienie motywacyjne i prewencyjne, ale w obliczu siarczystych mrozów i dość dużego zagrożenia alkoholizmem w środowisku życia bezdomnych (łatwo popaść w nałóg, zwłaszcza gdy wokół większość ludzi jest uzależniona) wiele osób zostaje bez pomocy, zagrożonych zamarznięciem. A to jeszcze bardziej skłania je do nadużywania alkoholu, który pozwala choćby doraźnie się rozgrzać. Ze strony środowisk zajmujących się tą problematyką wysuwane były swego czasu postulaty rozbudowy w zimie tak zwanych placówek niskoprogowych (na przykład ogrzewalni), gdzie kryterium trzeźwości byłoby znacznie poluzowane [5]. Takie punkty jednak trudno znaleźć na mapie polskich miast. Oprócz tego uzupełnieniem (a może jednym z filarów?) polityki na rzecz bezdomnych powinien być tzw. streetworking, docierający także do tych, którzy znajdują się poza zasięgiem pomocy instytucjonalnej. W Polsce ta formuła jest dopiero w powijakach, choć stopniowo zaczyna być dostrzegana potrzeba jej wprowadzenia.
Z kolei straż miejska, mimo że nałożone na nią w zakresie walki z bezdomnością funkcje i odpowiadające im działania są w założeniach słuszne, pozostaje reprezentantem służb porządkowych, co ustawia bezdomnych w roli elementu niepożądanego, niebezpiecznego, burzącego publiczny porządek. Przedstawiciele tych służb nie zawsze są przygotowani do pracy z bezdomnymi, a z relacji znanych mi osób dotkniętych tym problemem wnioskuję, że na linii straż – bezdomni niejednokrotnie dochodzi do deptania godności tych drugich. Wydaje się, że straż miejska powinna być raczej instytucją wspomagającą, na tyłach frontu walki z bezdomnością (nie z bezdomnymi!), a nie w jej awangardzie. Tymczasem na pierwszym planie powinni działać streetworkerzy wsparci przez wolontariuszy, a także przedstawiciele instytucji publicznych, którzy pracowaliby z bezdomnymi w miejscach przez nich zamieszkiwanych. Często są one niebezpieczne i słabo zidentyfikowane, zwłaszcza w związku z wypychaniem osób bezdomnych z przestrzeni publicznej. Dobrym przykładem jest sytuacja z ostatnich kilku lat w warszawskim Śródmieściu, które tradycyjnie było siedliskiem życia tych ludzi. Jeszcze zanim wykluczono ich z przestrzeni dworca restaurowanego na czas EURO 2012, przed ponad trzema laty zlikwidowano mieszczącą się w sąsiedztwie jadłodajnię św. Marty, gdzie w ciągu dnia mogło poratować się ciepłym posiłkiem do 200 osób. Gdy w momencie likwidacji tego baru napisałem o sprawie artykuł i próbowałem zainteresować tematem warszawskie media, spotkałem się z całkowitym brakiem odzewu. Niebawem z okolicy zniknął punkt medyczny Kamil. Pod znakiem zapytania stanęła też dalsza działalność Lekarzy Nadziei, którzy dostarczali bezdomnym podstawową opiekę medyczną. Na szczęście dzięki interwencji niektórych mediów udało się ugasić ten pożar.
Problem alkoholowy to tylko jedna przyczyna dolegliwości częstych wśród bezdomnych, a katalog chorób związanych ze sposobem i warunkami ich życia jest długi. Tymczasem infrastruktura wsparcia jest zwykle niedostosowana do potrzeb chorych. Zły stan zdrowia, nieraz prowadzący do niepełnosprawności, stanowi też czynnik, który utrudnia podźwignięcie się przy pomocy własnej pracy. Większość śpiących na ulicy nie jest już zdolnych do pracy i zamiast katować bezdomnych działaniami aktywizacyjnymi, lepiej wesprzeć ich w staraniach o rentę czy pomóc w leczeniu [6]. Nie znaczy to, że osoby takie nie powinny być poddane aktywnym działaniom integracyjnym (względem szerszego otoczenia społecznego), ale niekoniecznie musi być to integracja przez pracę zawodową.
Nie tylko męskie sprawy
Bezdomność uchodzi za zjawisko głównie wielkomiejskie i dotyczące przede wszystkim mężczyzn. Statystycznie rzecz biorąc ten pogląd się broni (ryzyko bezdomności u mężczyzn jest kilkakrotnie większe niż w przypadku kobiet), ale nie powinno to przesłaniać faktu, że wśród bezdomnych znajdują się też często kobiety (nieraz z dziećmi), a ich doświadczenie bezdomności (i perspektywy wyjścia z niej) jest jakościowo odmienne i wcale nie mniej dotkliwe.
Bezdomność kobiet nie jest w Polsce rozlegle badana, choć dysponujemy pewną wiedzą otwierającą pole do bardziej pogłębionych dociekań. Na jednym ze spotkań Warszawskiej Rady Opiekuńczej (ciała konsultacyjnego zajmującego się bezdomnością) przedstawiciele Wspólnoty Chleb Życia na podstawie doświadczeń z własnej działalności przedstawili specyfikę sytuacji kobiet doświadczających bezdomności. Według nich kobiety, choć rzadziej popadają w bezdomność, często gorzej ją znoszą, w polskiej kulturze za główny ośrodek ich funkcjonowania przyjmuje się bowiem środowisko rodzinne i domowe. Gdy ich zabraknie, jeszcze silniejsze jest poczucie wykorzenienia z ról społecznych, których pełnienia się od nich oczekuje [7].
Trajektorie popadania kobiet w bezdomność są wielorakie. Nieraz problem dotyczy starszych kobiet, na przykład ze środowisk wiejskich, które zostały wywłaszczone, a rodziny się nimi nie zaopiekowały; bywa, że są to kobiety już wcześniej zmarginalizowane, żyjące uprzednio w melinach, a potem wyrzucone z nich przez swych konkubentów; są młode matki niezaakceptowane przez otoczenie; wreszcie pojawiają się ofiary przemocy domowej. Ryzyko znalezienia się na bruku (oraz mało równościowa polityka rodzinna i rynku pracy) zwiększone jest przez patriarchalny wzorzec rodziny, w którym kobiety po zawarciu związku małżeńskiego i skupieniu się na wychowaniu dzieci tracą finansową niezależność oraz możliwość samostanowienia. W obliczu zerwania więzi rodzinnych lub pojawienia się poważnych problemów kobiety te są pozostawione często bez środków do życia.
Pracując z dziećmi przebywającymi w jednym z praskich domów samotnej matki, miałem okazję zetknąć się z tego typu przypadkami. W szczególnie trudnej sytuacji są kobiety, które przekroczyły już wiek pozwalający łatwiej założyć nową rodzinę. O ile rotacja w placówkach wśród młodych matek jest duża, części z nich udaje się wejść w nowe związki, o tyle starszym jest trudniej. Matka jednej z moich uczennic, starsza kobieta, uprzednio doświadczająca przemocy domowej, przebywała w placówce wraz ze swoją dorastającą córką kilka lat. Nietrudno się domyślić, jak brak własnego kąta i poczucie tymczasowości rzutują na szanse rozwojowe dziecka. Choć pojawiła się możliwość uzyskania lokum, moja znajoma ją odrzuciła, było to bowiem… w pobliżu mieszkania jej męża, który znęcał się nad nią. Ten przykład ilustruje dobitnie, jak wcześniejsze doświadczenie przemocy uszczupla pole manewru, jeśli chodzi o wychodzenie z bezdomności.
Na jednym wózku… na bruk
Przyjęta w ostatnich latach ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie miała w założeniu odwrócić logikę, w której to ofiara, a nie sprawca przemocy, zmuszona była opuścić dotąd zamieszkiwane lokum. Niestety nowe przepisy pozwalające na eksmisję sprawcy przemocy były wciąż trudne do wyegzekwowania w obliczu deficytów lokali socjalnych. Między innymi w związku z tym (lub pod takim pretekstem?) zliberalizowano prawo lokatorskie, aby łatwiej było eksmitować sprawców przemocy (ale niestety także innych ludzi) do lokali tymczasowych. Jeśli w odpowiednim czasie gminie nie uda się dostarczyć mieszkania socjalnego, wystarczy, że wskaże ona noclegownię lub inny lokal zastępczy. W wielu przypadkach oznacza to nieco odsuniętą w czasie eksmisję na bruk, na którą odtąd narażonych jest coraz więcej osób zagrożonych wykluczeniem.
Dokonana liberalizacja prawa lokatorskiego stanowi jeszcze silniejsze zbliżenie kwestii mieszkaniowej i problemu bezdomności. Kiedy się obserwuje rzeczywistość społeczną, można odnieść wrażenie, że do tej pory obie kwestie były podejmowane oddzielnie, także przez organizacje pozarządowe i ruchy społeczne. Kto inny (głównie sprofesjonalizowane organizacje III sektora) zajmował się problemami bezdomnych, a kto inny (głównie zorientowane lewicowo ruchy społeczne) tymi, którym grozi eksmisja. Być może nadszedł czas, by te wysiłki skoordynować czy wręcz połączyć?
Przypisy:
[1] Bohdan Aniszczyk w rozmowie z Rafałem Bakalarczykiem, „Jeśli nie można dużo, dajmy choć trochę”, Obywatel, 2010.
[2] A. Zybała, Polityki publiczne, Krajowa Szkoła Administracji Publicznej, Warszawa 2012.
[3] M. Żuchowicz, „Co nasi licealiści zrobiliby z żebrakami, gdyby mogli”, Gazeta Wyborcza (wrocławska), 11.02.2010.
[4] R. Bakalarczyk, „Wepchnięci w bezdomność”, http://magazynkontakt.pl.
[5] Zob.: http://www.bratalbert.org.
[6] Por. P Jaskulski, „Potencjał zawodowy ulicznych bezdomnych”, Liberte XIII, grudzień 2012 – luty 2013.
[7] Zob. : http://www.bezdomnosc.edu.pl.
Rafał Bakalarczyk
Artykuł pochodzi z kwartalnika "Bez Dogmatu".